Roger Glover (Deep Purple): Więcej życia niż kiedykolwiek

Deep Purple to jeden z legend ciężkiego rocka. Angielscy weterani, działający z kilkoma przerwami od końca lat 60. XX wieku, 24 października wydali kolejną studyjną płytę, zatytułowaną "Rapture Of The Deep". A 24 lutego 2006 roku, w ramach światowej trasy promującej ten album, grupa pojawi się w katowickim "Spodku". Z tej właśnie okazji Michał Boroń rozmawiał z Rogerem Gloverem podczas jego krótkiego promocyjnego pobytu w Warszawie. Sympatyczny basista Deep Purple przypomniał m.in. pierwszą wizytę w naszym kraju, kiedy muzycy zostali przywitani niemal jak Beatlesi za czasów największego natężenia "beatlemanii".

article cover
INTERIA.PL

Ponownie jesteście w Polsce, tym razem w związku z promocją nowej płyty "Rapture Of The Deep", a także koncertem w Katowicach w 2006 roku. Jak ważna jest dla was Polska i wasi polscy fani?

Jesteśmy wielkimi szczęściarzami, ponieważ wiele podróżujemy po całym świecie. Nie ma chyba zbyt wielu zespołów, które mają taką publiczność jak my. Możemy z Polski przenieść się do Korei Południowej, Chin, Ameryki Południowej, Boliwii... I mamy tam swoją publiczność, ttóra w dodatku rośnie z roku na rok. Nie potrafię ci wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje.

W latach 70., kiedy zespół odnosił pierwsze sukcesy, ludzie z Polski, Czechosłowacji, Węgier, Rosji, nie mieli dostępu do naszych dokonań. Wydaje mi się, że przez to jeszcze bardziej urosła legenda zespołu, w porównaniu z takimi krajami, jak Niemcy, Stany Zjednoczone czy Wielka Brytania.

Wcześniej dla nas to była rzadkość, że mogliśmy przyjechać w te rejony. Teraz już tak nie jest, bo byliśmy w Polsce kilka razy. Polska publiczność zawsze okazywała nam niesamowity entuzjazm i mieliśmy tu znakomite powitanie. To widać szczególnie kiedy stoisz na scenie. Jest różnica między tym, kiedy widzisz ludzi, na których twarzach widzisz coś w stylu: "Dobra, to teraz nas zabawcie", a publicznością, która cię wita głośnym "Yeeeeeeaah!!!". To wielka różnica, także dla artystów stojących na scenie.

Polska jest więc dla nas bardzo ważna. Zawsze byliśmy tu bardzo miło traktowani przez ludzi - cudownych, grzecznych. Spotykam ludzi na całym świecie, więc wiem, co mówię.

Pamiętasz swoją pierwszą wizytę w Polsce? Masz jakieś szczególne wspomnienia z tamtego okresu?

O tak, bardzo dobrze to pamiętam. Przed Polską graliśmy w Pradze. To właśnie tam Ritchie [Blackmore, były gitarzysta - przyp. red.] podjął decyzję o opuszczeniu zespołu. Kiedy przyjechaliśmy następnego dnia do Polski, pomyślałem sobie, że tak musieli się czuć Beatlesi. Pamiętam wspaniałe przyjęcie. Ludzie stali przy ulicy, którą jechaliśmy z lotniska, także na balkonach i w oknach swoich domów, żeby choć trochę, przez chwilę, nas zobaczyć. To było dla nas niesamowite uczucie, bo jesteśmy zwykłymi ludźmi, nie czujemy się rockowymi idolami.

Później był koncert - naprawdę niesamowity, naładowany elektryką. Z publiczności bił niesamowity entuzjazm. Pamiętam reakcję jednego z organizatorów, który ze łzami w oczach powtarzał nam, że jesteśmy wspaniałym zespołem i nie możemy się nigdy rozpaść.

Pomyślałem sobie, jakie to ironiczne, bo przecież raptem noc wcześniej dowiedzieliśmy się, że Ritchie odchodzi. I pewnie dla niektórych ludzi po odejściu Ritchiego byliśmy skończeni. Ale my się nie rozpadliśmy i gramy dalej, i moim zdaniem jesteśmy w lepszej formie niż kiedykolwiek wcześniej. Ostatnie 11 lat to naprawdę wspaniały okres w historii zespołu.


Porozmawiajmy o nowej płycie. Czy możesz ją porównać do wcześniejszych waszych dokonań?

Nigdy nie porównuję naszych albumów.

Ktoś powiedział, iż "Rapture Of The Deep" nawiązuje do dobrych tradycji, a także wprowadza zespół w nowy etap.

Tak, tradycja... Wiesz, gramy na naszych instrumentach w różny sposób. To nie jest nigdy wcześniej zaplanowane w żaden sposób. Po prostu tak naturalnie gramy. Myślę, że jesteśmy uczciwym zespołem. Jesteśmy tylko muzykami, a nie żadnymi tam "bogami teledysków", sławnymi ludźmi.

Muzyka powstaje z tego samego punktu - jammowania we wspólnym gronie, organy, gitary, bas, perkusja i wokal. Po prostu zaczynamy grać i powstają piosenki. Mówimy, że to dobry pomysł, albo że trzeba coś poprawić, zmienić jakieś aranżacje.. To w sumie prosta sprawa.

Wydaje mi się, że ludzie myślą, że ćwiczymy miesiącami, patrząc na to, jak działamy na scenie. Mnie osobiście bardzo zawsze zdumiewa współpraca Dona [Airey'a, klawiszowca - przyp. red.] ze Stevem [Morse, gitarzystą - przyp. red.], kiedy jeden z nich zmienia akordy, a drugi na to natychmiast reaguje! I robią to z taką lekkością i swobodą, że stąd mogą się brać opinie o długich przygotowaniach.

A tak naprawdę to zależy od danej chwili. To też efekt tego, że mamy tak znakomitych muzyków. Oni chyba potrafią zagrać wszystko, przez co mogą sobie pozwolić na swobodę. I właśnie tak pracujemy - puszczamy swobodnie naszą wyobraźnię. Chcemy dodać parę riffów, czy akordów, zmienić trochę rytm - czemu nie?

Don Airey powiedział, że nowy album jest dużo cięższy niż "Bananas". To podobno efekt studia, w którym nagrywaliście, a wcześniej pracował tam m.in. Korn. Zgadzasz się z tym stwierdzeniem?

Ciężko powiedzieć, czy to prawda. Ja tak naprawdę nie wiem, co oznacza pojęcie "ciężki". Myślę, że faktycznie niektóre utwory brzmią ciężko, choć nie zostało to pomyślane, że tak właśnie ma być. Dlatego efekt dla nas też był pewnego rodzaju zaskoczeniem.

Przez ostatnie dwa lata koncertowaliśmy po całym świecie. Nie piszemy materiału podczas trasy, a utwory w studiu powstały dość szybko. I trzeba przyznać, że zespół jest w dobrej formie i dobrze nam się pracowało razem.

Czy tytuł nowej płyty jest jakoś związany z zespołem?

Tak, bo ma w nazwie Deep (śmiech).

Chodzi mi o to, czy można go interpretować jako zachwyt nad Deep Purple i nową płytą, czy też tytuł ma inne znaczenie?

W zasadzie termin "Rapture Of The Deep" ["Zachwyt głębokością"] pochodzi z nurkowania. Jeśli zanurzysz się bardzo głęboko pod wodę, ponad 100 stóp, istnieje niebezpieczeństwo związane z ciśnieniem krwi. To sprawia, że czujesz się jakbyś był pijany lub na haju, choć to bardzo radosne uczucie, pełnego szczęścia.

Myślisz sobie: "O Boże, jak tu pięknie, jaki jestem szczęśliwy", bierzesz kolejny głęboki oddech i w końcu umierasz. I tu właśnie tkwi niebezpieczeństwo. Do mnie trafiło to podwójne znaczenie - szczęście i zagrożenie.


Deep Purple to jeden z największych zespołów w historii muzyki, ale niektórzy mogą o was powiedzieć, że jesteście muzycznymi dinozaurami, bo w końcu gracie już tak długo.

Ale ja nie mogę tego zmienić (śmiech). Jest jak jest. Jestem w takim wieku a nie innym. Nie powiedziałbym, że jestem dinozaurem - jestem po prostu muzykiem. Co w takim razie można powiedzieć o B.B. Kingu [który skończył 80 lat - przyp. red.]? Albo o muzykach jazzowych czy wykonawcach muzyki klasycznej? Wiek nie ma nic z tym wspólnego.

Kiedy byliśmy młodzi, rock'n'roll i hard rock był muzyką dla młodych osób, ale teraz to się wszystko zmieniło. Dorosłem grając ten sam rodzaj muzyki przez 40 lat. A poza tym wciąż jest publiczność, która chce nas oglądać. Gdyby jej nie było, to zająłbym się czymś innym.

Podczas ostatniej trasy, promującej album "Bananas", zagraliśmy w 38 krajach, grając niemal wszędzie wyprzedane koncerty. Więc jakbym miał się zachowywać wbrew temu?

Jesienią ukazały się płyty innych rockowych weteranów, jak choćby The Rolling Stones, Paul McCartney, Queen, Status Quo, Eric Clapton, czy Carlos Santana.

No właśnie, oni są w podobnej sytuacji. Cóż innego mógłby robić np. Eric Clapton? Po prostu gra na gitarze.

Porozmawiajmy o przyszłości. Jak myślisz, jak będzie wyglądał zespół Deep Purple za powiedzmy pięć lat?

Na razie mogę powiedzieć, że w styczniu 2006 roku rozpocznie się trasa koncertowa promująca nowy album. Podróż dookoła świata z występami może potrwać ze dwa lata. Na razie więc najbliższa przyszłość to na pewno trasa.

Kiedy nagraliśmy płytę "Abandon", ludzie mówili i pisali w internecie: "Nazwali tak płytę, bo to będzie ich ostatni album". Ludzie zawsze tak robią, więc pewnie będzie tak i tym razem. A ja nie mam pojęcia, jak będzie wyglądał nasz ostatni album. Mam nadzieję, że to nie będzie "Rapture Of The Deep" i że mamy przed sobą jeszcze kolejne płyty.

Bardzo lubię proces tworzenia, pisania i grania muzyki. Nie uważam nas za głos jakiejś generacji - gramy przede wszystkim dla przyjemności. Oczywiście cieszymy się, że innym też sprawia to przyjemność i chcą nam towarzyszyć.

Podobnie mówi się o trasie The Rolling Stones, że jest ich ostatnią. Po czym okazuje się, że po kilku latach ponownie ruszają w objazd po całym świecie.

(Śmiech) Dokładnie. Mają ten sam problem co my - po prostu kochają grać. Jestem pewny, że pierwszą miłością Keitha Richardsa jest granie na gitarze, stojąc na scenie przed publicznością. Dlaczego więc miałby przestać to robić?

Najważniejszą kwestią jest więc właśnie publiczność. Gdyby jej nie było, wtedy nie można by grać.

Czyli zamierzać grać na scenie aż do śmierci?

Mam nadzieję (śmiech). Ale tak na poważnie, to nie myślę o tym w ten sposób.


W Deep Purple spędziłeś blisko połowę swojego życia. Czy potrafisz sobie wyobrazić, że mógłbyś robić coś innego?

Mówisz, że połowę życia, a ja przecież nie wiem, ile będzie trwać moje życie. I może się okazać, że w zespole będę przez trzy czwarte życia.

Chodzi mi o chwilę obecną. W listopadzie skończysz 60 lat, a w Deep Purple grałeś przez 25 lat [lata 1969-73, i od 1984 do chwili obecnej].

Nie potrafię sobie wyobrazić robienia czegoś innego. Jestem muzykiem, ale także osobą kreatywną, piszącą piosenki, malującą obrazy, robiącą zdjęcia, zajmuję się także produkcją płyt. Myślę, że jeśli jest się właśnie taką osobą, to po prostu nie można, ot tak, przestać być tym, kim się jest.

Co będzie grać podczas najbliższej trasy?

Jeszcze nie wiem dokładnie, jakie to będą piosenki. Na pewno będą to utwory z nowej płyty. Niedawno graliśmy "Wrong Man" i przyjęcie ze strony publiczności było naprawdę dobre. Ale mogę powiedzieć, że tak jak zwykle będzie to mieszanka nowego materiału ze starymi rzeczami. Na pewno będzie to ekscytująca muzyka, zmieniająca się co wieczór. Bo my nie występujemy na scenie, tylko gramy. Nie odtwarzamy utworów ze sceny.

A co myślisz o pomyśle zespołu Iron Maiden, który niedawno w Polsce (i także na innych koncertach) grał jedynie utwory z pierwszych pięciu płyt?

Nie wiedziałem o tym. Rozumiem takie podejście, bo na festiwalach czasem nie wychodzi granie zbyt wielu nowych utworów. Nie zawsze jest tam tylko twoja publiczność, jak na innych koncertach. Dlatego na festiwalach z reguły gra się dobrze znany zestaw.

Ale w naszym przypadku, nawet gdybyśmy grali same stare utwory, to one są i tak nowe. Z kilku powodów. Choćby dlatego, że teraz naszą publiczność stanowią 18-20-latkowie, którzy nie widzieli nas wcześniej na scenie. Staram się słuchać tego, co chcą. Wiadomo, że na pewno byliby rozczarowani, gdyby nie usłyszeli takich numerów, jak: "Smoke On The Water", "Woman In Tokyo", "Highway Star".

Dlatego mogę powiedzieć, że na pewno będzie trochę nowego materiału i sporo starszych rzeczy. Ja w każdym razie nie zamierzam się nudzić na scenie i każdego wieczoru odgrywać te same nuty. Tego na pewno nie będzie!

Jestem w zespole, w którym jest więcej życia niż kiedykolwiek wcześniej.

Dziękuję za rozmowę.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas