"Odpocznę w piekle"
Behemoth, pomorska grupa, której międzynarodowy sukces z trudem przełykają rodzime gwiazdy popu, grające w polonijnych klubach swoje żałosne "trasy" do przysłowiowego kotleta.
O fenomenie Behemoth można by napisać niejedną książkę, o sprecyzowanej wizji Nergala uczyć na treningach asertywności, a o ich kolejnych triumfach i koncertowych podbojach nakręcić film drogi z elementami hollywoodzkiego kina akcji. I choć, jak mówi Nergal, lider gdańskiej formacji w rozmowie z Bartoszem Donarskim, los im sprzyja, dzisiejsza potęga Behemoth nie jest wynikiem loteryjnego biegu zdarzeń, kwestią przypadku czy szczęścia.
Potwierdził to także olbrzymi sukces "The Apostasy", albumu wydanego w połowie 2007 roku: najwyżej notowanego debiutu tygodnia w Polsce, płyty, która mocno usadowiła się w prestiżowym, amerykańskim notowaniu Billboard 200.
Gdy na początku lat 90. 14-letni Nergal zaczynał swą muzyczną przygodę pod szyldem Behemoth, niewielu jego rówieśników cechowało równe zdecydowanie w dążeniu do zaplanowanych celów. To właśnie owa konsekwencja, upór i potrzebna w pewnym okresie filozofia środkowego palca, poparte ciężką pracą i talentem, pozwoliły w ciągu 15 lat wynieść Behemoth na sam szczyt, czyniąc z nieznanej grupy z dzikiego miejsca o nazwie Polska, metalowego ambasadora dumnego kraju, ustalającego standardy, podług których mierzy się obecnie jakość współczesnej muzyki ekstremalnej.
Jak zwykle jestem "lekko" poskładany tym, co zrobiliście na "The Apostasy". Nie sądzisz, że wyszło bardzo postępowo? To zdaje się uwspółcześnione podejście do muzyki Behemoth, wciąż atawistycznie dewastująco, a jednak znacznie progresywniej.
Mam wrażenie, że Behemoth już jakiś czas temu przestał się zastanawiać nad tym, w jakim kierunku ma się rozwijać. My w zupełnie naturalny sposób komponujemy nową muzykę, której ostateczny kształt niejednokrotnie zaskakuje nas samych. Jednak ufamy swojej artystycznej intuicji, wierzę że ona nas zawsze zaprowadzi we właściwym kierunku. I to jest chyba jeden z tych czynników, które powodują, że wciąż jesteśmy podekscytowani własną pracą.
Nie ukrywam, że "The Apostasy" to zdecydowanie najbardziej kompletny album Behemoth plus coś ekstra. Tym razem poszliśmy dalej, wzbogaciliśmy brzmienie o dodatkowe elementy, nowe instrumentarium. Jest to ten sam zespół, jednak z nieco odświeżoną formułą. Nie nagraliśmy takiej samej płyty, zresztą nigdy nam się to nie udało (śmiech).
Druga myśl to chwytliwość. Albo brutalna chwytliwość. To chyba jedna z istotniejszych cech "The Apostasy".
Zgadza się. Muzyka Behemoth zawsze charakteryzowała się przebojowością... Ale nigdy nie starałem się na siłę wymyślać rzeczy, które będą "catchy". Jak wspomniałem wcześniej, kierujemy się zasadą "let it flow". Poza tym chcemy zagrać takie numery, jakie sami chcielibyśmy usłyszeć. W nowych utworach jest właściwy balans między ambitnym technicznym graniem a przyswajalnym, zgrabnym aranżem, który pozwala tej muzyce płynąć.
Sam jestem wielkim fanem muzyki, jednak to co do mnie najbardziej przemawia i cieszy to najprostsza rock'n'rollowa formuła: zwrotka, refren. Uwielbiam to i nie ukrywam, że zawsze staram się ją przenieść na grunt tego zespołu. W całej swojej złożoności wciąż uważam, że Behemoth to zespół rock'n'rollowy. Chociażby ze względu na cechy o których właśnie wspomniałem.
Poszczególne kompozycje wydają się mieć znacznie większą tożsamość niż się to zdarzało w przeszłości. Takie numery, jak choćby "Slaying The Prophets Ov Isa", "Be Without Fear" czy "Inner Sanctum" mają swój własny klimat, każdy jest inny. Jak pod tym kątem oceniasz tę płytę?
Fakt, każdy utwór żyje własnym życiem. Ale jest to coś, co zauważyłem dopiero w ostatniej fazie produkcji. Wcześniej, jeszcze w trakcie komponowanie miałem wrażenie, że poszczególne utwory zlewają się w całość. Były to jedynie surowe wersje, bez partii wokalnych czy nakładek gitarowych, często brakowało też partii solowych, a te elementy najczęściej nadają ostateczny charakter piosence, powodują, że staje się wyjątkowa, odróżnia się.
Powracając do twojego pytania, owszem, kontrolujemy wizję płyty do pewnego momentu, potem jednak najczęściej muzyka zaczyna rządzić się swoimi prawami.... "The Apostasy" jest albumem, który stosunkowo wcześnie wymknął się spod kontroli i zaczął żyć własnym życiem. Nie ukrywam, że okiełznanie go było cholernie trudne i w sumie to nie wiem czy do końca nam się udało (śmiech). Podobne rzeczy dzieją się przy każdej kolejnej produkcji, więc chyba po prostu tak musi być.
Wyjątkowej monumentalności nadaje temu materiałowi wykorzystanie instrumentów dętych oraz świetnie wkomponowane w całość chóry ("Slaying...", "At The Left Hand...", "Pazuzu"). Te elementy zapewniły "The Apostasy" wręcz ceremonialną, ale i jakby rytualną aurę. Można odnieść wrażenie, że obcuje się z czymś, z czym naprawdę nie ma żartów. Duża moc! Czy to jedna ze spraw, którą chcieliście tym razem wyraźniej uwypuklić?
Tak. Te rytualne czy epickie fragmenty pojawiały się w naszej muzyce wcześniej niejednokrotnie, jednak tym razem zależało mi, żeby zrobić to właściwie. W przeszłości najczęściej zadawalałem się półśrodkami, wystarczyły mi efekty generowane z syntezatorów, tym razem chciałem je ograniczyć do minimum na rzecz prawdziwego, akustycznego grania. Zawsze marzyłem o połączeniu możliwie jak najbrutalniejszych dźwięków z chórami i trąbami. Miałem w głowie takie rzeczy jak wczesny Celtic Frost czy Laibach, które podobne narzędzia wykorzystują bądź wykorzystywali w bardzo specyficzny sposób.
W dzisiejszej muzyce jest ogólna tendencja, aby uwypuklać wszelkie tego typu zabiegi, tak żeby "wystawały" w miksie. Daniel (Bergstrand, szwedzkie studio "Dug-Out - przyp. red.) nauczył mnie zupełnie innej szkoły, w której te elementy grają rolę drugoplanową w muzyce, a podstawą są bębny, gitary i głos. Dzięki temu powstaje bogata faktura brzmieniowa, cholernie intensywna i moim zdaniem dużo bardziej intrygująca. Posłuchaj chociażby Strapping Young Lad. Niejednokrotnie słyszysz w ich muzie dźwięki, których nie jesteś w stanie nazwać czy od razu wychwycić, a jednak "czujesz" ich obecność. Zastosowaliśmy podobne myślenie w naszym zespole. To działa.
Mimo tych wszystkich widocznych zmian, Behemoth ani na jotę nie odszedł z obranej ścieżki. To wciąż przede wszystkim agresywny death metal ze swoją superszybkością, potwornym ciężarem i dzikością. Wnioskuję zatem, że eksperyment ma dla ciebie znaczenie, ale jego obecność nigdy nie zdominuje tej muzyki, co w przypadku wielu innych formacji kończy się utratą tożsamości i dezorientacją fanów.
Dokładnie. Na "The Apostasy" doprawiliśmy muzykę kilkoma naprawdę pikantnymi przyprawami, ale rdzeń utworów się nie zmienił. Dzięki temu to wciąż ten sam zespół, jednak o nieco bardziej zaawansowanym, złożonym brzmieniu. Powiem więcej, jeśli posłuchasz takich utworów jak "Pazuzu" czy "Christgrinding Avenue", to momentalnie zorientujesz się, że są to najbardziej intensywne rzeczy, jakie wyszły spod mojej ręki.
Z drugiej strony masz takie rzeczy jak "Inner Sanctum", które świetnie balansują ekstremalną zawartość płyty i dodają właściwej dramaturgii całości. Najbardziej cieszy mnie fakt, że przy okazji już ósmej płyty wciąż stawiamy przed sobą wyzwania. Wciąż staramy się pchać wszystko do przodu, rozwijać, wprowadzać nowe, moim zdaniem intrygujące elementy. "The Apostasy" jest albumem, który artystycznie otwiera przed nami kilka furtek. To cholernie budujące, tym bardziej na tak zaawansowanym etapie.
Podzielasz pogląd, że muzyka ekstremalna ma swój próg ekstremalności, którego przekroczyć się fizycznie nie da, i pozostają właściwie już tylko wariacje na temat? A może ten właśnie limit wyzwala większą kreatywność?
Wiem, że prędkość muzyki osiągnęła już swój racjonalny limit. Przekraczanie go trąci groteską. Podobnie rzecz ma się z szeroko pojęta ekstremą. Są zespoły, które grają nieprawdopodobnie szybko i brutalnie, jedne robią to lepiej, inne gorzej. Jednak często brakuje mi w tym ducha, głębszej myśli czy po prostu wizji.
Behemoth ma dość specyficzne podejście do ekstremy. Staramy się bowiem, aby te najbardziej brutalne rzeczy, które tworzymy wciąż miały w sobie mnóstwo prawdziwej muzyki. "The Apostasy" chyba najlepiej z dotychczasowych produkcji pokazuje tę tendencję naszego rozwoju. Nie muszę powtarzać, że wciąż gramy brutalnie, bo to jest oczywiste. Dziś jednak uważam, że najbardziej ekscytujące dla mnie jest zderzenie nieludzkiej ekstremy z MUZYKĄ, z dojrzałym podejściem do aranżu, melodii.
Nie wiem czy to tylko ja, ale pewnej zmianie uległ też wasz sposób grania solówek. Są może czasami nawet nieco bardziej melodyjne. W "Be Without Fear" czy "Libertheme" kojarzy mi się to nawet trochę z Nevermore (może to sugestia), a nawet Megadeth (pewnie też). Zresztą, uważam, że choć jest tu sporo rozwojowego grania, płyta ma też w sobie echa bardziej klasycznego metalu. Co ty na to wszystko?
Chyba tak. Jak powiedziałem, chcę grać muzykę, którą sam z przyjemnością słucham. Dlatego też bardzo często pomysł na utwór, albo jakieś solo powstaje najpierw w mojej głowie, a dopiero potem przenoszę go na gryf. Wyobraźnia wciąż jest moją główną inspiracją. Ona nie ma ograniczeń, tymczasem mój warsztat owszem (śmiech).
W brzmieniu "The Apostasy" można się też doszukać pewnego klimatu, melodyki z... nie wiem, Bliskiego Wschodu (Mezopotamia-Sumeria), Egiptu, Indii czy nawet Dalekiego Wschodu. Nie jest to czasami efektem twoich podróży w różne zakątki świata?
(Śmiech) Masz rację, ale nic na to nie poradzę. Wiesz, bywam w różnych miejscach na ziemi. Najczęściej razem z zespołem, ale też zdarzają mi się samodzielne wypady. Dwa lata temu spędziłem kilka tygodni w Nepalu, zwiedziłem sporą część tego pięknego kraju, zapuściłem się też w Himalaje. Niesamowity eksperyment, który na pewno będę chciał wkrótce powtórzyć, tym razem jednak w innej części globu. W Katmandu, stolicy tego kraju, całe dnie spędzałem na spacerach, zwiedzaniu najdziwniejszych i tajemniczych miejsc kultu. Smród palonych kadzideł, tysiące maleńkich świątyń, wszechobecny hałas i brud stworzyły wyjątkowy klimat, który na pewno odbił się na nowym albumie.
Wiesz, przedtem bardzo wiele podróżowałem, ale zawsze był to ten sam krąg cywilizacyjny. Po pewnym czasie okazuje się, że miedzy Warszawą, Paryżem a np. Nowym Jorkiem nie ma jakichś ogromnych różnic kulturowych. To ten sam biegun. Dopiero zderzenie z nowym światem, kompletnie inną kultura, mentalnością okazał się prawdziwie inspirujący i...czasem nawet wstrząsający. Wiesz, kiedy jesteś świadkiem np. hinduskiego pogrzebu (który polega na spaleniu zwłok i wrzuceniu prochów do pobliskiej rzeki), to musi to zrobić na tobie wrażenie...
Produkcja "The Apostasy" jest chyba bardziej organiczna niż ta na "Demigod". Już choćby sama perkusja brzmi dla mnie bardziej naturalnie, bardziej wulgarnie, jakby bez przeładowania triggerami. Całościowo brzmienie jest bardziej... no właśnie - wulgarne. Taki był pomysł?
Tak. Płyta od początku brzmiała bardzo organicznie. Chcieliśmy niektóre rzeczy zrobić inaczej niż na "Demigod", który brzmiał nieco syntetycznie. Zwłaszcza sekcja. Tym razem Inferno zagrał na własnych bębnach, których brzmienie to czysta poezja! Komfort pracy zatem był nieporównywalnie lepszy. Jeśli dodasz do tego świetne pomieszczenia akustyczne Radia Gdańsk efekt mógł być właśnie taki jaki zamierzyliśmy. Na szukanie właściwego soundu oraz nagranie ścieżek bębnów (po raz kolejny rejestracja w systemie analogowym!) poświęciliśmy trzy tygodnie. To stosunkowo długo, ale efekt końcowy rekompensuje całą energię, czas i pieniądze, które ta sesja pochłonęła.
Pod podobnym kątem postrzegam również twoje wokale. Co prawda znów "nakładane", ale jakby bardziej selektywnie. Poza tym twierdzę, że zmieniła się nieco barwa. Śpiewasz głębiej i może bardziej szorstko.
Za każdym razem, kiedy nagrywamy płytę, nagrywanie wokali jest najbardziej stresogennym etapem. Podczas pracy nad "Demigod" zarżnąłem swoje gardło do tego stopnia, że plułem krwią... Kilka z utworów musiałem "uratować" nakładając więcej śladów, bo jeden brzmiał po prostu mało brutalnie. Tym razem jeszcze przed nagraniem brałem lekcje emisji głosu przez kilka miesięcy, żeby wykluczyć podobne problemy podczas sesji "The Apostasy".
Nie ukrywam, że poszło bardziej niż dobrze. Każdy utwór nagrałem w około 30 minut. Bez potrzeby dalszych poprawek czy nakładek. Kilka utworów, np. "Prometherion", zdublowałem całych, jednak kiedy zawiozłem te ślady do Szwecji okazało się, że podstawowy wokal brzmi dużo lepiej niż dwa naraz. Do każdej piosenki staram się podchodzić indywidualnie. Jeżeli uznam, że dany utwór potrzebuje czegoś ekstra to robię wszystko, żeby to wprowadzić w życie. Tym razem nakładki pojawiły się tam gdzie dobrze to brzmiało, gdzie te akcenty miały sens i uzasadnienie.
O ile pamiętam, po "Demigod" mówiłeś, że następnym razem pójdziecie jeszcze dalej w sensie produkcji, w czym miał wam pomóc jakiś inny znany producent. Tymczasem ponownie uderzyliście do Daniela Bergstranda i "Dug-Out". Nie żebym miał coś do niego, to fachowiec jakich mało, ale pamiętam, że miałeś w plamach jeszcze kogoś innego, może z większym nazwiskiem. Jak rozumiem Daniel przypasował na tyle, że nie było potrzeby?
Prowadziliśmy rozmowy, owszem. Ale w ostatniej fazie przedproduckji stwierdziłem, że tym razem jeszcze chce oddać ten materiał w ręce osoby, której system pracy znam i której ufam. Wiesz, jeśli "Demigod" zabrzmiał tak dobrze, to tym bardziej nowy album mógł zabrzmieć jeszcze lepiej... Nie jest to może jakiś olbrzymi skok jakościowy, ale pewne niuanse pozwalają mi uznać "The Apostasy" za najlepiej brzmiącą płytę Behemoth.
Jest dużo więcej powietrza, materiał nie jest tak skompresowany, wszystko fajnie "pompuje" i dużo więcej rzeczy "wystaje" z miksu, nie jest natomiast brutalnie zbite. Takie brzmienie pozwala bardziej docenić walory muzyki naszej muzyki. Nie mam więc wątpliwości, że był to najlepszy z możliwych wyborów.
Nie wydaje ci się czasami, że wybieranie takiego czy innego brzmienia przez zespoły bywa często - a zwłaszcza w black metalu - zwykła pozą. Kompletnie nie rozumiem myślenia na zasadzie: zróbmy celowo gówniane brzmienie, bo będzie bardziej prawdziwe. Przecież to istna poza i zaprzeczenie tejże "prawdziwości".
Przede wszystkim nie uważam, że Behemoth miewa typowe death czy blackmetalowe produkcje. Zespoły przyzwyczaiły fanów, że przeciętny album w tym gatunku powstaję w ciągu 3-4 tygodni. Nie rozumiem takiego myślenia. Uważam, że ta muzyka może dużo zyskać, jeśli potraktuje się produkcję z dużą większą precyzją. Fakt, że spędziliśmy trzy miesiące kładąc same ślady, a trzy tygodnie miksując oraz masterując płytę kilkakrotnie, nie musi oznaczać, że zabrzmi to jak cukierek.
Jak słusznie zauważyłeś wcześniej, w dzisiejszym brzmieniu zespołu jest więcej pierwotnej, niekontrolowanej siły, a jednak całość wciąż brzmi potężniej, bardziej przestrzennie, po prostu lepiej. Nie dysponujemy budżetami, które mogą się równać bandom mainstreamowym, ale nie widzę nic złego w próbowaniu, aby zespół ekstremalny, undergroundowy zabrzmiał na podobnym poziomie, jak bandy z górnej, mainstreamowej półki.
Czy ten album należy traktować jako koncept? Na okładce to zdaje się Khali. Jakie obszary penetrujecie tym razem? Nie wiem czy się ze mną zgodzisz, ale pod tym względem "The Apostasy" idzie w jednej parze z głębszym przesłaniem znanym z płyt np. Nile czy Melechesh, gdzie słowa zawarte na płytach należałoby gruntownie przestudiować.
Masz rację, "The Apostasy" jest pod tym względem albumem głębszym niż "Demigod". Wciąż mamy utwory charakteryzujące się typową postawą "fuck you". Jeśli przeczytasz teksty np. "Christgrinding Avenue" czy "Kriegsphilosophie" od razu się zorientujesz, że mamy wiele powodów, żeby być mocno wku*****. Kiedyś wydawało mi się, że ten ogień frustracji i nienawiści może się kiedyś wypalić, jednak to co widzę wokół dostarcza mi wielu powodów, by go wciąż podsycać.
Nie potrafię obok takich sytuacji przechodzić obojętnie. Z drugiej strony "The Apostasy" ma też kilka bardziej introspektywnych tekstów, jak chociażby "Inner Sanctum", który w pewnym momencie wydawał mi się zbyt... szczery, nawet ekshibicjonistyczny. Zastanawiałem się, czy w ogóle ma się znaleźć na płycie. To jeden z tych tekstów, który wciąż wywołuje u mnie mnóstwo emocji. Jest do bólu prawdziwy. Dwa utwory na płycie powstały przy współpracy z Krzysztofem Azarewiczem: "At The Left Hand Ov God" i "Arcana Hereticae". Te z kolei dotyczą fascynacji kulturą hinduską, z którą obydwoje zetknęliśmy się podczas naszych wojaży po Nepalu i Indiach.
Co do twojego pytania i przytoczonych porównań, myślę że nie do końca są trafione. Behemoth w przeciwieństwie do np. Nile nie jestem zespołem zorientowanym na jedną kulturę. Nie śpiewam o konkretnych historiach, które miały miejsce gdzieś w przeszłości. Jeśli czerpię z kultur starożytnych, to najczęściej na zasadzie metafor. Uważam, że nasz przekaz jest bardzo na czasie. Mówię o rzeczach dla mnie ważnych i bardzo mi bliskich, lecz używam wyjątkowych, bo orientalnych, egzotycznych środków, by wyrazić siebie.
Czy jest jakieś jedno przesłanie, które niesie z sobą "The Apostasy"?
Jak zwykle, przesłanie jest wielowymiarowe. Behemoth jest zespołem, którego koncept opiera się na wielowątkowości i niezwykle trudno sprowadzić przesłanie do wspólnego mianownika. Jednak sugerując się tytułem, wierzę, że w bardzo zgrabny sposób udało mi się ująć istotę tego zespołu, naszego stosunku do świata.
Apostazja to przeciwstawienie, opór wobec religii, czy też w dalszej interpretacji przeciwstawienie się jakiejkolwiek formie opresji. Jeśli odniesiesz ten termin nie tylko do wymiaru religijnego, możesz uzyskać bardzo głębokie i uniwersalne przesłanie. Ewolucja nie miałaby miejsca, gdyby nie akt rebelii. To takie oczywiste. Z tego prostego przesłania płyną kolejne ważne treści: myślenie za siebie, podkreślanie własnej indywidualności, przekraczanie granic, pokonywanie wszelkich barier i słabości.
Zmieniając nieco temat. Opowiedz, jakim cudem tak znany pianista jak Leszek Możdżer znalazł się wśród gości? Pracując kiedyś w dużym sklepie muzycznym poznałem tego pana osobiście. Wyglądał bardziej jak fan techno, gadał z luzakiem, a nawet wypytywał się o sprzedaż płyt, co najlepiej schodzi i ile dziennie. Co ważne, było to zaraz po wydaniu "Demigod". Mówimy mu, że jego nowej płyty może ze 3 sztuki na dzień upchniemy, a "Demigod" dzieciaki brały wtedy po 15 egz. dziennie. Dość go to wówczas zafrapowało, prawdę mówiąc trochę oprzytomniał po tym tekście, także może mam nawet też swój mały udział w tym, że zagrał na "The Apostasy". No ale jak to dokładnie było?
(Śmiech) Dobre. Szczerze mówiąc jego udział był dziełem przypadku, choć sam Leszek twierdzi, że nic bez powodu się nie dzieje. Pewnego dnia w trakcie przerwy obiadowej wpadła mi w ręce gazeta, w której był z nim wywiad. Nie ukrywam, że bardzo mnie zaintrygował. Dosłownie chwilę później zerknąłem na grafik studia i okazało się, że zaczynał właśnie pracę w tym samym studio, tyle że nocami.
"Inner Sanctum" od początku był utworem dziwnym, eksperymentalnym. Uznałem, że udział takiego gościa właśnie w tej piosence podkreśliłby autonomiczny charakter tego utworu. Zaskoczyła mnie otwartość naszego gościa w podejściu do tematu. Bardzo charyzmatyczny i elastyczny facet. Łatwy we współpracy. I mimo, że nasze gatunki teoretycznie dzieli dłuuuga droga, to miałem wrażenie, że doskonale się rozumiemy. Zaintrygował go tekst utworu. Podszedł do tematu bardzo filozoficznie, nie zaś jak zwykły "side man". Wyjątkowy artysta. Od tamtej pory mamy ze sobą stały kontakt.
A Warrel Dane? Swoją droga wybór trafiony w dziesiątkę. Uwielbiam jego wokal. Skąd pomysł na jego udział?
Kontynuując wątek "Inner Sanctum", chciałem, aby to ktoś inny niż ja, zaśpiewał ten jakże ważny i osobisty tekst. Szczerze mówiąc nie chciałem tak świetnego numeru zrujnować swoim wokalem (śmiech). Pomysł na zaproszenie Warrela zrodził się spontanicznie. Dzięki Century Media udało się całą sprawę załatwić szybko i bezboleśnie. Jakieś dwa lata temu graliśmy na jednej imprezie w LA. Pamiętam tego wysokiego wysuszonego gościa, który podszedł do mnie i mówi: Hej, nazywam się Warrel Dane i chciałem ci powiedzieć, że "Demigod" to jeden z moich ulubionych albumów (śmiech). Stary, dla takich chwil warto to robić... Poza tym naprawdę nie wpadł mi do głowy nikt, kto potrafiłby dorównać mu ekspresją...magia.
Rosnąca pozycja Behemoth imponuje coraz szerszym kręgom ludzi na całym świecie. Potwierdzeniem tego może być m.in. zaproszenie na Ozzfest. Jak to się formalnie odbyło, zadzwonili, zaproponowali i już?
Od kilkunastu już lat niezmiennie w tym samym: w determinacji. Myślę, że jest ona ważniejsza niż jakiekolwiek inne cechy. Wiesz, talent to nie wszystko... Zresztą nie jestem na tyle próżny, żeby stwierdzić, że Behemoth to jakoś wyjątkowo utalentowany band (śmiech). Uważam jednak, że w tej konfiguracji personalnej potrafimy tworzyć wyjątkową muzykę, którą charakteryzuje jakiś szczególny, magnetyczny "vibe". Nie potrafię tego nazwać, pewne rzeczy się dzieją...
Powstaje autoprojekcja, która dzięki naszej determinacji i bezkompromisowemu podejściu staje się rzeczywistością. Myślę, że z takimi ludźmi jacy dziś grają w Behemoth, ten zespół może zajść naprawdę daleko. To jest zdecydowanie najlepszy ze składów. Powracając do Ozzfestu... (Śmiech) dla mnie to wciąż abstrakcja. Ale faktem jest, że rozmowy na ten temat trwały od jakichś dwóch lat (!). Zaczęło się od tego, że facet, który bukuje małą scenę Ozzfestu jest naszym wielkim fanem. To zawsze dobry początek (śmiech).
Ostatnio "przy herbatce" wdałem się z kumplem w dysputę nt. fenomenu pod nazwą Behemoth. Rozmawialiśmy o jednym twoim wywiadzie w zinie, sprzed bodaj 15 lat, w którym już wówczas stwierdziłeś coś w guście, że chcesz, żeby Behemoth był największym zespołem na świecie. Jak się takie coś czyta po latach, przyznaję, że to robi wrażenie. Ty już wtedy, będąc zwykłym smarkiem miałeś swój wielki plan...
Amerykanie zwykli mówić "sky is the limit". Nie ukrywam, że takie podejście mi zawsze imponowało. Mam wrażenie, że moja ambicja i determinacja zawsze poważnie wyprzedzały moje fizyczne możliwości (śmiech). Ale właśnie to jest piękne. Staram się patrzeć wyżej niż gwiazdy, bo tam są moje marzenia. Nie wiem, gdzie jest koniec tej drogi. Dla mnie sukcesem jest miejsce, w którym się teraz znajduję i jestem wdzięczny losowi za wszystkie dane mi szanse.
Twój kolejny cel, plany na przyszłość? Po, jak sam twierdzisz "życiowej produkcji", można już w zasadzie - że prowokująco powiem -iść na rentę...
Ochu*****? (śmiech). Odpocznę w piekle, chociaż tam też pewnie mnóstwo roboty. Nie wiem stary, właśnie stuknęła mi 30-ka i muszę powiedzieć, że NIGDY nie czułem w sobie większej siły i pasji. Głupotą byłoby w takim momencie odpuszczać, czyż nie? Behemoth jest w szczytowej formie i muszę zadbać o to, aby właśnie teraz jak najlepiej poprowadzić zespół.
Dzięki za rozmowę.