"Zaglądamy w głąb siebie"

Anna Maria Jopek, po wydaniu w czerwcu 2005 roku anglojęzycznej płyty "Secret", już w październiku tego samego roku obdarowała fanów kolejnym pełnowymiarowym wydawnictwem. Płyta zatytułowana "Niebo" w opinii wokalistki jest albumem "o miłości szczęśliwej i podstawowych pytaniach". O najbardziej osobistym albumie w dotychczasowej karierze i wyśmienitych muzykach uczestniczących w nagraniu "Nieba", opowiadają Anna Maria Jopek i Marcin Kydryński, współautorzy płyty.

article cover
INTERIA.PL

Długo kazała pani czekać...

Anna Maria Jopek: Może przyzwyczaiłam wszystkich do nazbyt częstych premier? Czasem były to dwie płyty w roku, raz nawet trzy! Poważna przesada.

"Niebo" jest zatem którym pani albumem?

AMJ: Zabawne, ale niełatwo to powiedzieć. Jedenastym? Dwunastym? Pytanie, jak liczymy płytę "Barefoot"? I czy uznamy "Z Pamięci" za osobną płytę? Ponadto sesja, którą nagraliśmy dla Londynu w ubiegłym roku, zatytułowana "Secret", ukazała się teraz latem także w Polsce, czego nie planowaliśmy.

Przyzwyczaiła nas też pani do sytuacji, w której każda kolejna płyta była inna od poprzednich. Jakie jest "Niebo"?

AMJ: Wszystkie te projekty są w pewnym stopniu jedną długą historią podzieloną na etapy. "Szeptem" była ukłonem przed klasyką polskiej piosenki, "Bosa" była chwilami dzikim hołdem dla pierwotnych, ludowych brzmień i tematów. "Nienasycenie" w jakimś sensie było kontynuacją pierwszej płyty i późniejszego "Jasnosłyszeni", grą kolorów i konwencji. Było ich rozwinięciem, w odmiennym składzie, bardziej autorskim. "Upojenie" - wiadomo, całkiem inna, niepowtarzalna historia. "Farat" był zapisem chwili, dwóch dni życia.

"Niebo" - to suma wielu tych doświadczeń, ale i zupełnie nowa droga...

Co to znaczy?

AMJ: Technicznie jest rozwinięciem koncepcji z "Bosej" - zespół wchodzi do studia i na żywo, na przestrzeni trzech zaledwie dni, gra kilkanaście utworów, które potem w niewielkim stopniu ulegają poszerzeniu w postprodukcji. Dziś mało kto ma odwagę grać w ten sposób. Może zresztą słusznie, czy ja wiem?

Wymagania w muzyce popularnej są zupełnie inne. Obsadowo to pierwszy album tak silnie skoncentrowany na naszym zespole, właściwie oparty na nim w całości, napisany na ten skład. Pokazuje, czym jest i może stać się ten band a także, czym nigdy nie będzie. Miałam nawet nazwać tak ten projekt: Jo & Co.

Wreszcie być może najważniejszy element - same piosenki. Wydaje mi się, że "Niebo" jest naszym najbardziej osobistym, własnym albumem. Po raz pierwszy wszystkie piosenki napisaliśmy z Marcinem. W trzech z nich współkompozytorem był nasz "odwieczny" gitarzysta i najbliższy współpracownik, Marek Napiórkowski. Utwory powstały w większości w ostatnim roku. Mają wspólną wrażliwość, tworzą jakby jedną historię...

Spróbowałaby pani ją nazwać?

AMJ: Najkrócej mówiąc to płyta o miłości szczęśliwej i podstawowych pytaniach naszego życia, na które trafiamy, kiedy nie musimy się już dłużej dręczyć kwestią: czy on mnie kocha, czy może jednak kocha sąsiadkę? A także: czy politycy nie są aby odrobinę skorumpowani? Pozostają więc pytania o istotę duszy, o metafizykę codziennych przedmiotów, o cud powstawania nowego życia, o możliwy wzór na przeżywanie naszego losu. Wreszcie - choć nie wprost - o Boga.


Stąd tytuł?

AMJ: Mam nadzieję, że tytuł jest wieloznaczny. Dotyka kwestii spełnienia, cudownego porozumienia dwojga ludzi. Jednocześnie, co oczywiste, odwołuje się do całej tej sfery tajemnej, wyobrażanej jedynie, nienazwanej.

Marcin Kydryński: Oprócz wszystkiego, o czym wspomniałaś, jest jeszcze jeden szczegół - ta płyta jest, choć moja mama twierdzi inaczej, świetlista, pełna powietrza, otwarta. Jest w niej, mam nadzieję, element jasnego zamyślenia. Zanim zacząłem pisać te piosenki, wiele tygodni rozmawiałem z Anią i sam ze sobą zastanawiając się, co właściwie chcę powiedzieć i... czy na pewno chcę to powiedzieć, bo to ogromnie intymne sprawy.

Napisałem sobie nawet taki krótki tekst bez muzyki, który zawierał "kodeks" na ten projekt. Zabawne, jednym z najważniejszych paragrafów był ten, by pod żadnym pozorem nie użyć słowa "łza" na całej płycie, w jakimkolwiek przypadku i liczbie. To znamienne, prawda?

AMJ: To jest płyta dla naszych rówieśników o podobnych doświadczeniach. Dla tych, którzy trochę się boją włączać wieczorne wiadomości, którzy zastanawiają się nad tym, jak być dobrymi rodzicami, którzy bardzo powoli, ale jednak zbliżają się do smugi cienia.

Nie zajmujemy się polityką. Nie zajmujemy się kabaretem. Jesteśmy serio. To zawsze wydawało mi się trudniejsze, niż postawa prześmiewcy, niż drwina, gry słów. Zaglądamy w głąb siebie. Mówimy o tym w sposób jak najprostszy, jak najmniej "poetycki".

Zdziwię się, jeśli po tę płytę sięgną nastolatki. Wątpię by tak się stało, choć oczywiście byłoby mi miło, bo przecież można także cieszyć się samą muzyką bez identyfikowania się ze słowami. Dużo na tej płycie zawiłych akordów, które, przynajmniej nam, dają szczęście.

Nie mogę nie zapytać o okładkę...

AMJ: Jest taka jak płyta - intymna i odważna zarazem. Mam nadzieję, że komunikuje istotę tego projektu. My przecież mówimy o najważniejszych dla nas sprawach w sposób całkowicie otwarty i prosty. Zależało nam, żeby ta okładka była... przeźroczysta. W takim osobliwym sensie - bez scenografii, bez stylizacji, z czcionką, która nie przypomina niczego.

Powstał pomysł, zachowując wszelkie proporcje, "Białego Albumu", ale wydawało nam się, że w Polsce nie ma jeszcze miejsca na okładki z samych liter. Ostatecznie ta "obwoluta" spełnia swoją funkcję. Nie ma stylizacji, nie ma scenografii, prawda? Jest coś przeźroczystego i intymnego zarazem.

Pan zrobił tę fotografię, ale przede wszystkim był producentem tej płyty. Uściślijmy, co to właściwie oznacza?

MK: Bywam producentem bardziej w charakterze, zachowując ponownie proporcje - Manfreda Eichera czy Tommy'ego LiPumy - niż, powiedzmy, Marcusa Millera. Innymi słowy, współtworzę i dobieram repertuar, obsadę, studio, decyduję o brzmieniu płyty, którą zgrywam wspólnie z reżyserem dźwięku. Przestrzenie, plany, żonglerka pogłosami, faktura. Tu reżyserem był arcymistrz od instrumentów akustycznych Tadeusz Mieczkowski, z którym pracuję od jedenastu lat, od płyty "More Love" Henryka Miśkiewicza.

Decyduję o kształcie i formie utworu - najprościej mówiąc, czy ma być długi czy krótki, kto gra solo i na czym, czy ma być gęsty czy przejrzysty... Ale nie gram na wszystkich instrumentach, nie piszę aranży i nie nagrywam tego sam, jak często robią współcześni producenci. Ten album zresztą w stopniu stokrotnie większym niż cokolwiek, co robiliśmy wcześniej, był pracą zespołową. A w końcowym okresie kilka utworów w znacznym procencie zdominował, na naszą zresztą prośbę, nasz "kosmiczny klawiszowiec" Paweł Bzim Zarecki.

Wciąż jednak, mam nadzieję, jest to jedna z najbardziej akustycznych naszych płyt. Być może, we fragmentach - choć nie mnie to już oceniać - nawet audiofilska.


Przypomnijmy sobie zespół.

AMJ: Wspomniany Bzim, arcybarwna i wszechstronna postać. Marek Napiórkowski - odważny gitarzysta, żądny muzycznych przygód, gra na samych gitarach akustycznych. Wszystkie zrobiła dla nas nasza cudowna przyjaciółka Linda Manzer, którą poznaliśmy przez Pata. Henryk Miśkiewicz - wirtuoz saksofonu i klarnetu, największy chyba żyjący mistrz pięknej melodii. W sekcji arcymuzykalny perkusista Cezary Konrad. I wszechstronny Robert Kubiszyn, tym razem grający wyłącznie na kontrabasie.

Goście?

MK: Znani z poprzednich projektów. Zależało nam na nieomal rodzinnej atmosferze, zwłaszcza, że nagranie płyty w trzy dni wymagało nadzwyczajnego porozumienia. Powrócił, już po raz czwarty, Robert Majewski z fluegelhornem i trąbką. Piotr Nazaruk z tysiącem zdumiewających instrumentów, jak hakaskie cymbały, australijskie didgeridoo czy wiejskie fujarki. Ponownie pojawiła się Juka - Justyna Raubo z wiolonczelą i violą da gamba. Patrycja, Ani siostra, zagrała na skrzypcach, ja na gitarze barytonowej w jednym utworze...

I przede wszystkim, ponad wszystkimi, człowiek, który w znacznym stopniu określił brzmienie tej plyty - Mino Cinelu. Geniusz instrumentów perkusyjnych, którego usłyszeliśmy u Stinga i Milesa Davisa, i który potem wielkodusznie nagrał z nami i "Upojenie", i "Farat". Ale tak naprawdę dopiero tu zaistniał!

AMJ: Mino właściwie po raz pierwszy stał się muzykiem pierwszego planu. To dość niecodzienne, odważne posunięcie, determinujące brzmienie. Zależało nam na tym ogromnie, by jego dzban udu, jego shakery, satellite drum, współtworzyły barwę całości, a zarazem, jak na przykład w utworze tytułowym, służyły za główny napęd.

MK: Ciekawe, że po tych trzech dniach w studiu S4, kiedy mieliśmy już nagrane wszystkie utwory, weszliśmy do studia Izabelin i do Pueblo People, i zaczęliśmy - jak to my - zagęszczać, choć tak bardzo się przed tym broniliśmy. Pojawiły się ściany chórków, instrumenty klawiszowe, cuda. Dopiero miksując opamiętaliśmy się i po kolei odejmowaliśmy kolejne elementy. Oczyszczaliśmy.

Zależało mi, aby przedstawić te piosenki w minimalnym, koniecznym środowisku. W czasach wszechobecnego "przeprodukowania" wszystkiego, w czym mamy także swój udział w postaci takich utworów, jak "Na dłoni" czy "Are You Going With Me", gdzie ścieżki nie mieściły się na najszerszych stołach mikserskich - tu chcieliśmy postawić na prostotę faktury. Był nawet taki tytuł roboczy płyty: "Prosta historia", ale taką płytę nagrał chyba potem Maciek Maleńczuk.

Opowiedzcie teraz cos więcej o poszczególnych piosenkach.

AMJ: Płytę rozpoczyna utwór "Ode mnie", który napisałam na płytę fenomenalnego niemieckiego gitarzysty Roberta Wolfa, na której byłam gościem w listopadzie 2004 roku. Tam jest to ballada, u nas mocny, energetyczny utwór, napędzany gitarami strojonymi w osobliwy sposób i instrumentami perkusyjnymi. Mino gra na końcu nieprawdopodobną partię solową na takim motorycznym riffie kontrabasu, zasugerowanym przez Roberta Kubiszyna! To jest utwór, który precyzyjnie określa brzmienie i charakter naszych poszukiwań w tym projekcie. A także najbardziej lapidarnie podsumowuje jego - mówiąc szumnie - przesłanie.


"Każdego dnia rodzi się szansa na miłość szczęśliwą..." Innymi słowy - nie marnujmy dnia na jedną choćby złą, zatrutą myśl. A miłość szczęśliwa to przecież może być także pasja w pracy, silne zauroczenie urodą świata, nasze odkrycia w sztuce, spełnienie.

MK: I Marek gra solo na gitarze rezofonicznej "Dobro", co jest zabawnym zbiegiem okoliczności, ponieważ wers tej piosenki brzmi: "Pamiętaj, że dobroć, nawet w najgorszy czas, pomoże nam, ocali nas..." To, nawiasem mówiąc, jedyny fragment tekstu na całej płycie, gdzie jesteśmy czegokolwiek pewni i mamy śmiałość hmm... nie tyle pouczać, co przypominać. Głównie zresztą sobie samym. To jest takie szeptanie do własnego ucha.

Całość albumu to poza tym detalem jedna wielka wątpliwość, pytania i zdumienie. I zachwycenie. Może ono przede wszystkim.

AMJ: "I nie zobaczy nikt" to piosenka, którą Marcin napisał jeszcze na płytę "Upojenie", ale wówczas nie wydawała się pasować do koncepcji albumu z Patem. Sama poprosiłam go, byśmy wrócili do niej teraz.

MK: To rzecz inspirowana haiku Jacka Caina. Ale nie tylko. Przypomina się scena z filmu "American Beauty", z foliową torbą unoszącą się na wietrze, fragmenty z "Ulissesa", gdzie śledzimy podróż zmiętego kawałka papieru płynącego z prądem rzeki, przypominają się nabokovowskie "Przeźroczyste przedmioty". "Nie wiemy nic o cichym życiu rzeczy / I łudzimy się, że zrozumiemy świat..."

AMJ: Bzim po raz pierwszy u nas gra solo na fortepianie. To ważny dla niego moment, a i świeży, jasny ton w całej piosence. Jest też Henryk na sopranie. W tle dzieje się mnóstwo dziwnych, szurających zdarzeń... Przedmioty pod palcami Mino żyją swoim życiem, którego nie pojmiemy!

Potem pojawia się piękna ballada "A gdybyśmy nigdy się nie spotkali".

AMJ: To wynik mojego spotkania z Markiem. W marcu 2004 roku Marek zaproponował mi, żebyśmy napisali wspólnie piosenkę na jego pierwszą płytę. Ostatecznie ten album ukazał się niedawno pod tytułem "Nap" i owocuje utworem "Only A Night Away". A wówczas siedliśmy na dwa wieczory w naszej piwnicy i napisaliśmy sześć utworów. O tym mówiliśmy, że jest "zbyt ładny", że gdyby go zaaranżować w specyficzny sposób, mogłaby go śpiewać Toni Braxton!

To naprawdę śmieszne, bo nie wiem, czy mimo wielkiej sympatii (zwłaszcza mojego męża!) do Toni, jest mi gdziekolwiek dalej, niż do całej tej czarnej muzyki spod znaku R&B. To takie "nie nasze": te futra, złote łańcuchy, kaptury, czapki tył na przód, cadillaki, bikini...

MK: Słowa mówią ponownie o miłości szczęśliwej - choć z innej perspektywy, o spełnieniu. Pojawia się pytanie: co byłoby, gdyby oni nigdy się nie spotkali? Zawsze wydaje mi się, że od takich przelotnych, przypadkowych (czy aby?) spotkań zależą nie tylko losy tych dwojga, ale wręcz losy świata. Te dobre losy - i te złe.

Co stałoby się, gdyby nigdy się nie spotkali rodzice Hitlera? Być może ich także łączyła miłość szczęśliwa? I jeszcze pytanie, z którym się zmagam od lat, mistyczne... Ale tu odwołuję słuchaczy do części C tej piosenki. Łatwo ją rozpoznać. Jest najjaśniejsza, utwór się tam otwiera...


AMJ: I cudownie Robert Majewski gra tu na fluegelhornie.

"Gdy mnie nie słyszysz"?

MK: Ten utwór ma w podtytule "Piosenka dla Frania", kto wie, może nawet tylko ten tytuł pozostanie? Myśleliśmy sobie, że to nieładnie, by tylko Staś z obu naszych synów miał swoją piosenkę. Tyle, że Franio miał mniej szczęścia do gitarzysty!

"Piosenkę dla Stasia" nagrał Pat Metheny...

MK: Właśnie... A tu ja brząkam osobiście! Ten utwór był bodaj ostatnim, oprócz Ani piosenki na same głosy, jaki powstał na płytę. Urodził się jako etiuda na jedną z gitar, jakie dostałem w listopadzie od Lindy Manzer, konkretnie na barytonową gitarę, którą, wzorując się na mistrzu, nastroiłem w modyfikowanym stroju Nashville. Niełatwy to wtedy instrument!

Mówiąc prościej, próbuję tu brzmieć na żywo, w czasie realnym, jak dwóch gitarzystów i basista grający jednocześnie trzy różne partie.

AMJ: Bo tak jest taniej?

MK: Zapewne, ale wiesz, człowiek stara się sobie coś zawsze udowodnić, a poza tym było moim marzeniem zagrać z Mino Cinelu. Wiesz, on na dzbanie i trianglu "na raz", ja na gitarze, jak we "Fragile"!

AMJ: Ha! Bez komentarza.

MK: Ten wyjątkowo trudny utwór ostatecznie jednak ratuje Henryk, po raz pierwszy od czasów "Jeżeli chcesz" grający na klarnecie, tak pięknie...

Wspomnieliście utwór na same głosy...

AMJ: Tak, to od pierwszych płyt moja wielka pasja, kto wie, czy kiedyś nie nagram całego takiego albumu, choćby jedynie dla siebie, bo to bardzo rozwijające. W utworze "Ustami" nagrałam kilkadziesiąt głosów, ale mam nadzieję, że sobie nie przeszkadzają. Szczególnie dobrze bawiłam się nagrywając instrumenty perkusyjne. Shakery nosem (a więc nie ustami!), albo klawes klaskaniem, że o crescendo na talerzach nie wspomnę! To, mam nadzieję, jedna z pogodniejszych chwil na płycie.

Kolejny temat przypomina trochę ścieżkę dźwiękową do filmu "Wzgórze nadziei", albo "Wichry namiętności"?

AMJ: Może... Marcin faszeruje mnie od kilku lat muzyką country, a ściślej mówiąc, współczesną americaną. Tym, co robi - mój ukochany zresztą - Bill Frisell czy Alison Krauss. Albo Keith Jarrett grający "Shenandoah", czy wreszcie Norah Jones. Oczywiście byłoby szczytem pretensji grać americanę i pisać do tego teksty o mazowieckich łąkach, ale istotnie, jakaś tęskna nuta jest wspólna dla tych naszych doświadczeń.

Wierzę, że istnieje miejsce, gdzie możemy się spotkać. Napisałam tę piosenkę jednak nie na starym Martinie przy ognisku, a po bożemu, przy fortepianie. Tekst powstał, jak zresztą większość innych na tę płytę, na naszej wsi, gdzie mamy stary drewniany dom i łąkę nad rzeką...


A utwór tytułowy? Przedziwnie się kołysze.

AMJ: Bo jest na pięć czwartych, jak kiedyś "I pozostanie tajemnicą". Uwielbiamy metra nieparzyste, poczynając zresztą od walca, takiego jak "Możliwe" chociażby, czy "Nienasycenia" na siedem.."Niebo" jest piosenką, którą wyimprowizowaliśmy z Markiem podczas jakiejś próby dźwięku. Chyba w hotelu Intercontinental w Warszawie? Przyszła do nas od razu w całości. Jakbyśmy ściągnęli ją prosto z nieba... bez żadnych pośredników. I powiem więcej - przyszła jednocześnie z pierwszą linijką tekstu. Żadna inna tematyka nie była brana pod uwagę.

Napisałam tekst, który Marcin ochoczo podchwycił. Czytał wtedy "Pięć osób, które spotykamy w niebie". Lubię tę jego ostatnią linijkę: "A Niebo, jeśli jest sumą naszych dusz, to blisko nam do niego. Tuż tuż." Skąd w tobie nagle tyle optymizmu i dobrej energii? Idealne podsumowanie dominanty tej płyty. Pełne nadziei w trudnych czasach.

MK: A poza tym to jest piosenka w C dur, najbardziej świetlistej, białej tonacji! Same białe klawisze, biały album!

"Ucisz się" nie pozostawia wątpliwości, w jakim kraju się znajdujemy, nie ma pejzażu prerii, więc nie country. Są raczej wierzby, jak na "Bosej"!

AMJ: "Ucisz się" to kontynuacja moich prób pisania współczesnych, naiwnych piosenek ludowych. Kolejny krok po "Kiedy będziesz duży" i "Czarnych słowach" na przykład. Ta rzecz ma wyraźnie dwie, skrajnie różne części.

Pierwsza - kantylenowa, gdzie bawię się na krawędzi rejestrów, gdzie dołącza do mnie Mino i śpiewa po francusku, gdzie Juka gra na violi da gamba. I jest część druga, transowa, w metrum na 11/8, gdzie się dzieją rzeczy niestworzone! Głównie za sprawą Pedro Nazaruka. Nigdy nie zapomnę, jak Pat Metheny, kiedy usłyszał Pedra na nagraniu po raz pierwszy, powiedział z niedowierzaniem: "Is this the real guy? He's great!" Tak, Pedro to osobna historia...

"Sam" to jakby powrót muzyczny do płyty "Upojenie"...

MK: Cóż, może raczej jedna z wielu form hołdu dla naszego ukochanego albumu "Beyond the Missouri Sky": kontrabas i gitara klasyczna w rolach głównych, prawdziwe, ogromne brzmienie. Ale w rzeczywistości muzyka była bardziej chyba inspirowana tym co zrobił na swojej pierwszej płycie dla ECM, "Changing Places", fenomenalny norweski pianista Tord Gustavsen. To dziwne połączenie współczesnego jazzu z tradycją zadymionego dancingowego tanga z lat dwudziestych, może trochę pożyczek z muzyki kubańskiej? Henryk debiutuje tu na akordeonie!

Tekst inspirowany Nabokovem, z jego szachowych fascynacji. "Obrona Łużyna", na przykład, choć nie wprost oczywiście. Pierwszą część tego tematu zaaranżował potem Krzysztof Herdzin na orkiestrę z saksofonem tenorowym i wykorzystuję ją teraz jako swój sygnał w radiu i telewizji. Taki bardziej w stylu filmu "noir" czy "Taksówkarza". Może kiedyś wrócimy do Sama (czy Samego raczej) w tej konwencji.

Wreszcie jedyna na płycie bossa nova - dziwne, że jedyna, bo to wydaje się być jeden z pani ulubionych gatunków.

AMJ: Istotnie. I zawsze mi się wydaje, że nasza wrażliwość słowiańska jest bliska tej z Ipanemy... Sam Jobim wzorował się na Chopinie. Myślę, że nic nie buja cudowniej niż dobra bossa nova. Ta u nas nie jest chyba jednak do bujania, a raczej do zamyślenia. Stawia pytania o drogi i zakręty duszy.

Marcin napisał ją w trudnym dla siebie momencie, kiedy ktoś ogromnie mu bliski był w stanie krytycznym w szpitalu. A jednak piosenka jest znów jasna, pełna nadziei.


A potem ta dziwna muzyka, jakby stylistycznie trochę z innej płyty...

AMJ: Przedostatni utwór, "Czułe miejsce", jest rzeczywiście inny. Zbudowany na loopach i elektronice. Może to nowa dla mnie droga na przyszłą płytę? A może nie? Nie wiem jeszcze. Choć oczywiście Juka i Peti oraz Mino dwoją się i troją, to Bzim i jego pomysły są tu dominantą. Napisałam ten temat jako balladę z kontrapunktem fortepianu, a wyszło ostatecznie coś tak dziwnego.

W jakimś sensie jest to też mój debiut w pisaniu na kwartet smyczkowy. Jednocześnie w warstwie tekstowej to powrót po pięciu latach do "Bosej". Wtedy szukaliśmy naszego miejsca na ziemi. Teraz tę piosenkę pisaliśmy już na naszych łąkach, sadząc drzewa. Szczęśliwy czas.

I mocny akcent na koniec.

AMJ: Kolejny temat napisany wtedy w piwnicy z Markiem. Przez jakiś czas funkcjonował właściwie jako demo z trochę nieprzyzwoitym tekstem, który nie pasował do płyty I chcieliśmy go w ogóle wyrzucić. Ostatecznie Marcin napisał te słowa gdzieś na trasie, chyba w Berlinie, oglądając telewizję w hotelu. Były tam transmisje z Londynu po wybuchach w metrze, były ostrzeżenia przed nową falą tsunami, zapowiedzi sezonu huraganów, jeszcze przed "Katriną"...

"Gdy mówią mi" to taki, czy ja wiem, protest song na naszą miarę. Przywołanie małych cudów każdego kolejnego dnia, które dają siłę, dla których warto żyć. Pojawia się tam także jedno bardzo ważne dla nas imię, mam nadzieję, że jego właścicielka nie poczuje się urażona. Prawdę mówiąc, liczę, że Ona nie słucha płyt tego typu, najwyżej Elli Fitzgerald. Ta osoba to także nasz schron, nasz cud. Na koniec powraca motyw nieba. Też takiego... ludzkiego. Małego nieba na ludzką miarę, poddającego się rozumowi i zmysłom, jakie znamy.

Ale i ten moment to nie koniec płyty, jest jeszcze niespodzianka dla cierpliwych.

AMJ: Z "Nieba" bardzo już blisko do Mozarta. Należę do ludzi, którzy szukają w muzyce - tak jak i w życiu - ładu, porządku, ukojenia. Raczej konstrukcji niż destrukcji. Praw, nie anarchii. Przeciwstawiam te moje poszukiwania nieśmiało całemu chaosowi naszej rzeczywistości.

Muzyka Mozarta przynosi wiele odpowiedzi, choć nie mówi do mnie słowami, więc nie umiem tego wytłumaczyć inaczej niż samą muzyką... Ten ostatni fragment płyty to moja interpretacja "Adaggia" z "Koncertu Fortepianowego A-Dur K.488".

Grała pani kiedyś ten koncert z orkiestrą?

AMJ: Grałam "Koncert d moll K.466". Z niezwykłą, mocną pierwszą częścią. Ale temat z "Adaggia" tkwił we mnie od wielu lat. Uwielbiałam Mozarta od zawsze. I wydawało mi się, że musiał mieć ręce podobne do moich, drobne. Ta muzyka świetnie leży pod palcami.


MK: Słyszałem kilkadziesiąt wykonań tego utworu na Ani koncertach i o ile zazwyczaj narzekamy, że w studiu nigdy nie uda się powtórzyć tej jedynej wersji z tego albo innego koncertu, mówimy: "Jaka szkoda, że nie nagrywaliśmy", tak tutaj nigdy nie udało się prześcignąć interpretacji studyjnej, zarejestrowanej. Mieliśmy szczęście. To się rzadko zdarza. Szczęście jest takie kapryśne, ulotne.

Nie, to my mieliśmy szczęście.

AMJ: Dzięki, to miłe.

Dziękuję za rozmowę.

(Na podstawie materiałów promocyjnych wytwórni Universal Music Polska

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas