PPA: John Cale na krawędzi
Jarek Szubrycht
Były filar The Velvet Underground, eks-wokalistka Dead Can Dance i wiele innych znakomitości - koncert "Life Along The Borderline - A Tribute To Nico" nie mógł być zły. Ale z takim personelem mógł być lepszy.
Nico złą kobietą była. A już na pewno była kobietą, która żyła na krawędzi - liczne romanse z wielkimi tego świata (na przykład z Jimim Morrisonem i Alainem Delonem) oraz ekscesy związane z nałogiem narkotykowym mogły przyćmić w naszej świadomości fakt, że była również znakomitą artystką. Za to jej muzyczny mentor, John Cale, wciąż pamięta i innym zapomnieć nie daje. Oto niedawno skrzyknął grupę znakomitych muzyków do projektu o nazwie "Life Along The Borderline - A Tribute To Nico", w którym przypomina piosenki, napisane przed laty dla swej muzy i przyjaciółki.
Koncert trupy Cale'a był bez wątpienia największą atrakcją tegorocznego Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, ale też największą niewiadomą. Tym bardziej, że skład supergrupy zmieniał się niemal z dnia na dzień. Z niewiadomych względów wycofał się na przykład Peter Murphy (Bauhaus), zabrakło też na scenie Marka Linkousa, który przed trzema tygodniami odebrał sobie życie... Pojawił się za to, dość nieoczekiwanie, Jon King, wokalista angielskiej grupy Gang Of Four.
Jak wyszło? Mam mieszane uczucia. Nawet nie dlatego, że nie usłyszeliśmy choćby jednej piosenki z "The Velvet Underground & Nico" - zagorzali fani tej legendarnej formacji musieli być zawiedzeni, ale program koncertu mimo to był mocny. Gorzej z jego dramaturgią i przygotowaniem niektórych uczestników. Jon King wyglądał, jakby znalazł się we Wrocławiu za karę i niestety podobnie śpiewał (o czym zapewne wiedział akustyk, wysuwając akompaniament na pierwszy plan). Laetita Sadier ze Stereolab również nie wypadła zbyt przekonująco. Zabrakło jej i głosu, i charyzmy - jestem pewien, że na widowni siedział najmniej tuzin wokalistek, które zrobiłyby to lepiej. Usprawiedliwić Laetitię może tylko fakt, że wychodziła na scenę po znakomitej Soap & Skin i - za drugim razem - zjawiskowej Lisie Gerrard. Z takiej konfrontacji mało kto wyszedłby obronną ręką...
Mocne strony koncertu to wyżej wspomniane panie. Piekielnie utalentowana i sprawiająca wrażenie obrażonej na cały świat Austriaczka (jej twardy akcent był dodatkowym smaczkiem) oraz nosząca się jak operowa diwa Australijka, której śpiew ma wyjątkowe, hipnotyzujące właściwości. Podobać się mógł również Mark Lanegan, bo natura obdarzyła go niezwykłym głosem, pełnym bólu i zmęczenia, ale - paradoksalnie - również pasji. Najciekawiej jednak robiło się, gdy za mikrofonem stawał sam John Cale. Skoro jest w tak dobrej formie, po co wyręcza się innymi?
Rozumiem, że z wiekiem ludzie robią się sentymentalni, ale uważam, że Cale lepiej zrobiłby, gdyby zapomniał o przeszłości i poszukał sobie nowej muzy. Niechby to była Soap & Skin, której mógłby wyprodukować album (swoją drogą, ta smarkula musi coś w sobie mieć, skoro najpierw była protegowaną Fennesza, a teraz pod swoje skrzydła przygarnął ją Cale). Albo i Mark Lanegan, który nie obraziłby się pewnie za kilka utworów. Za to życzę mu jak najmniej takich pomysłów jak finał wrocławskiego koncertu, czyli "All That Is My Own", zaśpiewane przez wszystkich wokalistów unisono, w duchu najlepszej opolskiej tradycji. To już rzeczywiście było na krawędzi...
Jarek Szubrycht, Wrocław