Reklama

"Według własnego widzimisię"


We wrześniu 2004 roku ukazał się długo oczekiwany, drugi album nowojorskiej grupy Interpol "Antics". Po genialnym debiucie, który odświeżył dawno już zmurszałą estetykę new wave, zespół zaliczono do fali garażowego grania z najmodniejszego miasta na świecie, Nowego Jorku.

Ich mroczna, a zarazem niesłychanie melodyjna muzyka opakowana w czarne garnitury wywołała nostalgię za czasami świetności Joy Division, a równocześnie pokazała drugą, mniej banalną twarz garażowej rewolucji zapoczątkowanej przez The Strokes.

Kiedy jechaliśmy na spotkanie z zespołem, raczej nie przypuszczaliśmy, z jak bardzo sympatycznymi osobami przyjdzie nam się spotkać. W trakcie wywiadu Carlos Dengler wypatroszył nawet wszystkie bagietki z miąższu i założył je sobie na palce, imitując dłoń Nosferatu. Rzucało się w oczy zadowolenie muzyków i spokój przed wieczornym koncertem w obskurnym, acz charakternym berlińskim klubie "Maria am Ufrer".

Reklama

Po wywiadzie obaj członkowie zespołu bez zbędnych grymasów pozowali do zdjęć grupce polskich fanów czekających pod bramą niemieckiego oddziału Virgin. Gitarzysta Daniel Kessler (D.K.) to sympatyczny chłopak z sąsiedztwa, wygadany, uśmiechnięty, kontaktowy. Demoniczny i wyglądający niczym uciekinier z Kraftwerk basista Carlos Dengler (C.D.) wydawał się typem bardziej introwertycznym, ale szybko lody zostały przełamane. Dość powiedzieć, iż kiedy zapytaliśmy go o to, jakiego zespołu słuchał w czasach swojej młodości, wypalił z uśmiechem: Iron Maiden, by zaraz potem dodać Primus. Zresztą było to jedyne pytanie, na które nie uzyskaliśmy satysfakcjonującej odpowiedzi. Zapis pozostałych pytań powinien was zainteresować.

Z muzykami Interpol rozmawiali Tomo Żyżyk i Marcin Jaśkowiak.


Zakończyliście właśnie amerykańską trasę Curiosa Festival u boku m.in. The Cure, Mogwai, Muse, The Rapture i The Cooper Temple Clause, jak ją wspominacie?

D.K.: Wiesz, wcześniej nigdy nie uczestniczyliśmy w czymś na taką skalę, zawsze jeździliśmy w swoje własne trasy jako headliner. Graliśmy raczej w miejscach przeznaczonych maksymalnie na kilkaset osób, poza letnimi festiwalami, gdzie graliśmy dla paru tysięcy ludzi. Ale na tej "wycieczce" zaczęliśmy grać w amfiteatrach na 20 tysięcy widzów. Świetnie było oglądać Mogwai, The Cure, The Rapture każdego wieczoru. Publiczność była niesamowita i bardzo ciepło reagowała na naszą muzykę, choć to nie my byliśmy główną gwiazdą.

Co powiecie o gwieździe festiwalu, The Cure? Znaliście ich wcześniej, podziwialiście?

C.D.: Hmm... tak, możesz nazwać to podziwem.

D.K.: Tak, nasze drogi krzyżowały się kilka razy.

Jaki jest prywatnie Robert Smith?

C.D.: (śmiech) On jest naprawdę rozrywkowy!!!

Na scenie ma wygląd naprawdę zdołowanego faceta.

D.K.: W taki sam sposób niektórzy myślą też o nas. Ludzie mają tendencję odbierać nas na zasadzie: "Wyglądacie na naprawdę zdołowanych, wasza muzyka jest taka mroczna i dołująca" i są zaskoczeni, gdy okazuje się później, że jesteśmy przyjaznymi i łatwymi w kontakcie z ludźmi.

C.D.: Nie widzę powodu, żeby doszukiwać się związku pomiędzy scenicznym wizerunkiem a prywatną sferą artysty. Być może wywleczenie wszystkich frustracji na scenie sprawia, iż w normalnym życiu jest się od nich wolnym. Zresztą ja nigdy nie postrzegałem Roberta Smitha jako kogoś zdołowanego i sfrustrowanego. Gdy go poznałem, okazał się bardzo ciepłą i kontaktową osobą. To była wielka przyjemność i zaszczyt przebywanie w towarzystwie kogoś takiego jak Robert.

D.K.: Natomiast jeśli chodzi o muzykę, to każdy robi ją na swój własny sposób. Tak więc to, że jest w niej uczucie nostalgii i depresji, nie znaczy, że masz przyklejać sobie smutną minę i chodzić w żałobnej woalce. Nagrywamy płyty przede wszystkim dla siebie, a nie po to, żeby słuchać później przez 24 godziny na dobę opinii innych na nasz temat.

Wspomnieliście o image'u. Zapytam zatem, jak ważny jest dla was image: czy w tym jak się ubieracie, jest jakaś myśl, koncepcja? Czy też jest to przypadkowy zbiór przypadkowych strojów?

D.K.: Raczej to drugie. Wiesz, to nie jest dla nas naprawdę nic ważnego. Takie są po prostu nasze upodobania. To jak wyglądamy, nie jest żadnym sygnałem dla naszych fanów, żadnym image'em z drugim dnem.

Jak was pierwszy raz oglądałem, to znalazłem w waszym wizerunku pewien koncept, wyglądaliście jakbyście urwali się z filmu "Mechaniczna pomarańcza", takie futurystyczne lata 50.

D.K.: O! Ubiory z "Mechanicznej pomarańczy" to jest właśnie przykład konceptu, oni są ubrani w specjalne kostiumy i wyglądają zawsze tak samo. Natomiast każdy z nas ubiera się według własnego widzimisię i nikt nie mówi nikomu, czy mu się to podoba, czy też nie.

Często porównuje się nas do zespołu The Hives: "O, wyglądacie podobnie, zakładacie garnitury".

Z tym że The Hives to jest właśnie klasyczny koncept. My nie mamy z tym nic wspólnego.

Dziennikarze próbują nas wrzucić do jednego worka, nic na to nie poradzimy.

The Hives grają i wyglądają dla mnie plastikowo, są wystylizowani na maksa.

C.D.: My nie wypracowaliśmy tego w taki sposób. To, że się tak ubieramy, nie wzięło się z tego, że gramy taką właśnie muzykę, chyba raczej odwrotnie: to nas zbliżyło kiedyś do siebie, zanim jeszcze powstał zespół.

Co myślicie o europejskiej i amerykańskiej publiczności? Czy widzicie jakieś różnicę?

C.D.: Żadnych różnic. Wszędzie jest tak samo.

Pytam dlatego, ponieważ publiczność niemiecka ma opinię najbardziej drewnianej w Europie.

D.K.: Naprawdę? Tutaj w Berlinie mamy naprawdę świetną publikę, nie powiedziałbym, że jest drewniana (śmiech).

C.D.: W Szwecji graliśmy chyba nasze najlepsze koncerty, lubimy grać w Europie.

Musicie koniecznie przyjechać do Polski, macie tu naprawdę wielu fanów. Na waszym internetowym forum znaleźliśmy pytanie: "Jak daleko jesteście gotowi pojechać, by zobaczyć Interpol?" My byliśmy gotowi na przebycie ponad 1000 km na spotkanie z wami. A ile wy jesteście gotowi przejechać, by wystąpić w naszym kraju?

D.K.: (śmiech) Z chęcią byśmy do was przyjechali, problemem jednak nie jest dystans, problemem jest czas. Gdybyś spojrzał w nasz terminarz, zrozumiałbyś, iż nie przyjechaliśmy do Polski dlatego, że wolimy posiedzieć w domu i popijać martini, tylko dlatego, że jesteśmy praktycznie cały czas zajęci.

C.D.: Czasem dochodzi do zabawnych sytuacji typu: budzę się rano i dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, iż jestem gdzieś w Japonii. Zastanawiam się wtedy: skąd ja się tu do diabła wziąłem (śmiech).

Jesteście tym zmęczeni?

C.D.: A co, wyglądam na zmęczonego?

Nie. Bardziej chyba zmęczeni jesteśmy my po tych przejechanych 1000 km.

C.D.: My też spaliśmy ze 3 godziny, ale nie dlatego, że kierowaliśmy autem. To były zupełnie inne przyczyny (śmiech).

Wasza obecna europejska minitrasa to tylko 5 klubowych koncertów, dopiero na późną jesień planujecie dłuższe tournee, może wtedy moglibyście przyjechać ?

D.K.: Niestety, najbliżej was zagramy znowu tylko w Berlinie. Bardzo chcielibyśmy przyjechać do Warszawy albo do Pragi, zwłaszcza do Pragi, która jest blisko Niemiec. Wiesz, byliśmy pewni, że tym razem tam przyjedziemy. Myślę, że problemem jest to, że my wciąż jesteśmy raczej nieznani w Europie, dopiero zdobywamy tu swoją publikę i generalnie więcej do zrobienia mamy nadal w Stanach i w Anglii.

Nie możecie powiedzieć po prostu swojemu agentowi: chcemy zagrać w Pradze, chcemy zagrać w Warszawie?

D.K.: Nie za bardzo. To on jest ekspertem i ufamy mu w zakresie układania tras koncertowych, bo to właśnie on jest zorientowany, gdzie nasz album sprzedaje się lepiej, a gdzie gorzej, gdzie jest sens pojechać, a gdzie jeszcze nie.

C.D.: Ostatnio dużo gramy we Francji, bo tam dobrze sprzedają się nasze płyty. Mamy niecałe 3 tygodnie na jesienną europejską trasę. Choć nie ukrywam: przyjazd w nowe miejsce byłby na pewno bardzo ekscytujący.

Pomówmy może o waszym nowym albumie. Ile utworów powstało podczas sesji do płyty "Antics". Tak na dobrą sprawę wasi fani otrzymali tylko 8 premierowych utworów.

C.D.: A pozostałych dwóch utworów nie uważasz za premierowe?

Nie do końca. "A Time To Be So Small" ukazał się 3 lata temu na EP-ce "Precipitate", zaś "Narc" znany jest od dawna z waszych koncertów.

C.D.: No tak, ale "A Time To Be So Small" to było tak naprawdę demo i nie byliśmy zadowoleni z jego ostatecznego kształtu. To był zbyt dobry kawałek, by go tak po prostu olać. Natomiast "Narc" był dostępny tylko przez internet, zresztą nielegalnie i w wersji live.

D.K.: Jeśli chodzi o "A Time To Be So Small", to początkowo nie mieliśmy w planach nagrywania akurat tej piosenki od nowa. Aczkolwiek przyznaję, iż chodziło nam od dawna po głowie, aby wziąć na warsztat jakieś nasze starsze nagranie i zrobić je na nowo. Pewnego razu Sam [Fogarino ? perkusita zespołu ? przyp. red.] zaczął grać zupełnie nowy beat do tej piosenki, zaczęliśmy jamować, zmieniać aranż i tak powstała zupełnie nowa wersja.

C.D.: Wnioskuję, że słyszałeś obie wersje tej piosenki. Jestem pewien, że słyszysz różnicę: ta nowa wersja jest całkiem inna i dopiero teraz jest tak, jak chcemy, żeby ta piosenka została zapamiętana, to jest to, o co nam chodziło od początku jej napisania.

Macie przygotowane jeszcze jakieś bonusy?

D.K.: Mamy jeszcze parę kawałków, których nie umieściliśmy na płycie. Tak naprawdę to faktycznie nie nagraliśmy tym razem zbyt wielu piosenek. Pomiędzy poprzednią trasą a kolejną mieliśmy tylko 4 miesiące na napisanie nowych utworów i złożenie do kupy całej płyty. Od początku wyselekcjonowaliśmy te 10 numerów, które trafiły na nasz nowy album i to właśnie na nich skupiliśmy całą swoją uwagę.

C.D.: My nie piszemy piosenek ot tak, na zawołanie, pstrykniesz i są. Potrzebujemy na to czasu, skupienia. Poza tym musimy mieć pewność, że są to odpowiednie kawałki dla naszego wokalisty [Paula Banksa ? przyp. red], któremu nie zawsze podobają się nasze pomysły.

Co dokładnie oznacza tytuł płyty "Antics"?

C.D.: Ludzie, zwłaszcza Francuzi, błędnie rozumieją nazwę "Antics", myląc ją ze słowem "antiques", które oznacza stare meble, obrazy, innymi słowy: antyki. Tak naprawdę słowo "antic" określa pewien specyficzny rodzaj żartu, np. odkręcasz komuś solniczkę i cała jej zawartość wysypuje się na spożywany właśnie posiłek. "Antics" to maniera bycia jajcarzem i jeżeli jest to dla kogoś typowe, to mówi się do niego: "Znowu te twoje antics" (śmiech).

D.K.: Z drugiej strony ma to znaczenie zupełnie niewinne: "antics" to są także typowe dla kogoś odruchy, zachowania, nie mające na celu prokurowania dowcipów, czasem się w nie po prostu zmieniają.

Wasz album nie miał jeszcze w Europie swojej oficjalnej premiery, ale pewnie już wiecie, że można go bez problemów ściągnąć z internetu.

D.K.: To prawda. Nasi fani zazwyczaj mają nasze płyty, zanim one wyjdą, ale nie mam nic przeciwko temu, nie czuję jakiegoś ciśnienia. Raczej cieszę się, bo nagrania, które są ściągane z netu, są zazwyczaj gównianej jakości, są to wersje demo, ba, nawet czasem ściągane są niedokończone piosenki. Ale z drugiej strony to jest właśnie okropne, bo to jest kompletna anarchia, na którą nie mamy żadnego wpływu.

C.D.: To jest tak, jakby ktoś powiedział nam: "Spierdalajcie, zabiorę wam to i puszczę ludziom, teraz to ja mam kontrolę nad waszą muzyką i ja tu rządzę".

D.K.: OK, jeśli to nasi fani ściągają muzykę, ponieważ są to ludzie, którzy szanują to, co robimy i ściągają ją tylko dla siebie. Gorzej jeśli idzie to dalej w celach komercyjnych.

C.D.: A ja uważam, że to nie jest do końca korzystne, bo wyparowała gdzieś cała ekscytacja związana z czekaniem na nowy album. Ludzie nie są już nakręceni tak jak dawniej na wieść o terminie wydania nowej płyty swojego ulubionego zespołu. Dobrze wiedzą, że dzięki programom typu Soulseek będą mieć ją znacznie wcześniej. W erze internetu straciliśmy przyjemność oczekiwania. W naszych czasach młodzież jest mniej cierpliwa, bo wszystko chce mieć od zaraz i na wyciągnięcie ręki.

D.K.: Bardziej zależy nam na tym, abyś mógł poczytać w gazecie lub posłuchać w radiu, co zespół aktualnie porabia. Kiedyś jedyną rzeczą, którą słyszałeś, były fragmenty różnych wiadomości, gdzie była mowa o twojej ulubionej kapeli i wszystko to razem tworzyło pewny nimb tajemnicy. To może zniknąć. To jest niszczące muzykę w ogóle i stało się to powszechne.

C.D.: Już nie jest tak jak kiedyś, że znalazłeś w sklepie coś, czego długo szukałeś: jakiś długo poszukiwany film albo płytę. Przychodzisz do domu, starannie odpakowujesz, wkładasz do odtwarzacza, naciskasz play i... Wiesz, o jakie uczucie mi chodzi... Całe to przeżycie się jakby posypało, czar prysł. Miało i ma na to wpływ wiele rzeczy, odbija się to też na zachowaniu wytwórni jak i samych zespołów. Nie ma już w tym wszystkim magii. Przestało to być komukolwiek potrzebne.

Spotkałem się z taką opinią, iż internet ratuje niezależność dziennikarzy, którzy ? dostawszy płytę od wytwórni ? silą się na fałszywe pochlebstwa, by nie stracić kolejnych "prezentów". W obecnej sytuacji nie są już do tego zmuszeni. Jakkolwiek taka praktyka jest niemoralna, to wpływa na rzetelność recenzji.

D.K.: Czy ja wiem... Dziennikarze piszą swoje opinie o naszej muzyce, ale to nie wpływa na to, jak odbiorą nas fani. Piszemy muzykę przede wszystkim dla nich i jest to ponad dziennikarstwem.

Zaraz po waszym debiutanckim albumie krytycy wrzucili was do worka z napisem "New Wave Movement". Czy zgadzacie się z taką opinią ?

C.D.: Bardziej pasuje mi określenie "new wave". Po prostu tak brzmi lepiej.

D.K.: Jesteśmy częścią naszego własnego ruchu. W tej chwili w Nowym Jorku jest dużo zespołów, które naturalnie ze sobą rywalizują. My tworzymy równoległy ruch, czujemy się bardziej częścią jakiejś muzycznej historii niż sceny.

Gdy startowaliśmy, byliśmy zupełnie sami. Z jednej strony było to OK, bo nikt nie grał w taki sposób jak my, z innej zaś rozczarowujące, bo znikąd nie płynęło zrozumienia dla tego, co robimy. Graliśmy koncerty sami lub podczepialiśmy się jako suport pod zespoły, które akurat u nas występowały i których nie widzieliśmy już nigdy więcej. Byliśmy lokalnym bandem i ciężko pracowaliśmy, powoli zdobywając fanów. Takie były pierwsze 4 lata, nim ukazał się nasz debiut.

C.D.: Od momentu gdy wypłynęło The Strokes oraz inne świetne zespoły z Nowego Jorku, które tak naprawdę grają swoją własną, często bardzo różną muzykę, zaczęło się mówić o jakimś ruchu. Ludzie zaczęli to łączyć w jakąś scenę, ale absolutnie nie wydaje mi się, aby można było nazywać to jakąś wspólną sceną nowojorską. To jest raczej po prostu moda na zespoły z NYC.

Myślę, że tu jest odpowiedź, dlaczego te wszystkie zespoły są zupełnie różne od siebie. Po prostu działaliśmy w pojedynkę i nie znaliśmy się wcześniej. Także brak tu analogii z nowojorską sceną z klubu CBGB w latach 70., gdy muzycy z poszczególnych zespołów bardzo dobrze się znali, inspirowali, spotykali w różnych projektach, mieli swoje miejsce i wspólne brzmienie.

Teraz nie ma wspólnego brzmienia, jakiejś wspólnej sceny, każdy z zespołów podąża swoją własną ścieżką. Jest masa lokalnych zespołów grających po dzielnicowych klubach. Dziennikarze to wszystko wyłapują, składają do kupy i tak tworzy się scena nowojorska (śmiech).

D.K.: Dziennikarze chcieliby z nas zrobić komunistów, żyjących w wielkiej muzycznej komunie o nazwie Nowy Jork.

Ostatnie już pytanie: byliście zaskoczeni sukcesem debiutanckiego albumu "Turn On The Bright Lights"?

D.K.: Wiesz, debiut nie był jakimś specjalnym hitem, nie wylansowaliśmy przeboju radiowego.

Czterysta tysięcy sprzedanych płyt to mało?

D.K.: Nie chodzi o to, ile sprzedaliśmy w sumie płyt. Dla nas byłoby zaskoczeniem, gdybyśmy w dwa tygodnie od premiery znaleźli się nagle na szczycie list przebojów. Wszystko jednak przebiegało powoli, krok po kroku.

C.D.: Myślę, że wielką niespodzianka było to, że w ogóle doprowadziliśmy do tego, że powstał album i że ludzie nagle zaczęli się interesować naszą muzyką.

(źródło: Magazyn ZINE)

Zine
Dowiedz się więcej na temat: W.E. | piosenki | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy