Tomek Ziętek (The Fruitcakes): Dbamy o to, żeby każdego głos był słyszalny
- Jak na razie efektem tej kwarantanny jest nasza wzmożona aktywność twórcza - mówi Tomasz Ziętek. Wokalista i gitarzysta The Fruitcakes zdradził nam, jak jego zespół radzi sobie w niepewnym czasie pandemii, opowiedział o kulisach pracy nad płytą "Into the Sun" i ujawnił, co czeka fanów grupy.
"Into the Sun" to trzeci album w dyskografii The Fruitcakes. Płyta ukazała się nakładem wytwórni PIAS, a jej dystrybucja objęła, poza Polską, także 16 innych europejskich krajów.
Tomasz Ziętek jest też wziętym aktorem - w dorobku ma nagradzane role w takich filmach, jak m.in. nominowanym do Oscara "Bożym ciele" Jana Komasy, "Kamerdynerze" Filipa Bajona, "Cichej nocy" Piotra Domalewskiego i "Body/Ciało" Małgorzaty Szumowskiej.
Justyna Grochal, Interia: Co Tomek Ziętek robi podczas kwarantanny?
Tomek Ziętek (The Fruitcakes): - Dużo i niedużo. Nadrabiam powoli zaległości filmowe. Zdarzyło mi się siąść do pianina, żeby trochę poćwiczyć. No i przede wszystkim muzyka. Myślę, że to jest najlepszy czas, żeby popracować, przyspieszyć nasz proces twórczy w kontekście kolejnej płyty The Fruitcakes. Jak na razie efektem tej kwarantanny jest nasza wzmożona aktywność w tym zakresie.
Jak bardzo sytuacja związana z epidemią koronawirusa pokrzyżowała wam plany?
- Z oczywistych przyczyn zdecydowaliśmy się odwołać trasę koncertową i naszą obecność medialną - w radiu czy telewizji. Mieliśmy w planach nagranie kilku sesji. Część rzeczy może uda nam się przesunąć. Jeżeli wszystko pójdzie w lepszym kierunku, niż ma to miejsce teraz, to z końcem lata, początkiem jesieni, powinniśmy wyruszyć w trasę. Chcemy zrekompensować fanom odwołane koncerty. Postaramy się dotrzeć w te miejsca, w które nie udało nam się dotrzeć tym razem. Myślę, że to będzie całkiem spora trasa.
Ty jako muzyk i aktor masz wielu znajomych w artystycznym świecie, którym również zatrzęsło w związku z koronawirusem panoszącym się po świecie. Jakie są nastroje?
- Jest bardzo nieciekawie, jak wszędzie indziej. Ja sam mam zawieszoną produkcję filmową. Dotychczas - stosując taki swego rodzaju płodozmian - udawało mi się organizować ten czas pomiędzy muzyką a filmem. A teraz ten rytm będzie dosyć mocno zaburzony, bo film się przesunie. Tak naprawdę nie wiadomo, kiedy zaczniemy. Ale staram się skupiać na pozytywach i na tym, że mamy teraz czas na pracę nad kolejnymi utworami.
- A atmosfera jest mocno grobowa. To jest taka dziedzina, w której mało kto ma etat, raczej wszyscy są wolnymi strzelcami i utrzymują się głównie z grania. Zamknięcie wszystkiego i zakaz zgromadzeń wiążą się z brakiem aktywności zawodowej, a co za tym idzie kurczą się, podejrzewam, zasoby finansowe artystów. To jest trochę przerażające, tym bardziej, że nie wiadomo, kiedy to się skończy. Pozostaje tylko cierpliwie czekać i pożytkować ten czas, na przykład nadrabiając lektury.
Nadrabiasz?
- Narzekałem ostatnio, że nie czytam nic poza scenariuszami filmowymi, no więc mam teraz wystarczająco dużo czasu, żeby dokończyć książki. Mam taką stertę lektur niedokończonych i mam zamiar dopiąć tego, żeby znalazły się na półce jako przeczytane (śmiech).
Skoro powiedziałeś o szukaniu pozytywów w całej tej mrocznej sytuacji, to płynnie możemy przejść w stronę... słońca. Czyli w stronę nowej płyty The Fruitcakes, "Into The Sun". Czym dla ciebie jest to tytułowe słońce?
- Uważam, że ono w sposób naturalny przewijało się przez naszą twórczość od samego początku. To jest dosyć pojemna figura, bo zawiera się w niej i nostalgia, i radość, i różnego rodzaju raczej pozytywne skojarzenia. Myślę, że stąd ten kierunek. Mało kto ma złe skojarzenia, widząc czy słysząc "słońce". Najprościej ujmując - to ma duży związek z tym, jaką muzykę uprawiamy. I stąd również to "Into the Sun", czyli obrany kierunek.
A myślisz czasem o tym, kiedy i w jakich warunkach ludzie słuchają waszej muzyki?
- Wydaje mi się, że bardzo wiele osób korzysta obecnie z platform streamingowych. Na pewno jest to inne słuchanie niż kiedyś. Ostatnio nawet o tym myślałem. Kiedyś ludzie bardzo często słuchali płyt wspólnie. Był to zupełnie inny odbiór i przede wszystkim nie można było przeskakiwać z utworu na utwór. Wydaje mi się, że trochę zmienił się nasz odbiór.
Ale może ludzie jednak trochę tęsknią do tego wspólnego słuchania, potrzebują tego. Coraz popularniejsze staje się organizowanie przez artystów premierowego odsłuchu płyty.
- Możliwe, że jest to taka nostalgiczna podróż za wspólnym odbiorem. Ale też koncerty są takim miejscem, gdzie wspólnie przeżywa się muzykę. To też działa. Takie samo założenie można zastosować w kontekście teatru. Ten zbiorowy odbiór wymusza reakcje innych, te pozawerbalne, na poziomie energetycznym. To się czuje. Jest to taki dodatkowy bodziec i zmysł, który działa w tym odbiorze. To jest coś, czego słuchając samemu, nie można doświadczyć.
Powiedziałeś, że staracie się wykorzystać tę odgórnie narzuconą przerwę na tworzenie. Jak ten proces twórczy wygląda w waszym zespole? Jaki model sobie wypracowaliście?
- Do tego, jak pracujemy, zmusza nas trochę sytuacja. Ja ze względów zawodowych mieszkam w Warszawie, a chłopaki są mocno związani ze sceną trójmiejską - mają tam inne projekty muzyczne. Widzimy się zawsze przed koncertami, mamy próby przed trasą koncertową. Albo przed wejściem do studia przygotowujemy się razem, szlifując materiał. Tak naprawdę nasze piosenki zawsze powstają w sposób zdalny.
- Nie jesteśmy zespołem, który jammuje i który w wyniku jakiejś próby czy spotkania tworzy utwór. Nowe piosenki powstają raczej poprzez filtrowanie przez każdego z nas czyjegoś pomysłu. Od jednego wyobrażenia, przez drugie, trzecie i czwarte. To jest dosyć wyjątkowa sytuacja, gdzie jest aż czterech kompozytorów w jednym zespole. Mocno dbamy o to, żeby każdego głos był słyszalny i żeby te utwory były wypadkową nas wszystkich. Nie jest to nigdy twór jednego umysłu, tylko wręcz coś, co wykracza poza strefę komfortu pojedynczych osób na rzecz zbiorowości, jaką jest zespół. Dlatego dany utwór, nad którym pracujemy, zawsze mocno ewoluuje.
Przy takim sposobie pracy pojawiają się spięcia?
- Jasne, ale to nas właśnie popycha do przodu. Bo na pęknięciach wynikających z naszych zderzeń tworzą się nowe przestrzenie do eksplorowania. Na pewno nie jest to łatwe (śmiech). Podejrzewam, że o wiele łatwiej jest podjąć jakąś artystyczną decyzję, będąc samemu albo przewodząc czemuś. A tutaj wszystko musi być założone. Często głosujemy nad niektórymi kwestiami. Wyznajemy w zespole zasadę demokracji.
Przy pracy nad "Into the Sun" ponownie zdecydowaliście się na pracę z Maciejem Cieślakiem i Marcinem Cichym. Czy jest mimo to coś, czego względem poprzedniego materiału na pewno chcieliście uniknąć?
- Masteringiem zajął się Marcin Cichy, tak jak przy ostatniej płycie, ale Maciej Cieślak tym razem zajął się miksem albumu. Produkcji natomiast podjęliśmy się sami. Z doświadczeń naszych dwóch poprzednich płyt wynieśliśmy przekonanie, że naszym marzeniem jest nagrać płytę w lato - żeby nie musieć dźwigać sprzętu i tworzyć w warunkach strasznej, polskiej zimy. Udało nam się to osiągnąć, to olbrzymi sukces (śmiech). Jako że Studio im. Adama Mickiewicza, oddział w Warszawie, przestało istnieć, Maciek powrócił do Sopotu. Stąd zmiana miejsca nagrywania płyty - tym razem rejestrowaliśmy w Tall Pine Records w Kolbudach. Wynajęliśmy studio i realizatorów, a sami sobie byliśmy producentami.
Jak postrzegasz przyszłość The Fruitcakes?
- Chyba nie mamy obranego żadnego konkretnego kierunku. Naszym celem jest nagranie kolejnej płyty. Mamy utwory, które chcielibyśmy zarejestrować. Fakt, że nasze piosenki z płyty na płytę docierają do coraz większej liczby osób i budzą zainteresowanie za granicą, bardzo nas cieszy. Ale nie wyznaczamy sobie jakichś celów, żeby np. zagrać na tym czy na tamtym festiwalu. Raczej po prostu chcemy mieć możliwość nagrania kolejnej płyty.
- Na szczęście teraz, przy okazji naszej współpracy z PIAS, taką możliwość mamy i chcielibyśmy jak najszybciej nagrać kolejny album. Nie chcemy naszym odbiorcom narzucać, w jaki sposób powinni nasz zespół traktować. Muzyka powstaje w zderzeniu z wyobraźnią słuchacza, więc narzucając mu cokolwiek, ograniczamy jego wyobraźnię.
- Na pewno te kilka lat temu nie spodziewalibyśmy się, że nasza płyta będzie wydawana w tylu krajach. To było poza zasięgiem naszych marzeń. Cieszymy się, że to już drugi nasz album, który pojawia się w Europie.
Czy ty, słuchając muzyki innych twórców, potrafisz oddać jej się zupełnie czy jesteś typem, który analizuje, ocenia, szuka pomysłów, które może przeszczepić na grunt swojej twórczości?
- Słuchając muzyków na żywo, mam takie analityczne podejście, nie potrafię się temu tak całkowicie oddać. Zdarzają się oczywiście wyjątki. W 2017 roku, kiedy graliśmy na Off Festivalu, miałem okazję zobaczyć koncert japońskiego zespołu Kikagaku Moyo. To było bardzo ciekawe i przyznaję, że totalnie dałem się uwieść i zapomniałem o tym, że jestem na koncercie. Ale rzeczywiście większość koncertów, które oglądam, odbieram raczej z takiej właśnie analitycznej strony. Z płytami raczej nie mam takiego problemu, nie jestem aż takim freakiem (śmiech). To samo zresztą dotyczy filmów. Gdy oglądasz film, przy którym pracowałaś, to on w ogóle na ciebie nie działa. Patrzysz w sposób zupełnie krytyczny, trochę przestajesz wierzyć w ten świat, nie znajduje on odbicia w twojej wyobraźni, więc nie jesteś w stanie w emocjonalny sposób się do tego ustosunkować.
A co ci przychodzi łatwiej - słuchanie swoich piosenek czy oglądanie filmów, w których zagrałeś?
- Ani jedno, ani drugie (śmiech). To jest związane z faktem, że będąc jednocześnie twórcą i odbiorcą, widzi się wszystkie szwy swojej pracy. Widzi się nieudane fragmenty, które próbowało się zatuszować. W przypadku filmu to nie ja decyduję o montażu, więc mogą wziąć gorszy "take" [ujęcie - przyp. aut.], ten, z którego nie byłem zadowolony, ale w jakiś sposób on działał albo był chociażby ostry z perspektywy operatora. I to samo dotyczy muzyki.
- My akurat znowu nagrywaliśmy na tzw. "setkę", co oznacza, że gramy razem w czwórkę. Często zdarza się, że jest świetnie zarejestrowany "take", ale ktoś się pomylił w którymś momencie. Oczywiście jest to jakiś minimalny, ledwo słyszalny błąd, ale on zawsze już z tobą zostanie. I za każdym razem przy słuchaniu tego utworu człowiek pluje sobie w brodę, że popełnił błąd, który został utrwalony na płycie.
A co ze słuchaniem "Into the Sun"?
- Jeśli chodzi o płytę "Into the Sun", to znajduję dużą przyjemność w słuchaniu jej. Myślę, że jest bardzo przyjemnym albumem i takim, z którego jestem naprawdę zadowolony. Mieliśmy nawet problem z wyborem singla. Dlatego postanowiliśmy zrobić taki zabieg i wybrać ramowo - pierwszy i ostatni numer. Nie widziałem, żeby ktoś stosował podobną taktykę (śmiech). Poza tym wydaje nam się, że piosenka "Wherever" może w przystępny sposób przedstawić to, z czym będzie się miało do czynienia, słuchając całego albumu. Co prawda ta płyta jest mocno zróżnicowana, ale chyba gdzieś tam się to wszystko zawiera w tym numerze.
A trzecim singlem będzie...?
- Trzeci singel związany jest z wideo, które przygotowujemy do utworu... "Home". Już wkrótce będzie można go zobaczyć.
W jakiej formie to teledysk?
- Będzie to animowany, komiksowy teledysk. O wszystkim będziemy informować.
Mówiłeś o płodozmianie, jaki stosujesz, łącząc aktorstwo i muzykę. Dziennikarze często pytają cię, co jest dla ciebie ważniejsze i co wybierasz. A mnie się wydaje, że wcale nie musisz z którejś z tych aktywności artystycznych rezygnować. Jak dbasz o ten balans?
- W moim rozumieniu te pola są do siebie bardzo zbliżone. Zaspokajam pewną potrzebę spotkania za sprawą muzyki. W sposób naturalny nie mógłbym występować w teatrze, bo jest to związane z obecnością w jednym miejscu przez jakiś określony czas. Jest to długie zobowiązanie, a posiadając zespół i robiąc muzykę, nie jestem w stanie się czemuś takiemu podporządkować.
- Film jest materią bardziej projektową - mogę się skupić i oddać danemu projektowi na jakiś czas. A muzyka jest taką ciągłą. Jak pracujesz nad płytą, to ona powstaje codziennie przez jakiś dłuższy okres. Ale wydaje mi się, że te płaszczyzny się uzupełniają. Nawet doświadczenia płynące z mojej pracy aktorskiej przekładam na tę płaszczyznę muzyczną. Obydwa zawody korzystają z zasobów wyobraźni. Dla mnie to stanowi jedność, są to inne pola eksploatacji, ale wynikające z tej samej potrzeby.
Mało jest ciebie w mediach społecznościowych, nie wrzucasz wielu informacji. Jak podchodzisz do tej kwestii?
- Świadomie raczej. Nie należę do osób, które mają jakąś wielką potrzebę kreacji. Raczej zajmuję się swoimi rzeczami. Wiadomo, że mając zespół czy będąc aktorem, jest to nieuniknione i w tej przestrzeni medialnej trzeba istnieć. Ale staram się swoje życie prywatne trzymać z dala od oczu innych. W obrębie social mediów skupiam się raczej na rzeczach wyłącznie zawodowych.
Śledziłam twoją oscarową przygodę. Czy to doświadczenie wpłynęło jakoś na postrzeganie przez ciebie twojej kariery, tego, co robisz i jak?
- To raczej nie było aż tak mocne doświadczenie, które by mnie wyrwało z fundamentów. Mieliśmy cały tydzień różnego rodzaju spotkań. To było bardzo przyjemne - widzieć, że rzecz, którą się współtworzyło, znajduje uznanie w oczach osób, które się podziwia. No i nagle się okazje, że ten świat jest mały! Towarzyszyła mi taka refleksja, że to wszystko jest możliwe. Ja w to zresztą nigdy nie wątpiłem. Na pewno było to miłe i kształtujące doświadczenie.
Czułeś się malutki w tym wielkim hollywoodzkim świecie?
- Czułem się tam zupełnie dobrze. Raczej nie mieliśmy kompleksów. Od początku wiedzieliśmy, że w tej kategorii liczy się jeden film. Widzieliśmy, jakie zainteresowanie, pieniądze oraz długi czas rozgłosu i promocji stoją za filmem "Parasite". Jechaliśmy tam po prostu z czystą ciekawością i radością związaną z tym, że możemy w tym wszystkim uczestniczyć. A jak się później okazało - mogliśmy uczestniczyć w historycznej wręcz gali. Więc raczej było to wszystko napędzane ciekawością. Nie mieliśmy poczucia bycia nie na miejscu.