Marc Ribot: Ryzyko dźwięku
Wyobraźmy sobie, że światowa premiera najnowszego filmu - dajmy na to, Gusa van Santa - odbywa się w Polsce. Taką rangę miał poniedziałkowy (5 marca) koncert nowej grupy nowojorskiego gitarzysty Marka Ribota - Ceramic Dog Trio, inaugurujący światową trasę koncertową zespołu.
Czego spodziewać się można po Ribocie, z grubsza wiadomo; jak brzmi jego nowy zespół mogliśmy się jednak dotychczas przekonać jedynie dzięki Myspace. Katowicki koncert w jazz-klubie Hipnoza był bowiem - jeśli można snuć dalej filmową metaforę - światową prapremierą tego projektu, w którym obok Ribota biorą udział dwaj młodzi muzycy: perkusista Ches Smith i basista Shahzad Ismaily. Ranga wydarzenia była więc wyjątkowa, tak jak wyjątkowa jest też pozycja Ribota na muzycznej scenie szeroko pojętej muzyki improwizowanej.
"Cześć. Nazywam się Marc. Jestem gitarzystą, specjalizującym się w wytwarzaniu ekstremalnie głośnego dźwięku, który wpada wprost do mojej głowy. Robię to 250 nocy w ciągu roku przez ostatnich 20 lat. Lekarze twierdzą, że może to przyprawić uszy o wycie a na pewno sprawić, że usłyszenie ludzkiej rozmowy staje się niemożliwe. Mimo to obstaję przy swoim" - tymi słowami Ribot rozpoczął artykuł "Earplug", który umieścił w zbiorze esejów "Arcana. Musicians on music" (Nowy Jork, 2000), lecz równie dobrze mógłby nimi rozpocząć katowicki koncert.
Jego dotychczasowa kariera dowodzi, że nowojorskiego gitarzystę interesuje przede wszystkim hałas. "Traktuję hałas jako carte blanche mojej muzyki, jako jedynie punkt wyjściowy" - mówił Ribot w dokumencie "The Lost String" i z Ceramic Dog Trio udowodnił, że konsekwentnie realizuje swoje twórcze zamierzenie. Muzyka, którą zaprezentowało trio to bowiem - jak sami określili poruszane przez siebie style - mieszanka "free/ punk/ funk/ experimental/ psychedelic/ post electronica collective". Brzmi eklektycznie?
Takie jest też nowe trio Ribota. Z jednej strony gitarzysta wraca tu do swoich korzeni - garażowego grania z lat 80., kiedy dowodził takimi zespołami jak Rootless Cosmopolitans, czy Shrek; bezładnie porozrzucane po podłodze między kablami karteczki ze szkicami partytur czy spisanymi naprędce słowami tekstu uwypuklają brudny, o punkowym rodowodzie charakter tej muzyki.
Z drugiej strony muzyka Ribota cały czas ewoluuje. Gitarzysta szuka bowiem coraz nowych inspiracji: nie dość, że współpracuje teraz z prawdziwymi młodzieniaszkami, to jest otwarty na wszelkie techniczne nowinki - obok tradycyjnego zestawu gitara-bas-perkusja, na scenie pojawiło się mnóstwo elektronicznych przeszkadzajek i przesterów, z moogiem na czele. Otrzymujemy więc prawdziwą nowojorską mieszankę, dla której jak znalazł pasuje hasło, w ramach którego odbył się katowicki koncert: "Jazz i okolice" . Ze wskazaniem na okolice...
Efekt jednak nie jest zbyt zaskakujący, takiego Ribota znamy bowiem od lat, ale uczestnictwo w koncercie tego muzyka to niezapomniane przeżycie. Ściana dźwięku i hałasu, przed którą postawiło publiczność Ceramic Dog Trio, obezwładnia i paraliżuje. A bardziej dosłownie: ogłusza. Ribot nie boi się podejmowania takiego ryzyka - w jego koncepcji muzyki, dźwięk nie służy obłaskawianiu publiczności, jest raczej wyzwaniem rzuconym akustycznym przyzwyczajeniom słuchacza. Muzyka wykonywana na żywo przez Ceramic Dog Trio rani nasze uszy, lecz powinna - według samego Ribota - koić naszą duszę. Sądząc po reakcji publiczności i dwóch bisach (choć drugi już trochę wymęczony) - eksperyment po raz kolejny się udał.
Ci zaś, których nie było w Hipnozie, a którym wpadnie do ręki sprzedawana po koncercie a wydana sumptem zespołu płyta "Marc Ribot's Ceramic Dog" (nie do dostania w normalnej sprzedaży!) - mogą tylko żałować. W każdym momencie będą mogli bowiem ściszyć odsłuchiwany album ...
Tomasz Bielenia, Katowice