Rock warty fortunę
Jarek Szubrycht
La Men "One Million $", La Men Records
Krakowski La Men to zdrowy, rockowy czad, żaden tam lament. Póki co, jedna z przyjemniejszych niespodzianek tego rocku.
Wchodzi szef, kładzie mi na biurku płytę i mówi, że znajomi nagrali. Że może bym rzucił uchem. Każdy, kto kiedykolwiek zajmował się pisaniem recenzji, wie, że od płyt kolegów szefa gorsza może być tylko płyta kolegów żony. Ale co robić, szefom i żonom się nie odmawia. Wkładam więc krążek do odtwarzacza i... to naprawdę dobre! Skąd oni się wzięli?!
Z Krakowa. La Men powstał w połowie lat 80. i od rockowej średniej krajowej z tamtych czasów odróżniał się uwielbieniem dla King Crimson. Rzeczywiście było to słychać - zarówno w warstwie rytmicznej, jak i ambitnych, gęstych ścieżkach gitary, czy sposobie śpiewania wokalisty. Jeden z ich utworów nosił nawet tytuł "Frippołek"... Przełom dwóch ostatnich dekad ubiegłego stulecia nie był jednak dla tak grających zespołów zbyt łaskawy, więc mimo zarejestrowania dwóch płyt ("La Men 1"(1988 ) i " The Pleasure" (1990), La Men zawiesili działalność i odeszli w niepamięć.
Reaktywowali się trzy lata temu, już jako duet. Paweł Chrząszcz śpiewa i gra na gitarze, Zbigniew Liśkiewicz też na gitarze, nawet niejednej, bo i basowej. W nagraniu płyty wspomogli ich mniej lub bardziej utytułowani koledzy (na przykład Paweł Mąciwoda, basista schodzących ze sceny Scorpionsów) i oto La Men debiutują powtórnie, za sprawą albumu "One Million $".
I choć nie brzmi to może jak milion dolarów, na pewno brzmi lepiej, niż większość wydawanych w Polsce płyt z muzyką rockową. La Men nie oglądają się na rynkowe meandry (zresztą, o jakich meandrach może być mowa na takiej płyciźnie?), nie odrobili zadania domowego z gustów recenzenckich niedobitków i z werwą grają swoje. Crimsonowskie wpływy zostały zredukowane niemal do zera (chociaż psychodeliczny posmak niektórych kompozycji, czy gitarowe supełki w otwierającym album "Nice Fellow" mogą się kojarzyć), bo wyparły je piosenki o niemal beatlesowskiej linii melodycznej i hardrockowym ciężarze gatunkowym.
Kiedy napinają muskuły, La Men brzmią jak bliscy kuzyni Queens Of The Stone Age albo The Cult i to jest dobre, a kiedy nieco opadają z sił, przypominają The New York Dolls (po reaktywacji) - i to też złe nie jest. Czasem energia zupełnie z nich uchodzi (refren w "My New N.Y." ciągnie się jak lot z Balic na JFK), ale jako całość "One Million $" broni się świetnym warsztatem, rasowym brzmieniem i siłą czystego rock'n'rolla, który nawet kiedy grany jest przez dżentelmenów w słusznym wieku, brzmi jak młodość. I jak dużo pieniędzy, oczywiście. Czego Państwu, i sobie, i zespołowi, który wydał ten smaczny album własnym sumptem - życzę.
7/10