Reklama

Grabaż o sobie: Przeczytaj fragmenty "Gościa"

O tajemnicach (nie tylko sukcesu!) zespołów Pidżama Porno i Strachy Na Lachy w książce "Gościu. Auto-Bio-Grabaż" opowiada Krzysztof Grabaż Grabowski - lider, wokalista, autor tekstów i kompozycji, menedżer (Kieras), a kiedy trzeba było również: kierowca, dźwiękowiec, techniczny...

Grabaża przesłuchał Krzysztof Gajda - literaturoznawca UAM (choć pewnie właściwsze byłoby określenie "piosenkolog", gdyby takowe istniało i miało sens), autor książek o Janie Krzysztofie Kelusie i Jacku Kaczmarskim, w tym biografii tego ostatniego "To moja droga", wyróżnionej przez "Magazyn Literacki KSIĄŻKI" tytułem Książka Roku 2009.

Autorzy na podstawie wielu godzin rozmów stworzyli opowieść "o Polsce i o złej miłości". Trzy dekady, licząc od początku lat 80. aż do roku 2010, stanowią tło opowieści o branży muzycznej, show-biznesie ("w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w ch... / Za moją kasę!" - jak śpiewa Grabaż w jednym z ostatnich przebojów zespołu Strachy Na Lachy).

"Najbardziej lubię pisać piosenki i je śpiewać" mówi bohater i narrator tej książki.

Poniżej prezentujemy fragmenty książki "Gościu. Auto-Bio-Grabaż":

KLUCZ

Wiesz, że mam problem, jakiego klucza użyć do tej naszej rozmowy…?

- Proponuję piętnastkę.

Piętnastka to klucz do Głowy Grabaża?

- Nie, to jest w ogóle mój ulubiony klucz. Pasował do pewnego francuskiego auta, które kiedyś miałem. Ponoć nie jest to klucz zbyt często spotykany. Są różne - dziesiątka, dwunastka, czternastka… - a Francuzi, jak to Francuzi, zawsze muszą się czymś wyróżniać, gamonie. Do większości miejsc, do których mogłem dojść w tym aucie, a było ich naprawdę niewiele, pasowała piętnastka, której nikt nie miał, w żadnym szanującym się warsztacie w Poznaniu, gdzie - wiadomo - robi się golfy i passaty... Jestem wrogiem francuskiej motoryzacji, podobnie jak Wójcik, kierowca naszego busa. Kiedy słyszy "francuskie auto" ma odruchy wymiotne. A nie pije, bo jest abstynentem.

Kupiłem kiedyś peugeota. Zajechałem do swojego ulubionego mechanika, pokazał mi w bardzo wymowny sposób - wskazującym palcem - drzwi i następnie powiedział, już werbalnie, żebym wyp*****lał z tym szajsem i żeby mnie więcej na oczy nie widział.

Pamiętam, jak żona skasowała tego peugeota po raz pierwszy. Trzeba było chodzić na klunkry, dostać jakieś części. Na szczęście mieszkał wtedy w Poznaniu Marcin, mój brat, więc on to wziął na swoje bary - jeszcze wówczas był uczynnym, miłym, kulturalnym młodym chłopcem. Ale później, już bez pomocy brata, musiałem robić jakieś wykończeniówki w salonie przy Pułaskiego niedaleko skłotu Rozbrat. Siedział w dziale z częściami zamiennymi chłopina z foliogramami i przez miesiąc sprowadzał jakieś nakrętki, podkładki, podkładkę pod podkładkę, wyściółki i inne rzeczy... Potem, kiedy już przychodziły, to i tak się nic nie zgadzało. Dzień, w którym opchnąłem tego wielokrotnie rozwalonego peugeota był jednym z najszczęśliwszych w moim życiu.

Miałem w nim specjalny immobilizer - to były lata, kiedy polska myśl techniczna w małych warsztatach święciła triumfy (zazwyczaj zakładali je ci, którzy wcześniej kradli te auta) - i rzeczywiście, był bardzo dobrze zamontowany. Miał taką specjalną pigułkę, którą przykładało się do gniazdka, a do tego trzeba było w jednym, konkretnym miejscu przyłożyć palec. Wtedy ciało tworzyło obwód i albo się go blokowało albo odblokowywało. Po tych wszystkich wypadkach (było to zresztą jedyne auto, które kasowałem i kolidowałem z innymi uczestnikami ruchu drogowego) wystawiłem je w komisie. Po dwóch miesiącach zadzwonił do mnie właściciel, Sylwek bodaj miał na imię - koleżka, który spylał te auta używane - i mówi: "Jest jeleń". Padał grad, podjechałem do tego komisu (na Lechickiej, wówczas to był salon daewoo, już go dawno nie ma). I siedzi potencjalny nabywca, brudny ryj z wąsem. Za cholerę nie mógł odpalić. Miał koszmarnie uwalone od smaru kciuki. Deszcz nap*****la, ja podminowany, groszem nie śmierdziałem, spylenie tego auta rozwiązywało mi bardzo dużo problemów. Siadam i mówię: - Panie, tu jest palec, tu śrubka, tu pastylka. Brrum. Działa? Działa. Proszę bardzo samemu.

Nic. Jeszcze raz:

- Palec, pastylka, działa? Działa.

On nic. W końcu po piątym razie mówi:

- Wie pan co, ja się sam tego nauczę, tylko niech mi go pan nie gasi.

Ja mokry do suchej nitki, on odjechał. To była wtedy wielka chwila, gdybym był pijakiem, piłbym cały tydzień...

Był taki czas, że mieliśmy trzy samochody. Na trzyosobową rodzinę, gdzie dziecko było naprawdę małe. Jedno auto, czarne cinquecento, stało cały czas w garażu. Do spylenia najlepsze, najszybciej wtedy schodziło. Nie można go było jednak ruszyć, bo to był prezent od teścia dla mojej żony. Ale ona nim nie jeździła, bo nie miał zrobionego przeglądu.

Drugim pojazdem był nissan micra. Pierwsze nasze normalne auto. Pamiętam, jak wsiadłem do tego auta, kiedy je kupiłem, podjechałem na pierwsze skrzyżowanie, stanąłem na czerwonym świetle i przestraszyłem się, że zgasł. Wyskoczyłem, przyłożyłem ucho do maski... Chodził. Wcześniej miałem malucha, który jak wiadomo jest wyrobem autopodobnym. Peugeot wziął się stąd, że chcieliśmy kupić jeszcze większy wóz. To były czasy, kiedy w Pidżamie Porno jeździliśmy na koncerty moim samochodem, ja byłem kierowcą. Pakowaliśmy tam instrumenty, stopę, werbel, wsiadaliśmy w pięciu i jeździliśmy. Ale i tak nissan okazał się najlepszy. Ten peugeot to feler był. Kiedy trzech chłopa siadało na tylnej kanapce, to dupą ciągnął po asfalcie. Na trasie z Zielonej Góry do Bogatyni, w okolicach Kożuchowa, zgubiłem rurę wydechową.

No i mieliśmy te trzy auta. Postanowiliśmy, że najpierw sprzedamy nissana - wstawimy go do komisu, on się sprzeda, weźmiemy szybką pożyczkę, zakupimy tego peugeota, on sobie będzie stał i czekał. Spoko. Ale okazało się, że dożyliśmy sytuacji, że mając trzy auta, nie mieliśmy żadnego. Ponieważ: biały nissan micra stał w komisie u jakichś gangsterów. Nie sprzedawał się, bo wystawili go za jakąś absurdalną cenę, jak na ten typ auta. Kiedy przyszły pierwsze raty za peugeota, poszedłem do tego komisu i poprosiłem o zaliczkę.

A gościu mówi: "Ale jak weźmiesz zaliczkę i się wycofasz, to dziesięć procent wartości samochodu nam odpalasz". Terminy goniły, ch**, wziąłem zaliczkę. Jakieś pięć dni później - siedziałem wtedy w radiu - dzwonią do mnie z tego komisu:

- Panie, nie ma pan auta.

- Sprzedaliście!

- Nie, celnicy go zajęli.

Później dowiedziałem się, że wszyscy właściciele salonów, autokomisów, kablowali się nawzajem: "Tutaj, w tym komisie są auta z jumy...". Przyjechali celnicy, zobaczyli wszystkie briefy, kwity (a był z Belgii ciągnięty), pieczątki takie zaokrąglone...

I go zajęli. Policja, prokurator, wszyscy. Badają sprawę.

Później żona skasowała peugeota. Bardzo mocno. Zawracała i nie spojrzała w lusterko, gość wyrżnął, zresztą jakiś poznański poeta. Auto poszło w pi**u.

Znaleźliśmy gościa, który potrafił z "przystanków autobusowych" wyczarowywać prawdziwe motoryzacyjne cacka. (Wójcik zajmuje się sprowadzaniem aut z Niemiec i tam takie auto, które niepodobne jest do niczego, nazywane jest "przystankiem autobusowym"). Peugeot stał się właśnie takim "bus stopem". Ale nie było kasy, żeby go naprawić, więc był naprawiany falami. Krok po kroku, zaczęliśmy od przodu, ze cztery tysiące kosztowała ta robota.

No i jeździliśmy rowerami, bo jedno auto zatrzymane, drugie rozwalone, a trzecie stało w garażu, bez przeglądu.

Kiedy peugeot był gotów, to pojeździłem nim ze trzy miesiące i sam walnąłem. Pierwszy raz w życiu w kogoś walnąłem. Babce na lewoskręcie zgasł polonez przy ruszaniu, a ja akurat groziłem pięścią gościom, którzy się podczepili pod karetkę - bardzo tego nie lubię. Patrzę, babka rusza, też ruszyłem, spojrzałem w prawo, a babka stanęła. I tego już nie uchwyciłem. Polonezowi nie stało się absolutnie nic, a peugeot rozpadł się na osiem części - kwiat lotosu się mu zrobił z przodu. Więc znów pojechałem do gościa od "przystanków autobusowych"... Powiedział, że się poddaje. Były niektóre elementy, części, które kleił na gumę do żucia. Wystarczyło mi kasy, żeby go posklejać, ale już nie wystarczyło na polerkę. Postawiłem go w komisie. Stał tam dwa miesiące, w końcu dzwoni do mnie Sylwek i mówi: "Nie spylisz tej rudery, dopóki tego nie odpicujesz". Naraił mi jakiegoś gościa, który mieszkał za Starołęką. Trzeba było przejechać przez całe miasto bez papierów, OC stracił dawno. I rzeczywiście, facet tak go odpicował, że sam bym go kupił, gdybym był tak samo głupi jak wtedy, kiedy go kupowałem... Potem właśnie przyjechał ten facet z paluchami nie przepuszczającymi prądu. I go spyliłem...

Postanowiliśmy, że kupimy sobie lanosa. Daewoo weszło na rynek, było bardzo agresywne, brutalne i miało najlepsze ceny na auta w klasie wyższej niż mały litraż.

Wymyśliłem, że sprzedamy wszystkie trzy auta, kupimy sobie jedno - i może się jakoś pogodzimy. Pierwszy poszedł peugeot, a nissan dalej stał na parkingu policyjnym. Mniej więcej w drugim tygodniu dochodzenia nawiązaliśmy kontakt z aspirantem Dariuszem Pe., który próbował się wywiedzieć czegoś o nissanie w urzędzie celnym w Rzepinie.

- Panie, czy już pan coś wie?

- Wysłałem telefonogram.

- A czy nie może pan tam po prostu zadzwonić?

- Nie mogę.

- A dlaczego?

- Bo nie mamy z komendy wyjścia za miasto.

Słał więc telefonogramy.

Byłem tak zdeterminowany, że po miesiącu w końcu zagadałem:

- Panie Darku, jeśli mogę tak do pana mówić, mam już zdrowego peugeota. Ja pana wezmę, pojedziemy do Rzepina i sprawdzimy.

Niestety, przyjeżdżał Papa i wszyscy policjanci mieli stan podwyższonej gotowości.

Trzeba było czekać aż Papa przyjedzie, wyjedzie, wszystko się po nim pozamiata i można było jechać.

Pojechaliśmy o czwartej w nocy, kończyłem dopiero dyżur w radiu. Mój brat jako kierowca. Z Poznania do Rzepina jechało się dwie godziny. Wchodzimy do pomieszczenia, do którego pan Darek słał swoje telefonogramy. "Dzień dobry, jestem aspirant Pe., Poznań..." - typowa psiarska zagaducha. Oni mówią: "No tak, tak, ale te auta są dwa piętra niżej". Zeszliśmy, mają komputer. Darek Pe.:

- Tu mam kwity na to auto, możecie sprawdzić, czy je odprawialiście.

Gość zrobił "trzy - czte-ry"...

- Odprawialiśmy.

- A te pieczątki?

- Oj, my wtedy robiliśmy dziennie po tysiąc dwieście aut, to nam się te pieczątki wyrylały.

Tak więc po stu dniach ustaliliśmy, że auto nie pochodzi z kradzieży. Później półtora miesiąca minęło, zanim prokuratura umorzyła sprawę. Poszedłem zapłacić dziesięć procent wartości nissana, którego w końcu kupił Kuzyn - perkusista z mojego zespołu. Uprzedziłem go lojalnie, że licznik był cofnięty o trzydzieści pięć tysięcy kilometrów. Jeździł nim bardzo długo - aż poszła uszczelka pod głowicą (zaczęli ją skręcać na siłę). Potem drugi raz mu padło i już był złom. Raz mu też je ukradli, ale odnalazł sam, stało na Wichrowych Wzgórzach. Na szczęście miał kluczyki, więc nie musiał wzywać policji, bo pewnie by stało dwa miesiące na ich parkingu.

Przechodzimy do czarnego cinquecento. Kiedy jeździłem z nim po komisach, żeby je ktoś kupił, to mówili mi, że to auto nie przejedzie więcej niż tysiąc kilometrów, ponieważ miało z sześćdziesiąt tysięcy przebiegu i ani razu nie był zmieniany olej. Całość wyglądała w środku jak dupa Huty Katowice. Jeden dzień poświęciłem na mycie silnika. Naprawdę coś strasznego, jak ludzie nie dbają o swoje auta.

Zawiozłem je do Sylwka, do wiadomego komisu. On mówi: "To auto spylę ci najprędzej". Jak powiedział, tak było. Dwa dni, telefon:

- Są jakieś dziadki, chcą kupić. Ale musisz mi jakieś papiery dostarczyć.

- Jakie? Papierów nie mam, bo to nie moje auto.

Okazało się, że żeby to sprzedać, trzeba było jeszcze przeprowadzić postępowanie spadkowe, ponieważ było to auto pospadkowe, a sprawy, oczywiście, nie pozałatwiane. No, ale po pięciu dniach sprzedaliśmy cinquecento.

Udało się kupić lanosa. Od tej pory kupuję już tylko nowe samochody. Wynika to z prostej zależności, że jestem debilem motoryzacyjnym, umiem wymienić koło...

Kiedy to było?

- W 1999 roku, wtedy nastąpił kres moich udręk motoryzacyjnych.

HISTORIA. (SPORTU)

Studiowałeś w Poznaniu historię. Ale pracę magisterską pisałeś o sporcie.

- "Sport w Pile 1945-1980. Zarys dziejów". Cytuję z pamięci. Co nie było takie proste, jak mi się na początku wydawało. Janek Koprowski - dzisiejszy szef PAP-u w Poznaniu, a ówcześnie mój kumpel z akademika - koniecznie chciał pisać magisterkę o "Polonii" Bydgoszcz. Był zakręconym fanem speedwaya. Braliśmy nawet udział w zawodach żużlowych.

Janek opracował grę planszową, pozałatwiał małe motocykle - a była to połowa lat osiemdziesiątych. Były wykresy, statystyki, tabele... I chłopcy w wieku lat od dwudziestu trzech do dwudziestu czterech, spędzali wieczory w akademiku, grając w grę planszową "Żużel", według Koprowskiego. Ja nigdy nie byłem fanem żużla, chociaż jestem z Piły, ale przyznam, zabawa była przednia.

Poszliśmy z Jankiem do docenta Kotłowskiego, bo się wydawał najbardziej luzacki. I taki był. Podejrzewam, że gdybyśmy do tych wszystkich megaprofesorków przyszli z takimi tematami, to by nas zdmuchnęli jak popiół z mankietu.

- A pan skąd jest? - pyta docent.

- Z Piły.

- A jest tam jakiś sport w Pile?

- Kiedyś był.

- No to: "1945-1980. Zarys dziejów".

I to się okazał zajebisty problem, żadnych źródeł nie było. Jedyne, na czym się można było oprzeć, to była prasa, dzienniki poznańskie.

Fajne źródła...

- Właśnie nie. W Pile, po odzyskaniu niepodległości, kiedy to wszystko próbowało przypomnieć sobie porządek przedwojenny, wychodziły jakieś dwie gazety, które miały dwie minirubryczki o sporcie i były akurat najmniej ciekawe. Dużo fajniej natomiast było czytać o życiu codziennym...

To właśnie miałem na myśli...

- Ale jak się domyślasz, później wszystkie gazety poszły się j**ać - mówiąc prosto i proletariacko. Praktycznie przez cały okres stalinizmu od 1948 roku aż do roku 1957 nie było w Pile żadnej gazety. Mówię o pilskiej - bo były jakieś odpryski z "Gazety Poznańskiej" czy "Głosu Wielkopolskiego". Wiadomo, że w tytułach poznańskich panował "poznaniocentryzm", a że sport w Pile - obojętnie jaki - w porównaniu z Poznaniem był żaden, to bardzo rzadko cokolwiek się przebijało. Dopiero później, w 1957 roku, pojawił się miesięcznik - na początku nieregularnik - "Ziemia Nadnotecka". Na dobrą sprawę dopiero od 1961-1962 roku ukazywał się co miesiąc. Więc miałem lukę i wyrwę.

Kroniki związków sportowych?

- Też bardzo słabo. Były tylko protokoły w archiwum miejskim i z nich można było coś wywnioskować. Ale mama podsunęła mi pana Henryka Polityckiego. On był pilskim odpowiednikiem Wacława Kuchara (przedwojennego sportowca, który zimą grał w hokeja, a latem kopał w piłkę i w obu dyscyplinach był mistrzem Polski).

Pan Henio podobnie - grał w piłkę, był najlepszym sprinterem i załatwiał cały sport w Pile. Ale niestety nie miał żadnego archiwum. Miał za to sporo dyplomów - z których to dyplomów robił wkładki do butów. Przejrzeliśmy więc jego obuwie i tam naprawdę sporo było. W którym roku to zrobił, w którym co innego. To był ten etap dedukcyjny, kiedy orientując się, jak wyglądał sport polski w tamtym czasie, starałem się doszukać jakichś szczegółów pilskich na podstawie tych dyplomów, rozmów i nie ukrywam, że własnej konfabulacji.

Było tego sporo, bo za stalinizmu stawiano na sport - nieważny był wyczyn, liczyła się masowość i ta masówka była. Chociażby masowo zmieniano nazwy klubów. Natknąłem się też na dwie prace magisterskie - jedną byłego dyrektora sportowej Szkoły Podstawowej nr 4, pana Andraszaka, który pisał bodajże o Polonii Piła (albo o Sokole, już teraz nie pamiętam), i druga praca, mamy Kasi Węglickiej (Kasia Węglicka, aktorka Teatru Nowego w Poznaniu, chodziłem z nią do szkoły i na judo, bo jej tata był trenerem judo). Nie ukrywam, że te prace bardzo mi pomogły. Którąś z prac pożyczyłem w Pile, ale którąś musiałem czytać w czytelni AWF-u i to były praktycznie jedyne cztery razy, kiedy byłem w czytelni w czasie studiów.

Kiedy byłem jeden raz w czytelni Biblioteki Kórnickiej, kręcono na Starym Rynku serial "Pogranicze w ogniu". Jeden z pierwszych odcinków, panie w wyjściowych toaletach, z parasolkami sobie spacerowały, a ja głupi, rozczochrany punk uchyliłem drzwi i prawdopodobnie wszedłem im w kadr. Scena uliczna, niemal batalistyczna, przy tym budżecie przygotowywali to pewnie ze dwie godziny. Wyobraź sobie, rok 1917, a tu z Biblioteki Kórnickiej wygląda Grabaż przebrany za Sida Viciousa. Przylecieli, obfukali jak niesfornego futrzaka. I nie mogłem z tej biblioteki wyjść, bo kręcili dubla. To był marzec lub kwiecień 1988 roku, w tym czasie braliśmy z Agnieszką ślub cywilny. Na cywilny poszliśmy w cywilkach, czyli takich ciuchach, jakie nosiliśmy na co dzień, a więc punkowskich. I robiliśmy sobie zdjęcia z "Niemcami", bo tam byli statyści poprzebierani za Niemców i bardzo chętnie pozowali.

RĘCE DO GÓRY

Skąd się wziął u ciebie pomysł, żeby studiować historię?

- Na początku chciałem być prawnikiem. Wszyscy mówili, że jestem wyszczekany i na prawnika się nadaję. Ale przyszła czwarta klasa ogólniaka i zaczęła się w Pile preorientacja zawodowa. Przychodzili do szkoły goście i opowiadali o zawodzie.

Przyszedł jakiś kaprawy prawnik, przy którego gaduszce zasnąłem gdzieś w dziesiątej minucie. Straciłem świadomkę, koncentrację i stwierdziłem, że jeśli tak ma wyglądać prawo, to ja pie***lę to prawo. Myślę, że z korzyścią dla mnie. Tak prysł sen o Grabażu prawniku.

W liceum byłem w klasie biologiczno-chemicznej. Z jednej strony dlatego, że tata chciał, żebym był lekarzem, a z drugiej dlatego, że była to jedyna klasa nie matematyczno-fizyczna, bo z tych tematów byłem nogą i dupą za jednym razem.

I był angielski - nie poszerzony, bo poszerzony był ruski, ale była w ogóle możliwość nauki angielskiego. A ja się interesowałem muzyką. W nauce angielskiego pomógł mi futbol. Piłka nożna była religią, ja zaś, religijnym fanatykiem. Na maksa, bo jeśli się czymś interesuję, to zawsze na maksa. W "Panoramie Śląskiej" ukazywały się na ostatniej stronie zdjęcia drużyn piłkarskich. Gros tych drużyn było angielskich, więc zawsze chodziłem do ojca, żeby mi powiedział, jak się czyta te nazwiska. W ten sposób, w moim mniemaniu, opanowałem fonetykę angielską.

O tym, że nie będę lekarzem, przekonałem się już na pierwszej lekcji, kiedy profesor Nawrot, skądinąd świetny nauczyciel, rozrysował tort morfologiczny. Słowo "tort" bardzo mi przypadło do gustu, gorzej z morfologią. Zgrzytając zębami, ściskając zwieracze, świadomkę straciłem po dziesięciu minutach. Po piętnastu minutach już wiedziałem, że lekarzem nie będę.

Na historię poszedłem dlatego, że był to przedmiot, który mi najszybciej wchodził do łba, nie musiałem się uczyć. Raz usłyszałem i już wiedziałem. Studia potrzebne mi były tylko po to, żeby grać w kapeli rockandrollowej. Nic innego mnie nie ciągnęło. Nie czułem żadnego pędu na wiedzę, a wręcz przeciwnie. W Poznaniu studiowali już Czoper i Czarny, jedyni chłopacy z Piły, którzy potrafili grać na gitarach. Byli rok starsi ode mnie, grali w zespole SEDES - to był taki zespół, który mało kto w szkole lubił, bo nie grali heavy metalu. Tym mnie ujęli. Uznałem, że z innymi nie ma co kombinować i powiedziałem któregoś razu do Czopera:

- Chłopaki, brakuje wam charyzmatycznego wokalisty, to ja przyjdę do was na wokal, będę pisał teksty, a wy będziecie grali.

- No przyjdź, pokaż...

I?

- No i nic, byli zszokowani moimi tekstami. Ja już byłem naładowany całym tym punkowym pazurem, uzbrojony w niezachwianą wiarę, że skoro oni mają tyle lat co ja - i potrafią, to ja też będę potrafił.

I zaczęliście grać.

- Nie, oni już byli na studiach, a mi został rok. I jak to bywa z gamoniami w tym wieku, bardziej zajmujące jest to, że się mówi o założeniu kapeli niż to, żeby cokolwiek w tym kierunku zrobić. Bardzo ciężko było coś uszczypnąć. Ten musiał iść na działkę, tamten opiekować się siostrą, jeden kupić ziemniaki, trzeci miał szlaban w chacie... Pamiętam pierwszą próbę, dwa dni przed Jarocinem w 1984 roku. Byliśmy u Komasia. Mój rówieśnik, po szkole muzycznej, grał na pianinku.

Zaprezentowałem dwie swoje kompozycje, jedna przeszła do dalszej obróbki, celem udania się do Jarocina następnego dnia, żeby tam zagrać. Jeden kawałek był Czopera.

Pozostawała kwestia nazwy. Powiedziałem, że w żadnym przypadku ich dotychczasowa nazwa nie może przejść, bo był już zespół SEDES, punkowy - w 1983 roku grał w Jarocinie na dużej scenie.

Najpierw mieliśmy się nazywać STALINGRAD. Ale to chyba nikomu się nie spodobało.

Jechaliśmy do Jarocina - po jednej próbie, bez perkusisty, bo z perkusistami zawsze był problem. Pałker to bardzo deficytowy gatunek osobniczy. Ni to kobieta, ni to mężczyzna, ni to muzyk, bardzo specyficzna nacja, więc wzięliśmy gościa, imienia nie pamiętam, nazywa się Kruk, mieszka w Poznaniu, koleguje się z basistą PIDŻAMY, Julem. I on sobie ćwiczył nasze kawałki na teczce. Była skórzana, więc wydawała jakiekolwiek dźwięki.

Przychodzę na peron, pociąg do Poznania, a Czoper krzyczy:

- Eureka! Eureka! Klamka zapadła!

- Eeeeee, cooooo? Coś się stało? - nie do końca kumam, o co chodzi.

- Klamka zapadła! Nie nazywamy się "Stalingrad", nazywamy się "Klamka zapadła", fajna nazwa. - Czoper triumfalnie spojrzał mi w oczy.

- Tak???? To chyba tylko po moim j**anym trupie. Zapomnij, veto, veto, veto.

Wtedy Łukasz Czarny, nasz basista, przyszły prawnik, doznał olśnienia i wypalił, że nazwiemy nasz zespół "Haende Hoch"... Ja z miejsca się napaliłem. Super nazwa!!!! Niemniej Czoper, którego koncepcja nazwy nieodwołalnie legła w gruzach, nie dawał za wygraną:

- Po niemiecku? Nie zgadzam się!

- To może po polsku! - zaproponował Czarny.

- Mi pasuje - rzuciłem pojednawczo - niech będzie RĘCE DO GÓRY.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy