"Nie musieliśmy niczego robić na siłę"
Po 20 latach przerwy, bez głośnych fanfar, na powrót zdecydowała się formacja La Men, zaliczana niegdyś do czołówki krakowskiej sceny alternatywnej. Paweł Chrząszcz (wokale, gitary) i Zbigniew Liśkiewicz (gitary, bas) przez kilka lat w domowym zaciszu dopracowywali materiał, który znalazł się na płycie "One Milion $".
Echa pokręconego rocka spod znaku King Crimson, beatlesowe harmonie i grunge'owe łomotanie - słychać, że panowie tworzący La Men mimo dwóch dekad przerwy nie stracili orientacji w szeroko pojętej muzyce rockowej.
Zbigniew Liśkiewicz i Paweł Chrząszcz zdradzili Michałowi Boroniowi, skąd wziął się tytuł "One Milion $", a także historię pewnej legendarnej gitary.
Skąd wziął się La Men, bo debiutantami was przecież nazwać nie można. A ta płyta to trochę taki nowy debiut, prawda?
Zbigniew Liśkiewicz: - Uważamy, że ta płyta to dla nas pełny debiut. W drugiej połowie lat 80. spotkaliśmy się w zespole, który grał coś na kształt Black Sabbath. Nazywało to się Misterium Dnia Ostatniego. Ale szybko dogadaliśmy się, że chcielibyśmy robić coś innego. Pożegnaliśmy się więc z tym zespołem i założyliśmy zespół La Men. Muzyka była trochę trudna, również dla tych, którzy do nas przychodzili.
- Skład więc się zmieniał, aż okazało się, że znaleźli się goście, którzy czuli to co gramy, no i tak to się zaczęło. Potem były festiwale. W bardzo fatalnych warunków nagraliśmy wtedy jedną płytę dla klubu płytowego "Razem". Płyta została nagrana i zapłacona, ale na szczęście firma płytowa zbankrutowała i płyta się nie ukazała. Może dobrze, bo troszeczkę się tego wstydziliśmy, mimo że ludziom się to spodobało. Myślę, że chcieliśmy czegoś więcej, ale nie udało nam się tego osiągnąć. Po czym Paweł wyjechał do Anglii, a ja zostałem sam z tym majdanem.
Do reaktywacji doszło trzy lata temu. Powiedzcie, czy te numery, które pojawiły się na płycie "One Milion $", powstały trzy lata temu, czy odgrzebaliście też jakieś utwory, które graliście przed laty?
Paweł Chrząszcz: - To się odbywało dwutorowo. Były pewne pomysły i inspiracje, które gdzieś tam zostały w głowach, ale to nie było nic konkretnego. Bardzo dobrze się bawiliśmy, dlatego że naszą intencją nie było tak naprawdę zaistnienie na rynku czy wielki powrót. Postanowiliśmy po prostu coś razem zrobić. Przypomnieć sobie to, co robiliśmy kiedyś. Ale okazało się, że każdy miał jakieś dodatkowe doświadczenia muzyczne i z tego zaczął się wyłaniać zupełnie inny materiał muzyczny.
- Nie ukrywam, że jesteśmy bardzo zadowoleni z ostatecznego efektu. Nie mieliśmy żadnych nacisków, żadnej presji czasu. Nie musieliśmy niczego robić na siłę. Pracowaliśmy więc sobie swobodnie, dobierając materiał według własnego uznania.
Zbigniew Liśkiewicz: - Momentem przełomowym było to, że zakupiliśmy magnetofon 16-śladowy, który dawał nam zupełną swobodę. Każdy z nas mógł sobie wziąć ten magnetofon do domu, i wieczorami coś dłubać przy materiale, aż przyszedł moment, w którym stwierdziliśmy, że jest ok. Można powiedzieć, robiliśmy te utwory na bieżąco, bo bardzo często utwór, który kończyliśmy, nas zaskakiwał. Dopiero potem szukaliśmy podobieństw, do czego mogłoby to być podobne. Na początku, co prawda, określiliśmy ramy materiału: Paweł dobrze czuł się w repertuarze Beatlesów, ja zafascynowany byłem grunge'em, do tego postanowiliśmy dodać odrobinę King Crimson. Ostatecznie okazało się, że wyszło jak chcieliśmy.
Zawartość płyty pokazuje, że bardzo dobrze się bawiliście nagrywając ten materiał. Nie oglądacie się na to, co specjalnie modne i popularne. Domyślam się, że pewnie niespecjalnie czujecie pokrewieństwo z tym, co się dzieje na polskiej scenie "około rockowej".
Zbigniew Liśkiewicz: - My w zasadzie o polskiej scenie nie myśleliśmy w ogóle. Pierwsza rzecz, która była istotna to był język angielski, ponieważ nas bardziej interesował chyba świat niż Polska. Nastawiliśmy się na to, że chcemy zrobić coś w miarę nowego, świeżego, ale nie patrząc na to co jest w Polsce, ale na to, co się dzieje na świecie. Zespół, który patrzyłby na to co się dzieje w Polsce, to dalej kisiłby się w jakimś sosie.
Jak ta nowa płyta ma się do tego, co nagraliście dwadzieścia lat temu? Świat poszedł do przodu i wy tą płytą na pewno też.
Paweł Chrząszcz: - Pewne gatunki muzyczne, które kiedyś były naszą inspiracją, pozostały takie same mimo tego, że świat poszedł do przodu. Również technologia poszła do przodu. Ale nie wiem czy można wymyślić jeszcze coś całkiem nowego. Wydaje mi się, że my zupełnie nie zastanawialiśmy się nad tym i robiliśmy swoje. Tą świeżość osiągnęliśmy przypadkiem. Był to trochę efekt uboczny. Świeżość będzie zawsze autentyczna, bo jeżeli coś jest autentyczne, to musi być świeże, aktualne, współczesne. Jeżeli ktoś chce coś robić na siłę, zgodnie z jakimiś trendami, to myślę, że to się nigdy nie uda. Tego staraliśmy się unikać.
Zbigniew Liśkiewicz: - Poza tym, w zasadzie piosenki są zawsze takie same. Tutaj bardziej istotna jest sprawa aranżu.
Graliście na różnych scenach. Zaliczyliście m. in. Jarocin i Sopot, czyli festiwale, które się od siebie dość różnią. Dwie dekady temu, jak pokazuje wasz przykład, było to możliwe. Teraz chyba ciężko sobie to wyobrazić. Zgodzicie się?
Zbigniew Liśkiewicz: - My się w ogóle nie za bardzo nastawiany na rynek polski, bo wiemy, ze możemy spotkać się z murem. Okazało się, że dwadzieścia lat temu nie było Internetu, a teraz jest. Więc jest MySpace, są i inne strony, na których można zawiesić swoje utwory. Przez te strony można sprzedawać płyty, więc to rozszerzenie na świat i to, że jesteśmy w Unii Europejskiej, w tym przypadku bardzo nam pomogło. Pomogło nam również w tym, aby znowu nie patrzeć tylko i wyłącznie na Polskę i na gust polskich słuchaczy.
Paweł Chrząszcz: - Internet tu jest kluczowy. Można dotrzeć do dużej grupy ludzi , którym to się może spodobać i to też jest ważne. Gdyby to było 20 lat temu, to pewnie robilibyśmy te same błędy i tą samą ścieżką byśmy podążali.
Zbigniew Liśkiewicz: - Oczywiście w Opolu czy w Sopocie nie wystąpimy, bo w Opolu trzeba śpiewać po polsku. Natomiast ten Sopot, w którym myśmy występowali , to był normalny konkurs. Ale są jeszcze dosyć istotne i duże festiwale na świecie, więc jeżeli ktoś nam zaproponuje, to wtedy zagramy.
Paweł Chrząszcz: - Nie chcę żeby to tak zabrzmiało, że my nie chcemy śpiewać po polsku, i że unikamy tego. Zresztą 20 lat temu śpiewaliśmy po polsku i tylko po polsku. W tej chwili to wygląda w ten sposób, że ja piszę teksty i dużą łatwość sprawia mi pisanie po angielsku. Jest to zdecydowanie łatwiejszy język do komunikacji w muzyce, niż język polski.
- Podziwiam tych wszystkich, którzy potrafią pisać teksty po polsku, tak żeby dobrze się komponowały z muzyką. Chociaż widzę pewien patent, który jest stosowany przez niektórych autorów tekstów polskich. Ja go nazywam "kalamburowy". Wymyślamy sobie jakąś zbitkę słów, które fajnie brzmią, a na tym budujemy cały tekst. Są one czasem absurdalnie dziwne, natomiast mogą się podobać. W angielskim jest to, przynajmniej dla mnie, zdecydowanie dużo prostsze, niż napisanie czegokolwiek po polsku. Również dlatego śpiewamy po angielsku, a przy tym rzeczywiście, łatwiej nam dotrzeć z muzyką po angielsku do szerszego grona odbiorców. Więc z różnych względów nie nastawiamy się bardzo na nasz rodzimy rynek.
Zbigniew Liśkiewicz: - Jeszcze jedna istotna rzecz a propos tekstów. My się w jakiś sposób różnimy. Paweł to jest przedstawiciel kapitalizmu, a jestem tak zwana wymierająca klasa średnia, ale mamy jeden wspólny pogląd, który dotyczy kobiet. W związku z tym, większość tekstów, to są teksty antyfeministyczne. I te piosenki najbardziej antyfeministyczne, szczególnie podobają się kobietom.
Paweł Chrząszcz: - To są teksty, które wynikają z uwielbienia kobiet i może dlatego są antyfeministyczne. One nie są takie z założenia, bo my kochamy kobiety przecież.
Płytę nagraliście właściwie własnym sumptem, w dwójkę. Jak wyobrażacie sobie koncerty?
Paweł Chrząszcz: - Z różnych względów nie nastawiamy się na koncerty w klubach. Wynika to przede wszystkim z charakteru codziennych zajęć, które obaj wykonujemy. Dlatego, że oprócz grania musimy coś w życiu robić. Jednak pewne imprezy muzyczne, mniej lub bardziej prestiżowe, które w jakiś sposób mogą nam pomóc w wypromowaniu płyty, albo te, które dla nas coś znaczą, jak najbardziej chcielibyśmy zaliczyć. Nie wykluczamy uczestnictwa w koncertach. Bardziej nastawiamy się na trasę koncertową i jeżeli dałoby się połączyć to z jakąś imprezą szerszą, to oczywiście przyjmujemy taką alternatywę.
Zbigniew Liśkiewicz: - Pojawia się jednak kłopot od strony organizacji. Nas jest dwóch, a żebyśmy mogli to pociągnąć, to potrzebny nam jest śpiewający basista, śpiewający gitarzysta i perkusista, który obecnie jest w Belgii. Trzeba by było znaleźć odpowiednich ludzi, którzy by nam pomogli rozegrać to od strony logistycznej. Nam się chyba najbardziej podoba coś takiego co robili The Beatles, czyli śpiewający band.
Zaprosiliście do współpracy kilku gości. Większość z nich to wasi starzy znajomi?
Paweł Chrząszcz: - Tak. Część z nich grała z nami wiele lat temu. Romek Ślazyk czy Maciek Aleksandrowicz to byli członkowie zespołu. Paweł Mąciwoda [basista Scorpions - przyp. red.] jest również naszym znajomym sprzed wielu, wielu lat, jeszcze z okresu kiedy grywał w zespołach jazzowych.
Zbigniew Liśkiewicz: - Kiedyś spotkałem go w pubie, puściłem mu nasz materiał. Paweł stwierdził, że jest rewelacyjny i musi coś tu zagrać. Pojawia się jeszcze kolega Jean Kowalski , który jest rodowitym Belgiem, którego również spotkałem na ulicy 20 lat temu. Ta przyjaźń zaowocowała tym, że przez pół rok mieszkałem Belgii. Jean jest świetnym perkusistą, zaproponowałem mu więc, aby w paru utworach nagrał nam bębny. Nagrał nam te utwory na ośmiośladowym magnetofonie, w studio, które mieści się w totalnej ruinie. My wysłaliśmy mu numery, on je potem odesłał, więc cała współpraca odbywała się korespondencyjnie.
Paweł Chrząszcz: - Jean Kowalski to człowiek oddany muzyce całkowicie. To jest postać bardzo rozpoznawalna, myślę, że można go porównać do Piotra Skrzyneckiego. Po śmierci może też wystawią mu pomnik.
Zbigniew Liśkiewicz: - Poza tym jego osoba pomogła nam w tym, że zdecydowaliśmy się nakręcić pierwszy teledysk w Belgii. Mieliśmy dużo szczęścia, dojechaliśmy tam i okazało się, że Janek załatwił nam wielką salę, w której kiedyś mieściła się poczta główna. Obecnie odbywają się tam jakieś wystawy artystyczne. Normalnie wynajem tej sali kosztował 5 tys. euro. Janek załatwił tak, że dostaliśmy tę salę za darmo.
Taka współpraca się bardzo przydaje (śmiech).
Zbigniew Liśkiewicz: - Jak najbardziej. Mówiąc szczerze, te nasze stare kontakty bardzo zaowocowały. W ogóle nie przypuszczaliśmy, że kiedyś znowu będziemy grać. Stało się to za namową Pawła, któremu chyba znudziło się normalne życie.
Paweł Chrząszcz: - Nie chodzi o to, że byłem znudzony, ale zawsze trzeba mieć jakąś odskocznię. Poza tym, przez 20 lat, gdzieś tam, wewnątrz człowieka coś dojrzewa i w końcu trzeba coś z tym zrobić . Więc chyba rzeczywiście za moją namową zaczęliśmy znowu grać.
Zbigniew Liśkiewicz: - Ja już miałem taki okres, że sprzedałem gitarę, wzmacniacz i powiedziałem: dosyć! Już nigdy w życiu nie będę walił głową w mur. Okazało się jednak, że kolega mnie namówił, a poza tym, mój syn chciał mieć gitarę. Więc, najpierw jemu kupiłem gitarę, a potem odzyskałem swoją sprzed 20 lat. To była legendarna gitara.
Dlaczego legendarna?
Zbigniew Liśkiewicz: - To była gitara, robiona dla mnie na zamówienie. Codziennie jeździłem ok. 15 km do gościa, który tę gitarę robił. Pilnowałem jej, aby dostała duszę. Przez miesiąc siedziałem przy robieniu tej gitary. Ostatecznie została zrobiona tak, jak chciałem.
Paweł Chrząszcz: - Później przechodziła z rąk do rąk i miała swoją historię. Ale wróciła z powrotem do twórcy.
Powiedzcie na koniec ile, waszym zdaniem, warta jest ta płyta? Do czego można odnieść tytuł tego wydawnictwa? Czy to jest np. kwota, którą zainwestowaliście w ten materiał (śmiech)? Czy może ta, którą chcielibyście uzyskać?
Paweł Chrząszcz: - No pewnie, że cichlibyśmy tyle uzyskać. Milion dolarów przydałby się.
Zbigniew Liśkiewicz: - Mówiąc szczerze ja to wymyśliłem, bo miałem kłopoty finansowe. Pomyślałem wiec sobie, dlaczego nie nazwać płyty "One Milion $". Jasne, że chcielibyśmy tyle uzyskać. Tylko zastanawiamy się cały czas, czy to przeliczamy na głowę, czy dzielimy na pół. Jak będzie na pół, to też to jakoś przeżyjemy (śmiech).
Paweł Chrząszcz: - Zaciśniemy zęby i jakoś będzie.
Zawsze można nagrać drugą płytę (śmiech).
Paweł Chrząszcz: No właśnie (śmiech). Wtedy ją nazwiemy "One bilion $".
Wtedy na głowę! (śmiech)
Paweł Chrząszcz: Tak. Zdecydowanie na głowę.
Dziękuję za rozmowę.