Niechęć: Nawiedzona ta muzyka z pewnością nadal jest

Rafał Błaszczak (drugi z lewej) opowiedział nam o nowej płycie Niechęci /Przemek Kulikowski /.

Jaka historia skrywa się pod okładką nowej płyty zespołu Niechęć? Dlaczego to bardziej osobisty materiał grupy i jak powstawał? O tym i o wielu innych sprawach opowiedział nam gitarzysta Niechęci, Rafał Błaszczak.

Po świetnie przyjętej pierwszej płycie "Śmierć w miękkim futerku" zespół Niechęć powraca z drugim wydawnictwem. Album "[self-titled]" to "bardzo osobista opowieść" i mimo że inna, to wciąż równie zwariowana, bezkompromisowa, hipnotyzująca (jak okładka!) i zaskakująca jak debiut.

Justyna Grochal, Interia: Mówi się, by nie oceniać po okładce, ale ja właśnie od tego chcę zacząć. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam okładkę "Niechęci", od razu pomyślałam, że to kontrast do tej z debiutanckiej "Śmierci w miękkim futerku"? Taki był plan?

Reklama

Rafał Błaszczak: - Tak, jak najbardziej. Chodziło o nawiązanie do okładki "Śmierci w miękkim futerku". W obu przypadkach widzimy  portret kobiety. Tyle, że tam starej, tutaj wręcz dziecka... i przekłada się to na zawartość obu tych płyt. Pierwsza była ciężka, mroczna... druga, paradoksalnie, też taka jest. Ale tym razem chodziło nam o nieco lżejsze, jaśniejsze brzmienie. Chcieliśmy wpuścić do tej muzyki odrobinę światła (śmiech).

- Jednocześnie wiesz, często śmieję się, że "[self-titled]" nie jest już debiutem, ale jest pierwszą płytą zespołu. Bo "Śmierć..." to przede wszystkim zderzenie pięciu kolorowych osobowości. Każdy wniósł tam swoje doświadczenia, swoje melodie, ale bohaterami było pięciu wariatów. Tym razem zdecydowanie zespół: znamy się już dobrze, kochamy się bardzo, grając koncerty zjeździliśmy Polskę wzdłuż i wszerz, mamy wspólne doświadczenia, funkcjonujemy już jako całość, jako Niechęć. Stąd narracja jest tym razem bardziej spójna. I stąd też okładkowe dziecko, które patrzy w przyszłość ufnie, ale też w nieco nawiedzony sposób. Bo nawiedzona ta muzyka z pewnością nadal jest. Cieszymy się, że widzisz tę grę obu okładek, chcieliśmy, żeby to było czytelne.

A kto jest na zdjęciu? Czy to któryś z członków Niechęci?

- Nie. Zdjęcie ma grubo ponad sto lat. To długa historia, dla mnie powrót do czasów nastoletnich, kiedy w rozpadającym się i przepięknym dworku w Podkowie Leśnej, no cóż, żarliśmy kwasy. I w trakcie jednej z takich halucynogennych sesji znaleźliśmy pudło starych, szklanych negatywów. Już przy pierwszym kontakcie (oglądaliśmy je "pod światło") wyglądały cokolwiek dziwnie. Wywołane, w podobnych okolicznościach, zrobiły nam książkowego "bad tripa". Te zdjęcia były dziwne, obłąkane, złe. Psychodeliczne, pornograficzne... Oczywiście czas złagodził ich wymowę, co sto lat temu było pornograficzne, dziś będzie już stonowane, artystyczne. W dodatku - znowu paradoksalnie - wybraliśmy najłagodniejsze z tych zdjęć. Chodziło nam o dziecko, dziewczynkę o niezwykłych oczach.  

- Intrygowało nas oczywiście kto, kiedy i po co te zdjęcia zrobił. Prywatne śledztwo mojego przyjaciela wykazało, że autorem był bardzo znany, młodopolski malarz. Z tym, że niespecjalnie rewolucyjny - malował tak, jak się ówczesnej, zamożnej klasie średniej podobało. Czyli trzaskał mazowieckie pejzażyki, zarabiał kasę, ale w tzw. historii sztuki mocno się nie zapisał. Gdzieś na boku, tylko dla siebie robił też zdjęcia. Nikomu ich nie pokazywał, nie chciał ich publikować. Może się ich trochę bał. Jeżeli tak, to niepotrzebnie: pokazywaliśmy je bardzo poważnym kuratorom, którzy potwierdzili, że na tamte czasy to był światowy poziom. Miała być wystawa, nie doszło do niej, chyba chodziło o, teraz już wygasłe, prawa autorskie, dokładnie nie pamiętam. Z tym, że w całą historię musisz mi uwierzyć "na słowo", bo jak mówiłem: wybraliśmy najłagodniejsze z tych zdjęć.

- Chodziło nam o oczy: w oczach tego dziecka jest pewien rodzaj wglądu, który bardzo chcemy, żeby był też w naszej muzyce.

To zdjęcie jest jaka wasza muzyka - hipnotyzujące...

- Tak, o to chodziło. Chcieliśmy, żeby było hipnotyzująco, transowo. To dziecko patrzy w przestrzeń w sposób znacznie dojrzalszy, niż normalnie dziecko patrzeć potrafi. I to było dla nas ważne.

- Stąd też zabawa z okładką. Zgodnie z wymogami rynku na okładce powinna być nazwa zespołu. Nie bardzo nam to odpowiadało, więc (pomysł wyszedł od autora poligrafii, Mateusza Holaka) postawiliśmy na naklejkę, którą zakryliśmy to co było dla nas najważniejsze: oczy dziecka. Bardzo namawiamy, żeby zrywać tę naklejkę. Z pewnością (tak to jest pomyślane) nie zniszczycie papieru. Ma to być ruch, który wprowadzi słuchacza w odpowiedni nastrój. Kupujesz płytę, zrywasz naklejkę, widzisz te oczy, ten wzrok. I dopiero później słuchasz muzyki.  

Jeśli mowa o kontraście, to zastosowaliście go również na trackliście płyty, bowiem zaczęliście od "Końca". Czy to koniec, który jest jednocześnie początkiem czegoś w waszej historii?

- Zdecydowanie tak. Raz, że mamy z lekka chore i dziwaczne poczucie humoru - jeśli opowiadamy o śmierci, to dodajemy, że "w miękkim futerku", jeżeli już nagramy wesoły utwór, to oczywiście musi się on nazywać "Fecaliano" itd. Ważny jest dla nas dystans, przymrużenie oka. Jako kolejny kontrast, tym razem względem naszej - poważnej przecież, dosadnej i często niewesołej - muzyki.

- Poza tym "[self-titled]" ma bardzo przemyślaną, "programową" narrację. Często żartuję, że to takie "nasz pamiętniczku", bo rzeczywiście, album dość precyzyjnie opowiada o czterech latach naszego życia. "Koniec" to wspomnienie pierwszej płyty, dynamiczny przelot przez wszystkie estetyki, które ukształtowały "Śmierć w miękkim futerku". Kolejne dwa utwory to ślad tego, jak pierwotnie wyobrażaliśmy sobie naszą drugą płytę. Chcieliśmy nagrać album popowy, piosenkowy, "prawie" wesoły. Znudził nam się ten koncept, nim w pełni go zrealizowaliśmy. Ale "Rajza" i "Echotony" najmocniej wlazły nam w głowy: zdecydowaliśmy, że te dwa numery zostaną z nami na dłużej. Później zaczyna się ta cięższa, bardziej psychodeliczna część płyty. Bardzo osobista, pokazująca nasze aktualne fascynacje, mówiąca o tym, co dzieje się tu i teraz.

No właśnie - w materiale prasowym o nowej płycie możemy przeczytać, że "Niechęć" to "bardzo osobista opowieść". Czy to znaczy, że znajdziemy na niej mnóstwo waszych autobiograficznych wątków?

- Tak. Najmocniej przejawia się to w utworze "Krew". Szczerze mówiąc długo zastanawialiśmy się, czy w ogóle o tym opowiadać. Raz, że czai się tu groźba tandety, tabloidyzacji, nadmiernego epatowania. Dwa, że Polacy mają fatalną tendencję, by narkotyzować się cierpieniem. Masz raka, czy inne świństwo to opowiedz, popłacz się na wizji, gwiazdą niechybnie i raz dwa zostaniesz. Nie chcieliśmy przekazu typu "cała Polska płacze nad smutnym losem Nergala" (śmiech).

- Opowiadamy, bo historia znalazła już pełny i kompletny happy end. Mieliśmy w trakcie pracy nad drugą płytą drastyczny zwrot akcji. Po dwóch latach tras koncertowych, festiwali, nieustannej i właśnie może nieco zbyt intensywnej zabawy dowiedzieliśmy się, że nasz saksofonista wylądował w szpitalu. I, że sprawa jest poważna, że niewykluczone, że tą "Śmiercią w miękkim futerku" żeśmy sobie niechcący pewne rzeczy wykrakali. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale sprawa ciągnęła się bardzo długo, prawie rok, lekarze nie potrafili postawić prawidłowej diagnozy. Dość powiedzieć, że Maciek z tej podróży "tam i z powrotem" powrócił w pełni zdrów i do tego odmieniony. Będzie się złościł, że tak go podsumuję, ale cóż... zawsze był bardzo zdolnym i inspirującym człowiekiem, ale teraz jest nim o wiele bardziej. Wyzdrowiał, wytatuował sobie całe łapy od góry do dołu i przyniósł nam (moim zdaniem) najdojrzalsze kompozycje, jakie do tej pory napisał. W tym "Krew", w której całą tę historię opowiedział. W międzyczasie, jak nietrudno się domyśleć, odechciało nam się nagrywania płyty lekkiej, wesołej, piosenkowej, popowej. Wrócił zespół, który chce grać poważną muzykę o poważnych sprawach.

- W efekcie powstała płyta, na której pełno jest takich mocnych, bezpośrednich odniesień do tego, co się w naszym życiu działo. Kolejnych (i na szczęście mniej już drastycznych) historii wolelibyśmy nie rozszyfrowywać: muzyka instrumentalna operuje emocjami, nie trzeba ich nazywać, wyjaśniać. Wierzymy, że są na tej płycie treści uniwersalne; że każdy będzie mógł odnaleźć w nich swoje własne historie.

Jeśli któryś z was wpada na pomysł utworu, to pozostałym członkom zespołu opowiada o tym słowami czy muzyką?

- Różnie to bywa. "Krew" powstała w nietypowy dla Niechęci sposób. Maciek przyniósł gotowy od A do Z utwór, my go po prostu zagraliśmy. Ale zwykle praca polega na tym, że zmienia się, atakuje, niszczy i dekonstruuje pierwotny zamysł autora. Na wiele różnych sposobów. Najzabawniej było w przypadku "Metanolu", który na poziomie zapisu nutowego pokrywa się z kompozycją naszego pianisty, Tomka. Ale wywróciliśmy tu do góry nogami całą instrumentację. Partię przesterowanego basu pierwotnie miał grać saksofon. I na odwrót. We wstępie bas przejął rolę gitary, w finale gitara rolę basu. Właściwie wszyscy poza pianistą gramy tu partie przewidziane dla innych instrumentów. W efekcie jazzowa kompozycja przerodziła się w ostry, post rockowy łomot, co niezwykle nas cieszy. Często zmiany wynikają z improwizacji. I bywają bardzo radykalne. Nie ma jednego ustalonego wzorca.

- Wracając do twojego pytania: zwykle wystarczają nam dźwięki. Ale bywa i tak, że prosimy autora, żeby usiadł i opowiedział nam, o co mu naprawdę chodziło. W jakich okolicznościach pojawiła się dana melodia, z czego wynikała itd. Tak było np. w "Echotonach", dla których długo nie mogliśmy znaleźć należycie "niechętnego" brzmienia. Wtedy szukamy, rozmawiamy, pytamy o inspiracje.

I następuje ta kłótnia, o której wspominałeś w wywiadach?

- Tak, trzaskamy drzwiami itd. (śmiech) 

Jesteście w swojej twórczości dość agresywni. Kiedy słucha się waszego nowego albumu, to on nieustannie zaskakuje. Tam szaleje zmienność i kontrasty, przez co słuchacz tak naprawdę nie wie, co czai się za kolejnym muzycznym "rogiem" i kiedy zaatakujecie. Taka była wasza intencja? Właśnie na tym wam zależało?

- Jak najbardziej. Dobrze odczytałaś nasze intencje. Zależy nam, żeby była to muzyka bardzo emocjonalna, intensywna, ale i zaskakująca. Stąd po łagodnych, niekiedy nawet ambientowych partiach często następują takie właśnie, przepraszam za wyrażenie, pierd***cia. Taki jest temperament tego zespołu: nawet w najłagodniejszych kompozycjach zwykle, wcześniej czy później serwujemy małą erupcję jazgotu, chaosu, hałasu. Jest to bardzo szczerze (śmiech).

- Na "[self-titled]" tych kontrastów jest rzeczywiście dużo, narracja tego albumu bywa bez mała histeryczna. Histeria w sztuce to często błąd, ryzyko egzaltacji, ale uważam, że udało nam się tych cienkich granic nie przekroczyć.  

Płyta została nagrana "na setkę", prawda?

- Tak. Nagrywaliśmy "na setkę", w warunkach bardzo przypominających te koncertowe. Ale tyczy się to jedynie rejestracji, dalej korzystamy z dobrodziejstw studia, miesiącami wykręcamy brzmienia, na których nam zależy, dokładamy elektronikę, robimy to bardzo starannie. Mamy wspaniałego producenta, Sebastiana Witkowskiego,  który na czas miksu staje się szóstym członkiem zespołu i wnosi bardzo wiele. Nagranie jest surowe, koncertowe, ale później traktujemy te dźwięki z dużą czułością i uwagą. Czyli wpierw punkowo, a później wręcz przeciwnie.

I znów ten kontrast. Jesteście zespołem kontrastów...

- Tak, taki od początku był pomysł na Niechęć. To miał być zespół, który nie pasuje. Taki, który punkowiec nazwie jazzowym, a słuchacz jazzu punkowym itd.

Nie sposób was zaszufladkować, mimo że czasem ktoś decyduje się was do czegoś porównać, włożyć was w pewne gatunkowe ramy...

- Tak, często pojawia się pytanie, co to jest za gatunek. Z głębi serca odpowiadam, że nie wiem i nie interesuje mnie to. Muzyka stricte gatunkowa to przeżytek. Dziś, kiedy chcesz o czymś opowiedzieć, możesz w obrębie jednego kawałka wykorzystać brzmienie jazzu, popu, hardcore’u, metalu, kameralistyki, muzyki ludowej, czego tylko chcesz. I nie powinno to już nikogo dziwić.

- Przyznaję, że gdyby dało radę tę naszą Niechęć łatwo zaklasyfikować, byłoby nam przykro (śmiech). Dlatego przełamujemy. Free jazzowy jazgot - co nie zawsze jest mile widziane - złamiemy popową melodyjką. Bo po prostu chcemy nie pasować. Taka jest koncepcja, żartem z tej koncepcji jest też nasza nazwa. 

Podczas tych nagrań albumu "na setkę" na pewno pojawiały się improwizacje. Było ich sporo?

- Oczywiście. Myślę, że odbiorca w trakcie słuchania wyłapie, które momenty są improwizowane, a które zaaranżowane. Zwykle istnieje jakaś rama, często początek i koniec numeru, ale i to nie jest regułą. Kiedy usłyszysz na tej płycie ostro dokazujący saksofon, czy fortepian, czy najczęściej cały zespół będą to w większości sytuacje improwizowane. Nie wiem, czy potrafilibyśmy je w 100% odtworzyć, zagrać po raz drugi dokładnie tak samo. Szczerze mówiąc wątpię, ale nie o to też chodzi. Chodzi o podróż, którą za każdym razem trzeba przeżyć na nowo.

Podkreślałeś w wywiadach, że wasze koncerty to współdziałanie, współpraca między wami a publicznością. Przypominasz sobie sytuacje, w których było wam ciężko nawiązać tę relację na żywo z odbiorcami?

- Bardzo nieliczne. Zagraliśmy ponad sto koncertów, w tej chwili przypominam sobie tylko jeden, kiedy trudno było nam ten dialog nawiązać. Graliśmy w ogromnej, bardzo zresztą ciekawej, typowo industrialnej przestrzeni, w której echo...  pamiętam, że słyszałem pięć zestawów perkusyjnych chociaż na scenie mieliśmy tylko jeden. Ale i z tego udało nam się wybrnąć. To jest właśnie najpiękniejsze w muzyce zawierającej w sobie element improwizacji: to zawsze także teatr, swoisty performance, coś w czym publiczność ma swój bezpośredni udział. Najważniejsza jest wymiana energii: my tę energie do ludzi wysyłamy, jeżeli oni odbiją ją w naszą stronę, jeżeli ta energia zacznie krążyć w te i we wte, niczym jakaś oszalała piłeczka ping pongowa... wtedy rodzi się magia, prawdziwe czary mary, które za każdym razem przeżywamy bardzo mocno. Bez współpracującej publiczności, która otwiera serca i głowy nie byłoby to możliwe. Kochamy to i szczerze mówiąc nie przypominam sobie sytuacji, w której nie udałoby nam się ludzi w tę wspólną grę wciągnąć. 

To o czym mówisz nie zależy od liczebności słuchaczy na koncercie, prawda?

- Nie, zupełnie nie. Ktoś musi tam być, z kimś trzeba ten dialog nawiązać. Ale nie jest ważne, czy dzieje się to na wielkiej festiwalowej scenie, czy w maleńkim, kameralnym klubie. Miło, kiedy słucha cię dużo ludzi, ale liczy się tutaj wrażliwość i otwartość. Czyli jak zwykle: jakość, nie ilość. 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Niechęć
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy