"Bardzo głęboka więź"

Po blisko 30 latach amerykańska grupa The Eagles (ta od wielkiego przeboju "Hotel California") wreszcie przygotowała nowy album. "Long Road Out Of Eden". I okazało się, że to kolejny sukces - płyta wylądowała na 1. miejscu brytyjskiej listy przebojów. O powodach tak długiej przerwy, nowych utworach, rodzinie i chęci pozabijania kolegów z zespołu opowiedział śpiewający perkusista Don Henley.

Don Henley (The Eagles) - fot. Lisa Blumenfeld
Don Henley (The Eagles) - fot. Lisa BlumenfeldGetty Images/Flash Press Media

Czemu to tak długo trwało?

Tak, faktycznie... No wiesz, kilka rzeczy. Jeśli pamiętasz, przez 14 lat nie graliśmy razem, więc się tyle uzbierało.

Zgadza się, a te inne rzeczy?

Zawsze powtarzałem, że kiedy byliśmy młodymi facetami po dwudziestce, nie mieliśmy rodzin, dzieci... Nie było rzeczy typu szkoła itp., więc mogliśmy spędzać więcej czasu razem... Jedyne o czym myśleliśmy to było pisanie piosenek i dziewczyny. Nasze płyty powstawały przez to trochę szybciej.

Choć jeśli chodzi o tworzenie albumów to my zawsze byliśmy raczej jak żółw niż zając. W latach 70. każdy kolejny album zajmował nam coraz więcej czasu.

O zrobieniu nowego albumu rozmawialiśmy od naszego powrotu w 1994 roku, ale nie mogliśmy się zebrać. Po pierwsze w zespole mieliśmy pewne kłopoty personalne, które musieliśmy rozwiązać zmieniając skład. Kiedy w końcu to mieliśmy za sobą, to katalizatorem dla naszego zespołu, jeśli chodzi o kreatywność i wszechstronność, było pojawienie się znakomitego muzyka Steuarta Smitha.

Większość tego albumu powstała w ciągu ostatnich dwóch lat. Nigdy nie byliśmy dobrzy w pisaniu nowego materiału i równoczesnym koncertowaniu. Po powrocie z trasy zajęliśmy się swoimi rodzinami, tak że można powiedzieć, że było wiele przeszkód by się zająć tą płytą. Ale w końcu się udało.

Nigdy nie skupialiśmy się na tym, ile to zajmuje czasu. Jesteśmy zadowoleni z tego, że album jest ukończony i naszym zdaniem to najlepszy materiał, który kiedykolwiek zrobiliśmy.

To podwójny album, choć nigdy nie było to naszym zamiarem. Ale jeśli w zespole są cztery osoby, które piszą i śpiewają i każdy chce mieć tam swój kawałek, a na płycie może zmieścić się tylko 72 minuty muzyki, to postanowiliśmy wydać podwójny album. Dodam, że w cenie pojedynczego.

Moim zdaniem na tej płycie nie ma żadnego wypełniacza. Ale pewnie w zespole musieliście rozmawiać o tym jak zmieniła się muzyka, publiczność, czy nawet sam muzyczny przemysł. To pewnie zastanawialiście się, jakie dźwięki powinny się pojawić na albumie?

To było jedno z naszych pierwszych zmartwień - jak zrobić nowoczesny album, który by pasował do dnia dzisiejszego. Ale w końcu stwierdziliśmy, że po prostu to musi być płyta The Eagles. "Musimy być tym, kim jesteśmy, nie potrzebujemy brzmieć jak ktoś inny".

Oczywiście, technologia się bardzo zmieniła od 1978 roku, kiedy nagrywaliśmy nasz ostatni album studyjny. Wszystko się zmieniło. Ale największe różnice zdań występowały na temat tego, które piosenki dać na płytę, a których nie. Mówiąc szczerze, jest tam parę utworów, które moim zdaniem nie powinny na nią trafić. Ale im dłużej jej słucham, tym bardziej uważam, że wszystko tu pasuje.

Jeden z dobrze znanych radiowych prezenterów z Los Angeles powiedział mi, że spodziewał się dobrego albumu, ale nie, że on będzie tak dobry.

Uważam, że to nawet lepszy album od "Hotel California"...

Dziękuję bardzo.


Pod koniec waszej kariery nagrywacie najlepszy album w swojej karierze.

Jeszcze raz bardzo dziękuję. To zawsze było naszym marzeniem, ale nie wiem czy kiedykolwiek myśleliśmy, że uda nam się to osiągnąć. Czas pokaże. Zobaczymy jaka będzie reakcja, ale generalnie jestem zadowolony.

Porozmawiajmy o poszczególnych utworach. W The Eagles zawsze wspaniałą rzeczą były wasze głosy. Na samym początku śpiewacie "Jesteśmy z powrotem. To my".

Naszą znakiem rozpoznawczym jest harmonijny śpiew, nasze głosy. W latach 70. rozpoczynaliśmy nasze koncerty fragmentem a capella. To stara tradycyjna pieśń folkowa zatytułowana "Come All Ye Fair and Tender Ladies". Potem, pod koniec lat 70., nagraliśmy piosenkę "Seven Bridges Road", która nie jest wprawdzie a capella, ale na scenie wykonywaliśmy ją tylko z jedną gitarą.

Więc to nie jest precedens, ale to pierwszy raz kiedy zrobiliśmy to celowo. To była decyzja Glenna by to dać na początek albumu, ale uważam, że to była prawidłowa decyzja.

Szukałem czegoś do napisania dla nas, by móc zaśpiewać. Nie miałem żadnego pomysłu i zacząłem przeglądać słownik amerykańskiej poezji.

Trafiłem na poetę o którym nic wcześniej nie słyszałem. Zacząłem czytać jego wiersze, które były dość ogólnikowe, kiedy znalazłem wiersz zatytułowany "An Old-Fashioned Song". Przeczytałem go i pomyślałem, że pasuje idealnie. Sam nagrałem partie wokalne i wysłałem prośbę o wykorzystanie temu mężczyźnie. To starszy pan, emerytowany profesor. Odpowiedział "tak, myślę, że to może być naprawdę wspaniałe, jak to nagracie". Wtedy zaprezentowałem to pozostałym członkom zespołu. Nagraliśmy to, uzgodniliśmy wszystkie warunki z starszym panem, tak że wszyscy są zadowoleni. Na koniec zmieniliśmy tytuł na "No More Walks in the Wood", bo słowa "An Old-Fashioned Song", tak naprawdę tam się wcale nie pojawiają.

Powiedz szczerze, czy wierzyłeś, że ten album w końcu zrobicie? Że cykl będzie skończony?

Nie, nie wierzyłem. Wiedziałem, że jeśli pojmiemy jak znów razem pracować i wszyscy będą tego chcieli, to zrobimy to. Ale nie byłem pewny, że to się uda - choć się udało.

Na szczęście mam swoje studio, Glenn i Timothy również. Wykorzystaliśmy je wszystkie. Nagrałem pewne rzeczy również w studiu w Dallas, więc nie musiałem opuszczać swoich dzieci. To by było naprawdę trudne dla mnie przyjechać tu do Los Angeles na nagrania i zostawić moje dzieci na te tygodnie.

Były chwile, kiedy cały zespół był razem w studiu, ale dużo częściej pracowaliśmy w dwójkę czy trójkę. A potem składaliśmy części do kupy.


W "How Long" razem z Glennem śpiewacie razem. Można to odczytać jako "Jesteśmy znów w harmonii, pod każdym względem".

Wiesz, ja i Glenn jesteśmy jak bracia. Każdy kto ma rodzeństwo, zrozumie jak to jest w rodzinie. Zespół jest jak rodzina, kłócimy się i walczymy. Ale na samym dnie jest bardzo głęboka więź.

Nie zgadzaliśmy się w wielu punktach przy tym albumie, aż do ostatniego dnia, ale potem? (śmiech) Przecież jest wszystko w porządku. Zrozumieliśmy, że zespół jest większy niż suma indywidualności.

Z Glennem łączy nas jeszcze to, że oboje mamy małe dzieci, które wkrótce będą nastolatkami. To główny temat rozmów w studiu, problemy ojcostwa. Na płycie znalazły się trzy piosenki o dzieciach, m.in. "Fast Company".

Nie tylko udało wam się zrobić bardzo fajny materiał, ale także na nowo odkryliście przyjaźń i radość ze wspólnej pracy.

Mówiąc szczerze, nie powiedziałbym, że wszystko zostało uleczone. Nie powiedziałbym również, że wszystko zostało zapomniane i teraz jest tylko usłane różami. Ale z drugiej strony nauczyliśmy się jak pracować. W zespole od samego początku był pewien rodzaj zamieszania, wrzawy. Pod koniec lat 70. było tak źle, że się rozpadliśmy. A od naszego powrotu w 1994 roku, też nie było całkiem różowo.

Ale znamy się nie od dziś, że pewne rzeczy możemy zaakceptować. To nigdy nie będzie łagodna przejażdżka. Dobrze wiemy, kim jesteśmy. Znamy się jak łyse konie i wiemy czego się spodziewać.

Podczas ostatnich kilku miesięcy nagrywania były chwile, że chciałem ich pozabijać, wszystkich. Ale także wiedziałem, że przyjdzie czas, kiedy wszystko będzie w porządku.

Myślisz, że oni też chcieli cię pozabijać?

Być może. I mogą swobodnie o tym opowiadać. Ale nauczyliśmy się jak sobie z tym radzić. Mamy teraz dużo więcej dwóch rzeczy, których nie mieliśmy w przeszłości: perspektywy i wdzięczność.

Komponowanie i same piosenki są dla nas wciąż ważniejsze niż nasze osobiste różnice. Ten album nie jest dokładnie taki, jaki ja chciałbym żeby był. Ale też nie jest taki, jaki chciałby Glenn, czy ktokolwiek z zespołu. Ale jest za to o wiele lepszy niż ktokolwiek z nas mógł się spodziewać, że będzie.

Czy będzie grać jakieś trasy koncertowe ze starym materiałem, czy też zależało ci na nowym?

Od dwóch czy trzech lat powtarzam, że nie powinniśmy koncertować dopóki nie zrobimy nowego materiału. Jestem wprawdzie pewny, że publika by i tak się pojawiła, ale po kilku latach by powiedziała "dość".

Ale nie jestem pewny czy w najbliższym czasie będziemy koncertować. Na razie nie mamy żadnych planów poza tymi występami w the Nokia Theatre. Glenn ma grać w jakimś musicalu w Nowym Jorku. Ja prawdopodobnie zajmę się solowym projektem, bo mam kontrakt z Warnerem na dwie płyty. Więc być może w przyszłości będzie jakaś trasa, ale na razie nie ma żadnych planów.

(Opracowano na podstawie materiałów promocyjnych Universal Music Polska)

Universal Music Polska
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas