"Nie można było nie kochać Thin Lizzy!"

Jordan Babula

Nazwa Thin Lizzy była w latach 70. synonimem rocka irlandzkiego. Dlatego, chociaż lider grupy, Phil Lynott zmarł w 1986 roku, pamięć o niej nie przeminęła. A Thin Lizzy w różnych konfiguracjach personalnych występował i w latach 90. i współcześnie.

Ricky Warwick jest wokalistą i gitarzystą Black Star Riders - fot. Paul Kane
Ricky Warwick jest wokalistą i gitarzystą Black Star Riders - fot. Paul KaneGetty Images/Flash Press Media

27 maja zespół wydał nową płytę "All Hell Breaks Loose"... tyle, że jako Black Star Riders. Żeby nikt nie oskarżył nikogo o szarganie świętości. Ale żeby wszyscy mogli posłuchać nowej, kapitalnej, na wskroś lizzy'owej muzyki.

Jak wiele Thin Lizzy jest w Black Star Riders? Niestety tylko trochę. Ze składu odszedł oryginalny perkusista Brian Downey i klawiszowiec Darren Wharton, który był na pokładzie od 1981 roku. Tak naprawdę z Philem Lynottem łączy BSR jedynie gitarzysta, Scott Gorham, który do Lizzy dołączył w 1974.

Za mikrofonem stoi Ricky Warwick, który śpiewał ostatnim wcieleniu Thin Lizzy, od 2010, drugą gitarę obsługuje Damon Johnson, który dołączył w 2011. Skład uzupełnia sekcja rytmiczna Marco Mendoza (bas) i Jimmy DeGrasso (perkusja). Skomplikowane? Nieważne. Bo album "All Hell Breaks Loose" nie zawiedzie fanów Thin Lizzy, o czym Jordana Babulę przekonywał pan wokalista.

Jak długo członkowie Thin Lizzy myśleli o nagraniu premierowego albumu? Czy zbierało się to w was od dawna i w końcu wybuchło?

- Nie, tak naprawdę sprawa wyszła jakoś w zeszłym roku. Scott bąknął coś w rodzaju: może powinniśmy coś nagrać? Więc jako Thin Lizzy zaczęliśmy po prostu tworzyć nowe utwory. Jednak z biegiem czasu pojawiła się niepewność - Scott, Brian i Darren poczuli, że może historia powinna pozostać historią. Że tylko wtedy uszanujemy dorobek Phila Lynotta, kiedy zrezygnujemy z nagrywania pod tą nazwą.

Czyli ta decyzja przyszła wam łatwo?

- Bynajmniej! Oczywiście patrząc na to teraz, wygląda to na łatwą decyzję, ale wtedy było nam naprawdę ciężko. Użyć tej nazwy, czy nie, nagrywać, czy zrezygnować. Wtedy się z tym szarpaliśmy, natomiast dzisiaj wiemy, że nie mogliśmy postąpić inaczej.

Cóż, wydaje mi się, że ta płyta mogłaby mi się w ogóle nie podobać, gdyby została wydana pod szyldem Thin Lizzy.

- Co nie? Ogromnie się cieszę, że nie popełniliśmy tego błędu, czułbym się fatalnie. Phila nie da się zastąpić i biada temu, kto by próbował to zrobić.

Czytałem jednak, że to rodzina Phila Lynotta protestowała.

- Nie, nie, zdecydowaliśmy o zmianie nazwy na długo, zanim doszło do fazy rozmów z jego rodziną. To była nasza, w pełni własna i świadoma decyzja. Co innego granie utworów Thin Lizzy na żywo, a co innego robienie nowych. To by było zdecydowanie za wiele i na pewno nie tylko rodzina Phila, ale i nasi fani mogliby być bardzo niezadowoleni. Wiedzieliśmy o tym.

Myślisz, że w tej odsłonie podbijecie serca fanów Thin Lizzy?

- Sądzę, że już to zrobiliśmy. Reakcje na single były naprawdę entuzjastyczne. Słuchacze wiedzą, że uszanowaliśmy pamięć Phila, a wszyscy, którzy podchodzili do nas z dystansem usłyszeli, że muzyka jest dobra.

Zdystansowali się za to Brian i Darren, który postanowili nie grać z Black Star Riders.

- To prawda. Wiesz, przygotowanie nowej muzyki wymaga mnóstwo pracy, a kiedy album jest już nagrany, tej pracy robi się jeszcze więcej - bo zaczyna się promocja, koncerty. Ja i koledzy jesteśmy gotowi i chętni, żeby dawać po dwieście występów rocznie, nie ma sprawy. Możemy umrzeć na posterunku - czyli na scenie. Jednak Brian i Darren nie lubią być z dala od domu - występowanie z Thin Lizzy jest już dla nich uciążliwe, a co dopiero z nowym zespołem. Ale nie chodziło o nic więcej. Nie było podtekstów. Powiedzieli: chłopaki, życzymy wam jak najlepiej, ale po prostu nie damy rady. I my to rozumiemy. To znaczy - ja też uwielbiam być z rodziną, ale po trzech-czterech tygodniach w domu jestem gotowy, żeby znowu ruszać w drogę. Zaczyna mnie nosić (śmiech).

Przejdźmy więc do albumu. Powiedz, jaki rodzaj piekła się rozpętał?

- Myślę, że tytuł "All Hell Breaks Loose" może dotyczyć po prostu wszystkiego, co widzimy wokół nas - tego, co się dzieje ze światem, z ludzkością, z naturą. Otacza nas szaleństwo i o tym opowiada tekst tego utworu - że nie wiadomo co się dzieje, że nie możemy nad niczym zapanować i biegamy w kółko jak kurczaki bez głów. I nikt nie może nas uratować.

Chyba, że uratuje nas rock'n'roll?

- Pewnie że tak! Kiedy wszystko się wali, włącz dobra muzykę - i zawsze sobie poradzisz!

Dobra, dobra, ale z tego co wiem, to tytuł płyty został zainspirowany II wojną światową.

- Nie do końca wojną. Raczej poczuciem wspólnoty pilotów bombowców z II wojny światowej - zespołową mentalnością, poczuciem tworzenia swego rodzaju gangu, które kazało im malować graffiti na swoich samolotach. Takie napisy jak All Hell Breaks Loose właśnie. Wielu z nich po wojnie tworzyło gangi motocyklowe, jak Hell's Angels czy The Outlaws. Do tego tak naprawdę pijemy. Dlatego album nie jest wcale poświęcony tematyce wojny - każdy utwór jest inny, ale ogólnie biorąc płyta jest bardzo pozytywna.

No właśnie, to się czuje! Szczególnie singel "Bound For Glory". Opisując go powiedziałeś: rewolucja zaczyna się w lustrze. Co by to znaczyło?

- To, że zanim zaczniesz zmieniać świat, powinieneś zmienić siebie - popatrzeć w lustro i być pewnym, że z tobą samym wszystko jest w porządku. "Bound For Glory" mówi o wierze w siebie i sile do walki o siebie samego.

Bardzo podoba mi się także "Hey Judas". Nawiasem mówiąc - fajny tytuł.

- Napisałem ten numer z Damonem Johnsonem w listopadzie w Niemczech, kiedy jeszcze jako Thin Lizzy graliśmy trasę z Judas Priest (śmiech). Ale w tytule bynajmniej nie chodziło nam o ten zespół. Raczej nawiązywaliśmy żartobliwie do The Beatles i ich "Hey Jude". A tekst można odczytywać na dwa sposoby. Z jednej strony, może opowiadać o człowieku, który jest fałszywy, który zawodzi twoje zaufanie, zdradza cię. Ale przy tym jest w jakiś sposób pociągający - każdy ma czasem ochotę być tym złym, niebezpiecznym. Drugi wymiar tej piosenki jest dla mnie ściśle osobisty. Dotyczy pewnej osoby z mojej rodziny, która przechodzi bardzo trudny okres i wkurza wszystkich wokół, podejmuje złe wybory i robi niewłaściwe rzeczy. Ale ponieważ jest członkiem rodziny, wciąż w niego wierzę i go wspieram. Wciąż mam nadzieję, że się zmieni. I mówię mu tutaj: "hej, wiem, że wszystko schrzaniłeś, ale wciąż cię kocham i będę stał u twego boku". Ten ktoś nie zdaje sobie sprawy, jak wiele krzywdy mi zadał - ale ja wiem, że w głębi duszy jest dobrym człowiekiem.

Wasza muzyka wyrasta bezpośrednio z ze stylu Thin Lizzy. Taki był zamysł?

- Wiesz, trudno zmienić to, kim się jest. Gdybyśmy zaczęli grać coś zupełnie innego, dawni fani by się od nas odwrócili, jeśli byśmy grali to samo, ludzie wytykaliby nam, że nie umiemy wymyślić nic nowego. Tak czy inaczej - mamy przechlapane (śmiech). Stworzyliśmy więc to, co nam przyszło naturalnie. Scott Gorham był w Thin Lizzy od 1974 i po prostu ma to brzmienie. Trudno mu je odebrać. Ja z kolei jestem w Thin Lizzy od trzech lat... ale w ciągu tych trzech lat żyłem i oddychałem tym zespołem. Podobnie sprawa ma się z Damonem i Marco. To już część naszego DNA, tego, kim jesteśmy.

Jakkolwiek wasz debiutancki album zaskoczył mnie bardzo pozytywnie, wasza nazwa niezbyt mi się podoba. Opowiesz o niej?

- Nazwa miała być nowa, inna i bardziej podniosła. Miała brzmieć jak nazwa gangu i mieć posmak dzikiego zachodu. Wszyscy lubimy westerny. A naszym ulubionym jest "Tombstone" (z 1993, z Kurtem Russelem i Valem Kilmerem w rolach głównych - przyp. aut), w którym pojawia się Black Star Gang. Ta nazwa wydała mi się bardzo fajna, ale "gang" było trochę za słabe. Riders brzmi dużo lepiej (śmiech).

Przyznaj się, byłeś fanem Thin Lizzy jako dzieciak?

- No jasne. To dla mnie największy zespół w dziejach. Wiesz, wychowałem się w Belfaście a tam nie można było nie kochać Thin Lizzy, że tak to ujmę (śmiech). Thin Lizzy, Rory Gallagher, Van Morrison - to byli bohaterowie narodowi. Później, wraz z rewolucją punkową do miana bohaterów urośli The Undertones i Stiff Little Fingers.

Co twoim zdaniem było tak wyjątkowego w tym zespole?

- Na pewno współbrzmienie dwóch gitar. Na pewno piosenki, melodie. Image Phila, który wyglądał naprawdę niepowtarzalnie. Włosy Scotta Gorhama, które sięgały mu aż do tyłka (śmiech). Ci goście wyglądali niesamowicie, a piosenki miały niepowtarzalny klimat. W tym zespole wszystko było dokładnie takie, jakie być powinno. I szalenie ekscytujące!

Marzyłeś żeby śpiewać w Thin Lizzy?

- A żebyś wiedział. Każdy dzieciak marzy o tym, żeby być wokalistą w swoim ulubionym zespole. I żaden nie może uwierzyć, kiedy mu się to przytrafia (śmiech).

Opowiedz w takim razie, jak do tego doszło.

- Poznałem Scotta, zaprzyjaźniliśmy się. Wiesz, 20 lat temu on był z kolei fanem mojego zespołu, grupy The Almighty. I kiedy w 2002 roku nagrywałem mój album solo, Scott na nim zagrał. Potem przez jakiś czas nasz kontakt się urwał. Kiedy zaś montował na nowo Thin Lizzy, Joe Elliott z Def Leppard zasugerował mu mnie - że bym się może nadał na wokalistę (śmiech). I tak pewnego dnia Scott do mnie zadzwonił z propozycją, której nie mogłem odmówić.

Widziałeś kiedyś prawdziwego Phila Lynotta na żywo?

- Widziałem go niedługo przed śmiercią, kiedy śpiewał ze swoim zespołem Grand Slam. Miałem więc szczęście zobaczyć go na scenie. Natomiast nigdy nie widziałem Thin Lizzy - ani przed, ani po jego śmierci. Pierwszy raz zobaczyłem Thin Lizzy na żywo, kiedy już w nim śpiewałem (śmiech).

Czy Thin Lizzy wciąż istnieje?

- Chyba tak. Na pewno będziemy grali okazjonalne koncerty, chociaż raczej zrezygnujemy z tras. Jakiś festiwal od czasu do czasu - pewnie! Ale skupimy się przede wszystkim na Black Star Riders. Będziemy jednak grać utwory Thin Lizzy na koncertach, nie musicie się obawiać.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas