Byli biedni i zadłużeni. To miał być "gwóźdź do trumny" dla The Police. "Ośmieszycie się"
"To nie były przytulanki. Bardzo często wkurzaliśmy się nawzajem, ale muzyka jakoś trzymała nas razem" - tak Stewart Copeland relacjonował w swoim dzienniku prace nad debiutancką płytą The Police. Album "Outlandos d'Amour" obchodzi w tym roku 45-lecie wydania. Krążek zapewnił zespołowi popularność i miejsce w show-biznesie, ale zanim to się udało, muzycy musieli znieść wiele upokorzeń i sporo się napracować.
Ludzie, którzy znają The Police głównie z przebojów, pewnie byliby nieźle zaskoczeni, gdyby trafili na jedną z pierwszych prób zespołu. Początki grupy najlepiej podsumowuje hasło "krew, poi i łzy". W 1976 roku Stewart Copeland objeżdżał akurat Wielką Brytanię jako perkusista progrockowego zespołu. Przy okazji jednego z koncertów spotkał Gordona Sumnera, ambitnego basistę, który wtedy grał z kolegami jazz. Panowie wymienili się numerami telefonów, a skorzystali z nich kilka miesięcy później, konkretnie pierwszego dnia po przeprowadzce Gordona do Londynu.
Pierwsza, niezobowiązująca próba poszła świetnie. Stewart był zafascynowany modą na punk i chciał założyć w Londynie zespół. Sumner, który później został Stingiem, być może nie był fanem punkowych brzmień, za to bardzo chciał grać. Muzykom towarzyszył gitarzysta Henry Padovani. Tak zaczęła się historia The Police, ale w niczym nie przypominała ona tego, z czego zespół słynął później.
Początki wyglądały tak, że muzycy grali wszędzie, gdzie się dało, supportowali punkowe gwiazdy i liczyli na to, że pewnego dnia sami zrobią karierę. Liczyli coś jeszcze: pieniądze. Sting, były nauczyciel, który po przenosinach do Londynu musiał zarejestrować się w urzędzie pracy jako bezrobotny, był zawiedziony brakiem postępów. Kłopot polegał na tym, że wokalista i Copeland byli świetnymi technicznie muzykami, czego nie można było niestety powiedzieć o Henrym. Stewart nie chciał wyrzucać kolegi z pracy, a Padovani nie był w stanie przeskoczyć swojego braku umiejętności, więc atmosfera w zespole zrobiła się gęsta. Pewnego wieczoru na koncercie tria pojawił się znany w branży gitarzysta Andy Summers, który po występie miał dla artystów tylko jedną radę: "Potrzebujecie nowego gitarzysty". Muzyk dołączył do grupy, ale trochę w westernowym stylu. Szybko oświadczył: "Nie ma tu miejsca dla nas dwóch" i Henry musiał rozstać się z formacją. To była trudna, ale - jak się okazało - bardzo potrzebna decyzja, bo zespół nareszcie zaczął dobrze funkcjonować.
Najważniejsza pożyczka w życiu
O czym marzy każda grupa na początku kariery? Oczywiście o wydaniu płyty. Jeśli ktoś podpisze kontrakt z wytwórnią i dostaje fundusze, studio oraz pomoc, to sprawa jest prosta. Zdecydowanie trudniej mają ci, którzy muszą zrobić wszystko na własną rękę. The Police od początku pomagał Miles Copeland. Nazwisko nie jest przypadkowe, to starszy brat Stewarta. Późniejszy menedżer zespołu działał na rynku już od kilku lat i doskonale znał branżę muzyczną.
Miles nie był zachwycony, kiedy brat i jego koledzy poprosili go o pożyczenie półtora tysiąca funtów na nagranie płyty. Czego się jednak nie robi dla rodziny? Umówmy się, to nie była oszałamiająca kwota, nawet pod koniec lat 70., więc grupa wybrała wariant "budżetowy". Artyści pracowali w Surrey Sound Studios, przez ponad pół roku. To długo, ale nie ma się czemu dziwić. Za taką stawkę muzycy mogli nagrywać albo po godzinach, albo wtedy, kiedy akurat inni artyści nagle odwołali swoje sesje.
The Police po latach dziękowali założycielom studia, braciom Gray, za pomoc, bo bez niej zespół nie mógłby wtedy wystartować. Praca nie była może łatwa ani lekka, ale nagrywanie płyty na własną rękę miało jeden plus: zespół robił, co chciał. Muzycy nie musieli się przejmować niczyimi wymaganiami. Członkowie The Police sami wyprodukowali album, a warto wspomnieć, że kiedy przymierzali się do nagrań kilka miesięcy wcześniej, byli już nawet umówieni na sesję z Johnem Calem z The Velvet Underground, ale odwołali spotkanie.
Jak brzmiała wczesna wersja The Police? Muzycy zaczerpnęli sporo z punkowej sceny, ale dla wielu osób byli niewiarygodni. Grali zbyt profesjonalnie, a gatunkowi puryści uważali grupę za sztuczny i podejrzany twór. Mieli trochę racji. Blond na głowach muzyków nie był na przykład efektem punkowej mody, lecz pozostałością po reklamie. Muzycy The Police zgodzili się na występ w spocie producenta gumy do żucia, oczywiście dla pieniędzy, a jednym z warunków było pofarbowanie włosów.
Reklama ostatecznie nie trafiła do mediów, ale przynajmniej grupa zarobiła. Sam Miles Copeland uważał, że choćby zatrudnienie Andy'ego Summersa, uznanego gitarzysty, który pracował z wieloma znanymi artystami, będzie zabójstwem dla zespołu na punkowej scenie. Przyszły menedżer rzadko odwiedzał grupę podczas nagrań. Wiedział, co muzycy planują i zakładał, że ostatecznie wyda punkowy album brata i spółki we własnej wytwórni, chociaż zdarzało mu się szydzić z efektów pracy The Police.
Wszystko zmieniła jedna przypadkowa wizyta Milesa w studiu. Copeland trafił akurat na sesję, podczas której grupa pracowała nad piosenką "Roxanne" - i porzucił swój dawny plan. Menedżer wiedział, że utwór ma ogromny potencjał, więc namówił zaprzyjaźnioną wytwórnię A&M, żeby wydała go na singlu. Piosenka zwróciła uwagę na zespół, zebrała świetne recenzje, ale poniosła komercyjną klęskę. Jak to możliwe? BBC odmówiło emisji singla ze względu na jego temat, a brak utworu na antenie publicznego nadawcy był wtedy sporą przeszkodą w osiągnięciu sukcesu.
"Nie róbcie tego, tylko się ośmieszycie!"
Ludzie, którzy mówią, że w branży muzycznej szczęście liczy się czasem równie mocno jak talent, mają rację. Wytwórnia płytowa była trochę zawiedziona brakiem sukcesu "Roxanne", ale dała grupie jeszcze jedną szansę. The Police wydali więc kolejny singel, tym razem mniej kontrowersyjny, czyli "Can’t Stand Losing You". Tym razem wszystko potoczyło się znacznie lepiej, utwór trafił na listy przebojów i zespół dostał zielone światło na wydanie płyty.
Do akcji wkroczył wtedy Miles, który powiedział chłopakom, że muszą zrezygnować przynajmniej z części punkowych piosenek i przygotować na album coś mniej alternatywnego. Upadł też pomysł, żeby płyta nosiła tytuł "Police Brutality". Grupa miała mieć bardziej romantyczny wizerunek, a nic nie pasowało do niego lepiej niż wtrącenie czegoś po francusku, stąd "Outlandos d’Amour". Dzisiaj pewnie wiele osób to zaskoczy, ale debiutancki album The Police nie osiągnął spektakularnego sukcesu od razu po premierze. Cenzura singla zrobiła swoje, chociaż trzeba przyznać, że wytwórnia świetnie wykorzystała sytuację.
Zespół reklamowały na przykład plakaty z informacją o tym, że BBC nie chciało grać "Roxanne", a wiadomo, że kontrowersje świetnie się sprzedają. Nie tak dobrze jednak jak oczekiwali muzycy. Grupa zrobiła więc coś, co wiele osób nazywało wtedy szaleństwem. Artyści postanowili promować swoje piosenki w Stanach. Zespół za własne pieniądze kupił najtańsze bilety lotnicze do USA, wynajął samochód, załatwił sprzęt, zorganizował koncerty i ruszył w trasę. Firma płytowa ostrzegała, że to szaleństwo, a muzycy tylko się ośmieszą i stracą pieniądze. Sting i spółka nie chcieli tego słuchać i tak się uparli, że nikt nie odwiódłby ich od tego pomysłu. Mieli rację. "Roxanne" zaczęły grać lokalne rozgłośnie, a kiedy The Police wrócili do Wielkiej Brytanii, ich singel był już na liście Billboardu. Jeśli tak ma wyglądać "ośmieszenie się", to chyba każdy muzyk zdecydowałby się na nie w ciemno.
"Outlandos d’Amour" to jedna z płyt, które spodobały się słuchaczom, mimo że na początku nie miały rewelacyjnych recenzji. Krytykom nie podobało się między innymi to, że muzycy pozowali na punkowców, ale łączyli poprockowe brzmienie z reggae, które swoją drogą bardzo często wypominano grupie jako wyjątkowo egzotyczny pomysł. Wszyscy w branży doskonale wiedzieli też, że grupę The Police tworzą świetni muzycy, którzy specjalnie nie popisują się wszystkimi umiejętnościami i inspiracjami, żeby tylko dotrzeć do większej liczby słuchaczy. Muzycy mogli mieć jednak satysfakcję, kiedy krytycy recenzowali album na nowo, na przykład przy okazji rocznic premiery, a płyta dostawała już znacznie lepsze oceny niż na początku. Dzisiaj album regularnie pojawia się w rankingach najlepszych płyt w historii, a Sting, Andy i Stewart mogą z uśmiechem wspominać odległe czasy, kiedy musieli pożyczać pieniądze na studio, bo nikt w nich nie wierzył.