Tom Odell: W końcu odnalazłem swój głos

- Móc zatracić się w czymkolwiek, jest moim zdaniem bardzo ważne. Niezależnie czy to sport czy coś innego, to skupiasz się na tym i nie myślisz o swoich problemach. /Sophie Green /materiały prasowe

- Moim ojczystym językiem zdaje się być tworzenie piosenek – mówi Tom Odell, który zamiast zrobić sobie planowaną przerwę, nie wytrzymał i nagrał kolejny album. O swoim ulubionym bohaterze z "Jubilee Road", o odnalezieniu własnego głosu oraz o tym, co można wyczytać z jego londyńskiego fortepianu opowiedział nam podczas swojej ostatniej wizyty w Polsce.

Trzeci album Toma Odella - "Jubilee Road" (posłuchaj tytułowej piosenki!) - powstał z inspiracji mieszkaniem we wschodnim Londynie i sąsiadami, których muzyk obserwował z okna swojego lokum.

Justyna Grochal, Interia: Co miałeś na myśli, mówiąc, że przez całą swoją karierę próbowałeś nagrać taką płytę. "Jubilee Road" to twój trzeci album. Wcześniej brakowało ci pewności siebie? Umiejętności?

Tom Odell: - Wydaje mi się, że to płyta najbogatsza lirycznie oraz pod względem gry na fortepianie. Mam wrażenie, że to mój głos. W końcu naprawdę znalazłem głos, którego szukałem. To nie tak, że jest to płyta najlepsza. Chodzi o pewną przejrzystość, w której czuć, że to mój własny głos, a nie kogokolwiek innego. I myślę, że to jest coś, co jako artyści nieustannie próbujemy zrobić - próbujemy znaleźć nasz głos w hałasie, który pochodzi ze świata, który nas otacza. Wiem, że to dość odważne stwierdzenie, że tak długo próbowałem nagrać tę płytę, ale w pewnym stopniu tak było.

Reklama

Mówiłeś, że po wydaniu poprzedniej płyty - "Wrong Crowd" - chciałeś zrobić sobie przerwę. Zamiast tego nagrałeś, wypuściłeś i promujesz nowy album. Dlaczego ostatecznie nie udało ci się "odpocząć"?

- Doszedłem do wniosku, że najbardziej komfortowo czuję się, pisząc piosenki i grając. Próbowałem trzymać się z dala od pianina, ale to tak, jakbym nieustannie mówił w obcym języku. Moim ojczystym językiem zdaje się być tworzenie piosenek. Wydaje mi się, że za jego pomocą komunikuję się najlepiej. To brzmi bardzo banalnie, ale taka jest prawda. Właściwie czuję się jak jakaś niemowa, jeśli nie siedzę przy pianinie. Tylko tam mogę rozmawiać, bo wtedy słowa nabierają dla mnie sensu. Tak więc próbowałem zrobić sobie przerwę, próbowałem zrobić coś inaczej, ale zawsze kończyło się powrotem do muzyki.

Pianino jest twoim powiernikiem, jak u Samphy w utworze "(No One Knows Me) Like The Piano"?

Posłuchaj utworu "(No One Knows Me) Like The Piano" Samphy!

- To zabawne, bo mam trochę jak Sampha - moje pierwsze pianino z dzieciństwa jest tym, które naprawdę uwielbiam. Ale stoi w domu moich rodziców. Fortepian, który mam w Londynie, jest w porządku. Lubię go, ale nie jest tak dobry jak tamto pianino. Muszę znaleźć trochę czasu, żeby go wymienić. Chociaż to dziwne, bo nie chcę go zmieniać, nie wiem dlaczego.

Na pianino patrzę raczej tylko jak na instrument. Wyjątkowe w fortepianie, który mam w Londynie, jest to, że na jego pulpicie jest sporo zapisanych słów. Pisząc piosenkę, przyciskając długopisem kartkę, zostawiłem na drewnie małe wgniecenia, słowa piosenki. Nagrałem na swój drugi album utwór "Constellations" i w drewnie mojego fortepianu pozostały jego słowa.

To jak odciski palców.

- Tak! Linie papilarne piosenki (śmiech)

O albumie "Jubilee Road" powiedziałeś, że to twoja najbardziej osobista płyta. To znaczy, że proces jej powstawania był dla ciebie pewnego rodzaju terapią?

- Chyba nie jest to aż tak korzystne dla zdrowia. Jestem przekonany, że w pewnym stopniu zapisanie czegoś rzeczywiście pomaga, ale nie wiem, czy to terapia. To jest wspaniałe odwrócenie uwagi. (śmiech) Zatracam się w tym, więc nie spędzam za dużo czasu na zamartwianiu się innymi rzeczami. Szczerze mówiąc, może jest w tym jakiś element terapii. Ale dla mnie to głównie ten świat, w którym przepadam. Zawsze tak to wyglądało. Kończę pisać jakąś piosenkę, a potem gram ją przez 10 godzin czy resztę dnia i idę spać, bo jestem zmęczony. Chodzi o to, że się w tym zatracam, a móc zatracić się w czymkolwiek, jest moim zdaniem bardzo ważne. Niezależnie czy to sport czy coś innego, to skupiasz się na tym i nie myślisz o swoich problemach.

Mamy na płycie "Jubilee Road" sporo bohaterów. Który z nich jest twoją ulubioną postacią?

- (dłuższe zastanowienie) Lubię młodego mężczyznę z piosenki "Son of an Only Child". W tym utworze jest podział na dwie osoby. Pierwsza z nich to dzieciak, w którego domu zjawia się opiekunka, bo jego rodzice wychodzą. I on trochę zakochuje się w tej kobiecie, którą ja też uwielbiam. Ale tu chodzi o taki rodzaj platonicznej miłości, która nie jest napędzana seksualnością. To takie hipnotyczne, dziwne uwielbienie, które naprawdę pamiętam. Gdy miałem jakieś 10 lat, zakochałem się w 17-letniej dziewczynie. Może to jakieś freudowskie powroty, nie wiem. Ten utwór został napisany naprawdę bardzo podświadomie. To nie było takim intelektualnym wysiłkiem, co mi się rzadko zdarza podczas pisania. Nie siedziałem i nie wymyślałem postaci. Wziąłem długopis i kartkę i już - pojawił się bohater, opiekunka, ich historia. Zupełnie jakby ktoś inny to pisał za mnie.

W drugiej zwrotce chłopak jest starszy, jest po dwudziestce i wciąż jakby płacił cenę nieobecności rodziców. Lubię tego chłopaka. Bardzo. Mogę siebie odnieść do niego. Mogę odnieść się do wszystkich tych moich bohaterów. Prawdopodobnie oni wszyscy są mną, ale w nieco bardziej ekstremalnych wersjach.

A czy ktoś ci już powiedział, że twoja nowa płyta to całkiem niezły materiał na scenariusz filmu albo serialu?

- (śmiech) Nie, ale może... To tylko taki zarys.

Więc jeśli zjawi się u ciebie ktoś z Netflixa i zaproponuje realizację serialu, to się zgodzisz?

- To by było miłe. Oczywiście zgodziłbym się.

Teraz mniej przyjemny temat. Kevin Spacey, który został oskarżony o molestowanie seksualne, w 2016 roku zagrał w twoim teledysku "Here I Am" z płyty "Wrong Crowd". Jaka była twoja reakcja po tym, gdy sprawa wyszła na jaw?

- To by szok. Zdecydowanie. Wiesz, ja nie za bardzo jestem związany z całym tym hollywoodzkim światem. Znam może jedną osobę.

A Kevina poznałeś?

- Tak. To znaczy nie znam go dobrze, spotkałem go dwa razy. Dziwnie jest komentować jakieś kryminalne śledztwa dotyczące innych ludzi. Wiele osób się ujawniło i to jest super, że dotarliśmy do miejsca, w którym ludzie decydują się opowiadać o tych strasznych rzeczach i mogą mówić w swoim imieniu. Moja relacja z Kevinem Spacey’em była bardzo profesjonalna. On sam był bardzo profesjonalny. 

A zastanawiałeś się, czy usunąć teledysk z sieci?

- Oczywiście można to zrobić. Kevin stworzył wiele znakomitych ról i czy mamy usunąć wszystko, czego dokonał w swojej karierze? To bardzo złożona dyskusja, w którą wolałbym nie wchodzić. Bo nie wydaje mi się, żeby można było to rozpatrywać tylko w kategoriach: złe i dobre. Nie myślę, że słuszną decyzją jest usunięcie klipu, a niewłaściwą pozostawienie.

Nic nie jest czarno-białe...

- Dokładnie, szczególnie jeśli chodzi o takie sytuacje. Myślę, że jeśli zostanie skazany, z pewnością odbędziemy z zespołem taką rozmowę. Ja tak naprawdę w tym momencie nie wspieram go, on jest przecież dużo większą rybą niż ja. Wydaje mi się, że usunięcie tego teledysku byłoby chyba bez sensu.

Jesteś popularnym gościem, masz fanów na całym świecie, sporo koncertujesz, więc też dużo czasu spędzasz w podróży. Jak podchodzisz do dbałości o swoją równowagę psychiczną?

- Miałem swoje własne zmagania w tym temacie. Myślę, że na kwestię zdrowia psychicznego nie powinniśmy patrzeć w kategorii stygmatu - że coś jest z nami nie tak. Uważam, że zarówno nasza sprawność fizyczna, jak i sprawność mentalna powinny zostać zachowane. Tak jak dbamy o swoje ciało, tak samo powinniśmy dbać o swój umysł.

Ja bardzo rzadko otwieram się z tym publicznie i jestem w tym powściągliwy. Miałem do czynienia z dość poważnymi stanami lękowymi. To bardzo otworzyło mi umysł i oczy na inny świat. Myślę, że samo dowiedzenie się, z czym się mierzę, było ważnym krokiem. I rozmawianie o tym. Gdyby nie to, prawdopodobnie skończyłbym bardzo źle.

Już samo powiedzenie komuś na głos tego, z czym nam źle, zmienia nieco perspektywę.

- Zdecydowanie. Samo przekonanie się, że istnieje nazwa dla czegoś, na co chorujesz, jest niesamowicie wyzwalające.


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Tom Odell
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama