"Nie jesteśmy muzykami"

Z Timem Hoey i Mitchellem Scottem z australijskiej formacji Cut Copy, autorami docenionej przez krytyków i fanów płyty "Zonoscope", o brzmieniu lat 80., intrygujących praktykach podczas sesji nagraniowej i wreszcie nieujarzmionym błocie na festiwalu Glastonbury rozmawiał Artur Wróblewski.

Cut Copy (Mitchell Scott i Tim Hoey odpowiednio drugi i trzeci od lewej) fot. Lisa Maree Williams
Cut Copy (Mitchell Scott i Tim Hoey odpowiednio drugi i trzeci od lewej) fot. Lisa Maree WilliamsGetty Images/Flash Press Media

Co jest takiego wyjątkowego i specyficznego w muzyce z przełomu lat 70. i 80., że tak mocno inspiruje Cut Copy?

Tim Hoey: Nie zgodzę się z tym twierdzeniem. Mamy wiele różnych muzycznych inspiracji z bardzo różnych okresów w muzyce. Niekoniecznie tylko z lat 70. i 80. W naszej muzyce jest sporo wpływów brzmienia z lat 90. Także z muzyki współczesnej. Każda z naszych płyt ma jakiś motyw przewodni, który pozwala spoić to wszystko razem.

- Co do wpływ lat 80. na naszą muzykę, to pewnie wina syntezatorów, z których sporo korzystamy. Syntezatory są mocno związane z tym okresem w muzyce. Z latami 80. i ówczesną muzyką pop. Ale inspirujemy się wieloma różnymi gatunkami i okresami w muzyce.

Podczas sesji nagraniowej do płyty "Zonoscope" mieliści spotkania, podczas których wspólnie odsłuchiwaliście płyty innych wykonawców. W ten sposób wykuwa się tak znakomite płyty, jak "Zonoscope"?

Mitchell Scott: Widzimy nagrywanie płyty jako okazję do zrobienia czegoś innego i poszukania nowych inspiracji. Nie chcemy się powtarzać. Nie chcemy, by sesja nagraniowa polegała jedynie na wejściu do studia, improwizacji i oczekiwaniu na to, co z tego powstanie. Tak naprawdę liczy się szukanie inspiracji i kierunku. Brzmień, nad którymi zamierzamy popracować. Zaangażowania się w płytę.

- Ważną częścią tego procesu jest odwiedzanie sklepów płytowych podczas tras koncertowych, na których kupujemy mnóstwo płyt. Później przesłuchujemy to w domu i dzielimy się, wymieniamy piosenkami między sobą. Dyskutujemy i rozkładamy na części pierwsze muzykę, której wspólnie słuchamy i która nas inspiruje. Niektóre z tych elementów staja się później podstawa naszych własnych utworów.

W jednym z wywiadów dosyć brawurowo zadeklarowaliście, że nie uważacie się za muzyków. To dosyć intrygujące oświadczenie biorąc pod uwagę fakt, że macie na koncie kilka albumów i niezliczoną ilość koncertów...

Tim Hoey: (śmiech) Te słowa wynikają z kilku rzeczy. Żaden z nas nie jest po szkole muzycznej. Sami nauczyliśmy się, jak grać na gitarach i instrumentach klawiszowych. Jak nagrywać i produkować muzykę. Stąd pojawiły się słowa, że nie czujemy się muzykami. Zresztą, nawet kiedy przylatujemy do jakiegoś kraju i musimy na granicy wypełnić formularze, wpisanie w rubryce "zawód" słowa "muzyk" jest dla mnie nadużyciem. To trochę dziwne, bo nigdy nie myślałem o sobie jak o muzyku.

- Tak naprawdę jesteśmy zainteresowani tworzeniem sztuki i muzyki. To jest częścią naszego życia. Jedno wynika z drugiego. Nie jesteśmy muzykami, tylko kreatywnymi ludźmi. To brzmi lepiej (śmiech).

Album "Zonoscope" trafił do internetu przed oficjalną premierą. Jak przyjęliście wiadomość o wycieku płyty do sieci?

Mitchell Scott: Wyciek płyt do internetu stał się do pewnego stopnia częścią tego biznesu. To również coś, co zmienia się za każdym razem. Kiedy wydaliśmy nasz poprzedni album "In Ghost Colours" w 2008 roku, płyty już wówczas wyciekały dosyć często. Przy okazji najnowszej płyty szefowie wytwórni płytowej powiedzieli nam po prostu, że to tylko kwestia czasu. Usłyszeliśmy, że teraz każda płyta dostaje się do internetu. Nie wiadomo jedynie, kiedy to się stanie. Dlatego w pewnym sensie byliśmy na to przygotowani.

- Osobiście nie mam pretensji do ludzi, którzy nielegalnie ściągają płyty. Ale osoba, która wrzuca nową płytę do sieci, to już jest dosyć słaba akcja. Tak się złożyło, że dowiedzieliśmy się, kto to zrobił. Płyty recenzenckie mają oznakowania, które zaprowadziły nas do tego dziennikarza. Ale to i tak było frustrująca. Jako artyści chcemy mieć kontrolę nad naszą muzyką. Może chcieliśmy ja jako pierwsi zaprezentować ludziom na naszej stronie internetowej? Spędzasz tak wiele czasu nagrywając płytę, zastanawiasz się nad jej brzmieniem, jak będzie wyglądała i w jaki sposób zostanie zaprezentowana. Zabranie ci możliwości decydowania o tych sprawach jest frustrujące. Ale takie są teraz realia i to przydarza się wszystkim.

Opowiedzcie mi o najlepszych i najgorszych festiwalowych doświadczeniach Cut Copy.

Mitchell Scott: Pamiętam nasz najlepszy festiwalowy moment. Nie wiem, czy Tim się ze mną zgodzi. On też tam był. To był festiwal w Australii, który odbywa się niedaleko miejsca, gdzie Tim i ja dorastaliśmy. Prawie jak koncert w rodzinnym mieście! Bardzo przyjemnie było tam wystąpić, bo obok jest plaża. To było w czasach, gdy zespół Franz Ferdinand zaczął zdobywać popularność w Australii. Zagrali "Take Me Out" w momencie, kiedy ludzie znali ich muzykę, ale nie byli nią jeszcze przesyceni. Kiedy zagrali ten numer, my staliśmy z boku sceny na trybunach. A tłum - nigdy nie widziałem czegoś takiego - zaczął skakać w momencie, gdy w tej piosence pojawia się rytm. To było szaleństwo. Scena zaczęła drgać. Trybuny się trzęsły i musieliśmy z nich uciekać, bo wyglądało na to, że się zawalą. Coś niewiarygodnego, perfekcyjny koncert.

- Rozmawialiśmy później z kolesiami z Franz Ferdinand, zresztą zaprzyjaźniliśmy się z nimi, i dla nich to też był jeden z najbardziej niesamowitych występów na festiwalu. Ten koncert zupełnie mnie powalił.

Tim Hoey: Najgorsze festiwalowe doświadczenie? Chyba nasz pierwszy występ na Glastonbury. To było coś... Ten festiwal został zatopiony w deszczu i błocie. Pamiętam, że jechaliśmy na koncert i widzieliśmy lawinę błota. Kabiny toaletowe spłynęły na namioty ludzi. Do tego zgubiliśmy drogę i znaleźliśmy się w samym środku festiwalu. Co gorsza, Bob Geldof robił wtedy swoją akcję z trzymaniem się za ręce o pokój na świecie czy walkę z ubóstwem... A my próbujemy się przebić furgonetką przez ten łańcuch z ludzkich rąk. To był bardzo podniosły moment, a tu nagle nasz van utknął w błocie.

- To jednak nie wszystko. Koleś, który zajmował się naszą sceną, był na kwasie i gdzieś zniknął, zamknął się w jakimś pomieszczeniu. Na scenie, na której mieliśmy wystąpić, nic się nie zgadzało. Co więcej, nie mieliśmy prądu. To był bez wątpienia nasz najgorszy festiwalowy moment.

Mitchell Scott: Co gorsza, po koncercie nie udało nam się wydostać z terenu festiwalu i musieliśmy tam pozostać przez trzy kolejne noce. Ale nie opuściliśmy naszego vana nawet na moment! Wystawiliśmy na zewnątrz nasze obłocone stopy i musieliśmy uważać, by ktoś się na nie nie nadział. To nie było "cool" (śmiech).

Dziękuję za rozmowę.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas