Reklama

Kraków: To było wydarzenie roku?

Piątkowy (18 września) spektakl Aphex Twin w ramach krakowskiego festiwalu Sacrum Profanum już na zawsze pozostanie w pamięci tych, którzy byli świadkami tego artystycznego wydarzenia.

Richard D. James, czyli dżentelmen kryjący się za projektem Aphex Twin, wybrał szalenie trudną ścieżkę kariery. Artysta stworzył wokół siebie tajemniczą otoczkę, pozując na kogoś z innego świata: niejednoznaczna muzyka (poza tym, że jest to muzyka elektroniczna), chore teledyski ("Windowlicker" ,"Come To Daddy" tylko na własną odpowiedzialność), kontrowersyjny wizerunek, sporadyczne występy na żywo, nieobecność w mediach. Wszystko to spowodowało, że Aphex Twin stał się artystą kultowym, a każdy przejaw jego aktywności (nowa płyta czy też występ) postrzegany jest jako wydarzenie wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju. Z tych powodów także wydarzenie, któremu bardzo wysoko stawia się poprzeczkę. Biorąc pod uwagę fakt, że w Krakowie artysta wystąpił w surowej, industrialnej przestrzeni hali ocynowni chemicznej huty ArcelorMittal Poland, te koncerty (piątek i sobota) nabrały - o ile to możliwe - aury jeszcze większej wyjątkowości.

Reklama

Czy Aphex Twin sprostał wyhodowanej przez siebie legendzie? Czy wzniósł się na wyśrubowany przez siebie poziom? Według mnie tak. Śmiem nawet twierdzić, że piątkowy koncert jest jednym z najważniejszych muzycznych wydarzeń w 2009 roku w Polsce. Madonna? U2? Radiohead? Nie, Aphex Twin w starej ocynowni byłej huty imienia Lenina. Najlepsze jest jednak to, że występ urodzonego w Irlandii artysty był bardzo dyskusyjny. Dobry czy zły? Udany czy nieudany? Stop. To nie te kategorie oceny. Po wyjściu z budynku ocynowni usłyszałem, że set Aphex Twin był "bez sensu". Na takim poziomie i w takich właśnie parametrach rozpatrywana była wartość tego wydarzenia.

To nie był łatwy spektakl. Wręcz przeciwnie, Aphex Twin robił wszystko, by zmęczyć słuchaczy. Kojący deephouse'owy puls degenerował nieludzkim zgrzytem, po którym przechodziły ciarki, a włosy na głowie stawały dęba. Ciepło i drżenie dubstepowego basu rujnował świstem boleśnie przeszywającym uszy. Wciągający do tańca 2stepowy bit amputował bulgotem, od którego przewracało się w żołądku. Wreszcie cudowną wycieczkę do czasów narodzin rave'u (za sprawą utworu New Order Nowa Huta zamieniła się na moment w "Madchester", a ocynowania w Haciendę) bezcześcił kakofonią rodem z pobliskiej walcowni.

Nie dając się rozpędzić fanom w zabawie, Aphex Twin jednocześnie wciągał wszystkich w wykreowany przez siebie świat dźwięków i wizualizacji. Świat, w którym on autorytatywnie ustanawiał prawa, by za chwilę z fantazją władcy absolutnego je złamać. Ustawiona na środku ocynowni wieża DJ-ska, okratowana i obstawiona przeźroczystym plastikiem, uzbrojona w światła, reflektory i lasery, a zwieńczona czterema ekranami, prezentował się jakby była żywcem wyjęta z filmu "Bliskie spotkania trzeciego stopnia". Penetrujące powierzchnię hali lasery raz przecinały publiczność, topiły ją pod swoją taflą, miażdżyły owalnymi formami, by w pewnym momencie stworzyć nad głowami widzów kratę. Ponad nią, w swoim gnieździe, Aphex Twin szykował kolejne okropne i wspaniałe niespodzianki.

Najlepszy moment koncertu? Napiszę raczej o tym, który najtrudniej było znieść. Około 20-30 minuty setu artysta zaproponował dźwięk wznoszącego się do lotu odrzutowca. Nieznośność tego fragmentu show polegała na tym, że świdrujący odgłos rozpędzał się, ale nie mógł znaleźć swojego finału. Wyobraźcie sobie samolot startujący i startujący i startujący i nie mogący wystartować. Ludzie kręcili głowami z niedowierzaniem, zatykali uszy, co nie przynosiło żadnej ulgi, wpatrywali się w podłogę, szukając tam ratunku. Wreszcie Aphex Twin łaskawie przerwał ten soniczny horror, rzucając nam namiastkę konwencjonalnego rytmu tanecznego.

Poza muzyką były również wizualizacje. Za sprawą jednej z nich w ciągu kilkunastu minut przebyliśmy drogę z DNA, przez Chicago, aż po przestrzeń odległą od naszej planety o kilkaset lat świetlnych, by później w tym samym błyskawicznym tempie wykonać podróż powrotną. Inna projekcja hipnotyzowała logiem Aphex Twin, jeszcze inna bulwersował i przerażała komputerową wizualizacją twarzy Richarda D. Jamesa.

Wychodząc z koncertu Aphex Twin czułem jednocześnie ulgę, że to już koniec, ale i dalsze pragnienie obcowania z tym dziełem sztuki. Uczucie, które dosięga przy oglądaniu filmów Petera Greenaway'a, czytaniu książek Iana McEwana czy słuchaniu elektrycznych płyt Milesa Davisa. To wyjątkowe emocje, bo wymagające od uczestnika pełnego zaangażowania, czy tego chcemy czy nie. Tak wyjątkowe i absorbujące, jak krakowski spektakl Aphex Twin.

Artur Wróblewski, Kraków

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Aphex Twin | Kraków | Artysta | Sacrum Profanum | spektakl | wydarzenie | Richard D. James
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy