"Walcz o swoje!"

Jordan Babula

Nu metal umarł, rap w rocku dawno wyszedł z mody, serca i umysły rozpala dziś dubstep, a listy przebojów okupują Lana Del Rey i Lady Gaga. W tym świecie Papa Roach cieszy się uwielbieniem swoich wiernych fanów, a na koncerty (także w Polsce), ściąga tłumy. I wciąż nagrywa świetne albumy.

Papa Roach 24 listopada wystąpi w Warszawie
Papa Roach 24 listopada wystąpi w WarszawieMetal Mind Productions

Najnowszy, "The Connection", poza metalem, rapem i elektronicznymi eksperymentami, przynosi przede wszystkim masę świetnych melodii i nośnych refrenów. I o tym wszystkim rozmawiałem pod koniec lipca w Berlinie z gitarzystą grupy - Jerrym Hortonem. Kiedy się z nim spotkałem, był to jego ostatni wywiad tego dnia - ósma godzina rozmów z prasą. Stąd moje pierwsze pytanie.

Wielogodzinne rozmowy z dziennikarzami - traktujesz to jako sympatyczny, czy wkurzający aspekt bycia gwiazdą rocka?

- Rzeczywiście, trochę sprawia to wrażenie bycia w pracy. Ale są w życiu dużo gorsze rzeczy. Martwić powinienem się raczej, jeśli nikt nie będzie chciał z nami gadać (śmiech).

O "The Connection" wasz wokalista, Jacoby Shaddix powiedział, że ma zainspirować ludzi do "pieprzenia, walki, kochania i wybaczania". Sądzisz, że to się uda?

- Tak właśnie sądzę (chwila ciszy - przyp. jor). Myślę o tym, jakie tam są piosenki... i wygląda na to, że wszystkie te punkty możemy odhaczyć. Piosenką do walki byłaby "Where Did All The Angels Go", piosenką do wybaczania byłaby chyba ostatnia ("As Far As I Remember" - przyp. jor). Piosenką do pieprzenia byłoby "Before I Die". A do kochania... Cóż, "Before I Die" obejmuje także i to (śmiech)

Uważasz, że waszych fanów ten album zaskoczy?

- Tak, myślę, że tak. Znam kilku, których bardzo zaskoczył singiel ("Still Swingin'" - przyp. jor). Ale z drugiej strony większości, która wypowiadała się w internecie, bardzo się podobał. To mnie cieszy. Myślę, że album ich zaskoczy, ale w pozytywny sposób. Bardzo się staraliśmy, aby nowe utwory - zwłaszcza te wolniejsze - były wielowymiarowe. Nie wolne, dla samego bycia wolnymi. To nie są ballady, to dynamiczne numery. Mają wiele do przekazania, odwołują się do wrażliwości, ale nie są ckliwe ani kiczowate.

Moim zdaniem największym zaskoczeniem będzie stopień zelektronizowania aranżacji na tej płycie. Elektroniczne brzmienia miejscami dominują nad gitarami!

- Tobin (Esperance, basista - przyp. jor) od jakichś czterech, pięciu lat słucha bardzo dużo elektroniki. I na poprzednim naszym wydawnictwie, koncertowym (chodzi o pół koncertowy, pół studyjny "Time For Annihilation" z 2010 - przyp. jor), są dwa studyjne utwory, które wprowadzają takie eksperymenty. Nam bardzo się to podobało, a do tego mieliśmy bardzo pozytywny odzew od naszych fanów. Dlatego nie mieliśmy obaw, żeby głębiej spenetrować te muzyczne rejony. Natomiast to wszystko nie sprawia, że przestajemy być sobą. To wciąż jest Papa Roach, wciąż zespół rockowy. To jakby wziąć zwykłe Papa Roach i przyozdobić na wierzchu tą elektroniką. Jeśli ją zabierzesz, piosenki wciąż będą tak samo dobre. Nie opieramy się na tych brzmieniach, to tylko dodatkowy wymiar, nadany tym utworom.

O jakie połączenie chodzi wam w tytule albumu?

- Tytuł przyszedł nam do głowy, jeszcze zanim zaczęliśmy nagrania, ba, zanim zaczęły w ogóle powstawać nowe piosenki. Ale kiedy już zaczęliśmy tworzyć, przychodziły nam do głowy różne inne tytuły. Jak "Doomsday Radio". To uderzający tytuł, może zmuszający do myślenia - ale tak naprawdę w ogóle nie pasuje do tego albumu. Albo tytuł którejś z piosenek - jak "Leader Of The Broken Hearts". To byłoby spoko, ale trochę zdołowane. Długo się więc nad tym zastanawialiśmy, ale ja wciąż wracałem myślami to "The Connection". A miało to oznaczać różne związki, w których był Jacoby, a które były inspiracją dla większości tekstów. Z drugiej strony jest to też związek zespołu z muzyką, i fanów związek z muzyką, i zespołu z fanami. To, jak łatwo się domyślić, napędza nasz zespół. Okazało się więc, że "The Connection" pasuje tu najlepiej.

Wydaje mi się, że to raczej ta płyta, a nie poprzednia, powinna być zatytułowana "Metamorphosis"...

- Rozumiem, co masz na myśli. Wiesz, w 2006 wydaliśmy "The Paramour Sessions" i to ten album ukazywał naszą classic-rockową twarz. "Metamorphosis" jako tytuł kolejnego albumu oznaczało raczej, że przyszedł do nas nowy perkusista. Chcieliśmy pójść w innym kierunku, chcieliśmy zmian, ale nie okazały one aż tak drastyczne, jak nam się wtedy wydawało. Tym razem zmian jest więcej - bo zmienił się wydawca, a do tego nagraliśmy album we własnym studiu w Sacramento. To znaczy - jesteśmy właścicielami tego miejsca od dłuższego czasu, ale producenci, z którymi pracowaliśmy nad poprzednimi płytami nie chcieli się ruszyć ze swoich studiów. Tym razem powiedzieliśmy więc sobie: będziemy współpracować z takim producentem, który zgodzi się przyjechać do nas. Pogadaliśmy z Jamesem Michaelem, wokalistą Sixx:A.M. i producentem. To człowiek, który pomógł Jacoby'emu z utworem "Lifeline" i kilkoma innymi. Pytamy: "Co sądzisz o tym, aby przyjechać do nas, do Sacramento". A on na to: "Świetny pomysł, powinniście się czuć w studiu jak w domu. Zobaczę, co macie i czego wam potrzeba". Pomógł nam uzupełnić sprzęt, dzięki czemu mamy naprawdę dobre studio. A my nie musieliśmy się spinać z budżetem, bo pracowaliśmy u siebie. W sześć miesięcy napisaliśmy i nagraliśmy piosenki. Dobrym pomysłem Jamesa było, aby stworzyć kilka, trzy-cztery utwory i od razu je nagrać. A potem robić kolejne.

Ciekawe - to nietypowy sposób pracy nad albumem.

- Właśnie! A sprawdził się znakomicie. Dzięki temu piosenki, które nagrywaliśmy, wciąż były świeże. Nie były przećwiczone milion razy i w dalszym ciągu miały w sobie energię czegoś nowego. A my postawiliśmy na spontaniczność, zamiast na techniczną perfekcję. I sądzę, że to bardzo czuć na tym albumie - to jakość tej płyty, z której jestem ogromnie dumny. Praca nad albumem stała się więc świetną zabawą, byliśmy naprawdę zrelaksowani. Dopiero jakiś miesiąc przed końcem ustaliśmy sobie deadline. Z chyba ośmioma skończonymi piosenkami, poczuliśmy, że jednak trzeba się trochę ogarnąć. Ale pod presją pracowało nam się wcale nie gorzej. To dobrze, nie czuć ograniczeń, ale równie dobrze - ustanowić sobie jakiś termin zakończenia.

Na tym albumie Jacoby wrócił do rapowania, chociaż nie tak dawno deklarował, że rap jest do dupy a on chce być prawdziwym rockmanem.

- Prawda jest taka, że w pewnym momencie rzeczywiście chcieliśmy uciec od rapu, bo wszystkie media nazywały nas zespołem nu, albo rapmetalowym. A my czuliśmy się kapelą rockową, nie chcieliśmy zostać zamknięci w szufladzie. Natomiast na przestrzeni kilku ostatnich płyt Jacoby pokazał, na co go stać jako wokalistę rockowego, a teraz robi po prostu to, w czym jest dobry. Bo w rapowaniu taki właśnie jest. Są rzeczy, których nie można zrobić w rockowym śpiewie, a które można zrobić rapując. Dzięki temu ma dużo większe możliwości, może powiedzieć dużo więcej i w bardziej poetycki sposób. Był moment, podczas pracy nad tą płytą, kiedy Jacoby utknął w jakimś punkcie, a ja mu poradziłem: puść wodze, zobacz, co się stanie. Jesteś w tym świetny! Jeśli będzie do dupy - olejemy to, ale przynajmniej spróbuj. Bo raczej będzie dobre. I spróbował. Pierwszą rzeczą jaką zrobił było "Not That Beautiful" - i wyszło naprawdę fajnie. Nie było typowe, było czymś innym. A "Still Swingin'" miało już tę właściwą energię, ten ogień, który płonął w nim w dawnych czasach. Ja stoję więc na stanowisku: jeśli robisz coś dobrze, rób to dalej.

Najbardziej zaskakujący jest "Before I Die" - tu elektronika dominuje a klimat jest zupełnie inny, niż w znanym nam Papa Roach.

- To było tak: Tobin miał ten utwór stworzony na komputerze i był on stuprocentowo elektroniczny. Nie zakładał, że będzie to utwór Papa Roach, napisał go dla siebie - nie wiem nawet, co chciał z nim zrobić. Ale kilka razy w przeszłości zdarzało się, że miał na komputerze numery nie dla nas, ale kiedy je nam puszczał, wołaliśmy: chcemy to, chcemy to! Kiedy więc pracowaliśmy nad The Connection, przesłuchiwaliśmy rzeczy powstałe zanim weszliśmy do studia. Jacoby powiedział: Tobin, wiem że masz tam coś fajnego, pokazuj. Natrafiliśmy na to i wszyscy się zapalili. Mieliśmy więc w pełni elektroniczną wersję, a potem zagraliśmy w studiu jam oparty o ten utwór - nagraliśmy go i tak zostawiliśmy. I wzięliśmy się za inne rzeczy. Ale w tym pierwszym jamie było coś tak niesamowitego, magicznego że James wykorzystał właśnie tamtą, pierwszą, spontaniczną wersję, żeby razem z wersją Tobina złożyć w całość piosenkę, która ostatecznie trafiła na płytę. To jeden z tych utworów, przy których producent mówi: nie nagrywacie tego kolejny raz, bierzemy pierwszy take. Dlatego ten utwór jest dla nas tak wyjątkowy.

"Breathe You In" - czy to ulubiony utwór waszego punkrockowego perkusisty?

- Tak! To był mój pomysł i zacząłem nad nim pracować z Tonym. Usłyszał go Tobin, złapał za bas i dołączył do nas. Numer miał kapitalną energię i prędkość. Nie był to tradycyjny metalowy czad, ale coś podnoszącego na duchu. Jacoby'ego nie było akurat w studiu, a kiedy wszedł, powiedzieliśmy mu: "Idź sobie! Chcemy dopracować to i pokazać ci we właściwej formie". I kiedy zagraliśmy mu zrobioną wersję, strasznie się zajarał: "Nagrywajcie to, nagrywajcie! Chcę zaraz wymyślić tekst". Bardzo lubię ten numer. Chociaż jest inny niż reszta albumu i niemal nie wszedł do zestawu, bardzo chciałem, żeby się tu znalazł.

Powiedz mi: cisza jest waszym wrogiem?

- Myślę, że w "Silence Is The Enemy" Jacoby chciał napisać o ludziach, którzy są nieszczęśliwi z jakiegoś powodu, ale nie mówią o tym i nie potrafią tego zmienić. Przekazem jest: jeśli chcesz być usłyszany - mów głośno! I walcz o swoje! A ogólnie biorąc w przypadku zespołu rockowego cisza jest wrogiem - z oczywistych względów (śmiech).

Jeden z was powiedział niedawno, że otwiera się nowa era dla Papa Roach. To z powodu zmiany brzmienia? A może z powodu zmiany wytwórni - bo ostatnio rozstaliście się z Geffen?

- Z obu tych przyczyn. Mieliśmy poważny problem z poprzednim wydawcą, bo nie jesteśmy zespołem pop. A oni są skłonni swoją energię i środki inwestować wyłącznie w to, co przyniesie maksymalne zyski. Mieliśmy płyty, które okazały się bardzo popularne, jak "Infest" czy "Getting Away With Murder" - i wszystko było OK. Kiedy jednak okazało się, że nad promocją jakiegoś albumu muszą popracować, kiedy rzeczy przestały się dziać same, oni natychmiast odpuścili. Coś jest nie tak, jak trzeba? To do widzenia! Tyle, że my - zamiast się tym martwić - ucieszyliśmy się, że nie musimy się już nimi przejmować. Związaliśmy się w firmą niezależną (Eleven Seven Music - przyp. jor) i nagle okazało się, że wszystko jest dla nas dużo łatwiejsze i przyjemniejsze. Możemy realizować nasze własne pomysły - czy to muzyczne, czy marketingowe. I nie musimy czekać na zatwierdzenie każdego drobiazgu ze strony szefostwa korporacji, co trwało wieczność. A nawet, kiedy otrzymywaliśmy odpowiedź, zawsze podyktowana ona była perspektywą zysku dla firmy, a nie naszym interesem. To wspaniałe, że dziś możemy podejmować własne decyzje, które sami uznamy za dobre dla nas, dla zespołu, dla naszych fanów.

Słuchając muzyki Papa Roach - także "The Connection" - mam wrażenie, że jesteście rozdarci między ciężkimi brzmieniami metalowymi a przebojowym, rockowym graniem. Mam rację?

- To zabawne, że o tym wspominasz. Naprawdę uwielbiamy zwykłe, rockowe kawałki, a także spokojne, delikatne utwory. Ja osobiście przepadam za łagodniejszą muzyką. Ale nie wydaje mi się, abyśmy byli gotowi, aby porzucić ciężkie granie...

Nie jesteście gotowi? A myślicie o tym?

- Nie powiem, że usiedliśmy, aby o tym porozmawiać. Na pewno mogę natomiast powiedzieć, że kochamy melodie. Zwykle naszymi ulubionymi piosenkami z naszych płyt ostatecznie okazują się te najbardziej nośne - są dla nas największym wyzwaniem. Tyle, że w sercach wciąż jesteśmy metalowcami. Ja jestem wielkim fanem metalu, Jacoby bywa naprawdę agresywny, tak samo Tobin. A nasz perkusista (Tony Palermo - przyp. jor) wywodzi się z punk rocka, więc ostra muzyka jest mu bardzo bliska. Sami sobie pobłażamy - moglibyśmy stać się zwykłym rockowym zespołem, zostawić przeszłość za sobą - i może naszej karierze wyszłoby to nawet na zdrowie. Ale za bardzo kochamy metal. Więc - masz rację. Jesteśmy rozdarci (śmiech).

Z wywiadów, które czytałem z Jacobym, a także z mojej własnej z nim rozmowy wyniosłem wrażenie, że jest przesympatycznym człowiekiem, tyle, że hiperaktywnym. Z kolei ty powiedziałeś, że bywa agresywny. Jak to z nim jest?

- Mówiąc agresywny, miałem na myśli jego osobowość artystyczną - lubi agresywną muzykę, lubi agresywnie śpiewać. Zwłaszcza, kiedy jest na scenie. Ale nie chodzi o to, że chce komuś zrobić krzywdę, tylko że jest pełen zaangażowania i pasji. Ma szaloną energię. I - masz rację - jest hiperaktywny. I ekstrawertyczny (śmiech).

Nie sądzisz, że szczerość jego tekstów jest jednym z głównych źródeł waszego sukcesu?

- Zdecydowanie tak! To coś, co ludzie bardzo doceniają i co sprawia, że czują się związani z naszą muzyką. A przy tym nie jest to żaden celowy zabieg czy komercyjny trik. Jest takie powiedzenie: pisz o tym, na czym się znasz. I to zrobił Jacoby, a wyniku czego niektóre z jego tekstów to jak rozmowa z psychoterapeutą. Pierwszym takim utworem, który naprawdę mną wstrząsnął, był "Broken Home". I nagle pojawiło się bardzo wielu ludzi, którzy mówili nam, że przeżyli to samo, albo coś podobnego w życiu i ta piosenka pomogła im w najcięższych chwilach. Nie było celem Jacoby'ego, żeby mieć taki wpływ na ludzi - ale tak się właśnie stało. I dzisiaj ma tego świadomość, ale nie robi tego, żeby przypodobać się słuchaczom, ale żeby samemu poradzić sobie ze swoimi problemami. A przy tej płycie tych problemów nagromadziło się sporo. Nie ma nic wspanialszego, niż to, kiedy przychodzą do nas fani i mówią: pomogliście mi w moim życiu.

Wiecie, że macie wielu fanów macie też w Polsce?

- Oczywiście! Ilekroć u was gramy, jest fantastycznie. A zwłaszcza świetnie było na Przystanku Woodstock. Wciąż każdemu opowiadam o tym koncercie. Tylu ludzi w jednym miejscu, bawiących się tak znakomicie. To naprawdę niesamowite. Nawet pomimo tego, że nie muszą płacić za wejście, jest to fantastyczne. Czuć, że nie chodzi tylko o muzykę, ale przede wszystkim o świetną atmosferę.

Czyli przyjedziecie do nas znowu?

- Jestem pewien, że Polska znajduje się na naszej rozpisce, ale może jeszcze nie jest ustalony konkretny termin. A jeśli nie teraz, to na pewno w przyszłości do was wrócimy. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości (sprawdziło się, grupa zagra 24 listopada w warszawskiej Progresji - przyp. jor).

Dziękuję za rozmowę.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas