"Muzyka z innej planety"
Spodziewajcie się niespodzianek – te słowa mogłyby reklamować właściwie każdy kolejny album Paradise Lost. Anglicy zaczęli swą muzyczną podróż w 1988 roku, od wyjątkowo ponurego, ciężkiego i wolnego jak walec drogowy death metalu, aby wydaną w 1999 roku płytą „Host” udowodnić, że nieobca jest im rockowa awangarda i zdobycze muzyki elektronicznej. W nowe tysiąclecie Paradise Lost wchodzą z albumem zatytułowanym „Believe In Nothing”, na którym znów słyszymy ciężkie, metalowe gitary i charakterystyczne posępne melodie. Można by powiedzieć, że Paradise Lost wrócili do korzeni... gdyby nie fakt, że panowie Nick Holmes i Greg McIntosh bardzo się na takie uproszczenie oburzają. Z muzykami Paradise Lost rozmawiał Jarosław Szubrycht.
Czy pamiętacie moment, w którym zaczęliście myśleć o muzyce poważnie, kiedy zdaliście sobie sprawę z tego, że będzie to wasz sposób na życie?
Nick Holmes: Zawsze traktowaliśmy muzykę poważnie, nawet podczas nagrywania pierwszych kaset demo. Wszystko inne zawsze było dobrym powodem do żartów, ale muzyka nie. Poważnie podchodziliśmy nie tylko do grania, ale również słuchania muzyki. I chociaż dopiero od jakichś ośmiu lat możemy mówić o tym, że to jest nasz zawód, nasza postawa nie zmieniła się.
Czy jako nastolatki uciekliście kiedykolwiek z domu, by zobaczyć koncert swojej ulubionej grupy?
Nick Holmes: Na szczęście nie musieliśmy nigdy tego robić, bo nasi ojcowie zawozili nas na każdy koncert na który chcieliśmy iść, a potem przyjeżdżali po nas i odstawiali nas do domów.
Greg McIntosh: Pamiętam, że raz wybrałem się bez zgody rodziców do Newcastle, żeby zobaczyć Celtic Frost. Chyba w 1986 roku.
Nick Holmes: Byłeś prawdziwym buntownikiem. (śmiech)
Ja również uciekłem z domu na koncert tylko raz i był to koncert Paradise Lost... który się nie odbył. Był 1992 rok i rzekomo w ostatniej przestraszyliście się puczu w Moskwie. Czy to prawda?
Greg McIntosh: Nie przypominam sobie takiej sytuacji. Owszem, już kilka razy nie mogliśmy dotrzeć na koncert w Europie Wschodniej, ale powodem były najczęściej jakieś bzdurne problemy na granicy. Nigdy nie zrezygnowalibyśmy z koncertu ze względu na sytuację polityczną, możesz mi wierzyć. Pewnie organizator koncertu zmyślił takie wytłumaczenie, bo brzmiało bardziej sensacyjnie.
Powspominajmy jeszcze przez chwilę. Czy pamiętacie, kiedy zdecydowaliście, że Paradise Lost nie będzie jednym z wielu zespołów deathmetalowych, że ruszycie własną drogą, choćby pod prąd?
Greg McIntosh: To nie był moment, ani jednorazowa decyzja. Po nagraniu albumu “Gothic”, który zawierał w sobie elementy death i doom metalu, ale również rocka i wielu innych gatunków muzycznych, nasza ewolucja nabrała rozpędu.
Nick Holmes: Gdy wszyscy wokół zaczynają coś robić, my szybko się nudzimy i chcemy robić coś całkowicie innego. Zawsze kierowała nami przekora, bo od kiedy pamiętam chcieliśmy być oryginalni. Nigdy nie byliśmy częścią żadnej sceny, bo zbyt szybko się zmienialiśmy. Taki stan rzeczy nam odpowiada.
Wspomniana przez Grega grupa Celtic Frost przechodziła podobną ewolucję dziesięć lat przed wami, prawda?
Nick Holmes: To dobre porównanie, ale tylko do pewnego stopnia. Celtic Frost nagrali bowiem w pewnym momencie płytę “Cold Lake”, przez którą stracili fanów. Na “Cold Lake” wyparli się wszystkiego, co reprezentowali do tamtej pory. Poszli w złym kierunku, całkowicie stracili wyczucie.
Czy przeładowany elektroniką “Host”, poprzedni album Paradise Lost, nie był w pewnym sensie waszym własnym “Cold Lake”?
Greg McIntosh: Nie! Daj spokój, przecież “Cold Lake” to płyta glamrockowa! Tymczasem “Host” to najbardziej mroczna płyta w naszej karierze, totalnie ponura...
Nick Holmes: Tyle, że nie jest to album metalowy. Jednak czegokolwiek byśmy nie grali, zawsze będzie to pełne mroku. Jakkolwiek byśmy nie brzmieli, zawsze będzie to mroczne aż do bólu. Celtic Frost zapomnieli o tej zasadzie. Pod względem kompozycji “Host” nie różni się w ogóle od tego wszystkiego, co graliśmy wcześniej. Cała różnica polega na innej produkcji, innym brzmieniu. Poprzednie sześć albumów Paradise Lost opierało się na ciężkich gitarach, więc postanowiliśmy choć raz zrobić eksperyment i z nich zrezygnować. Okazało się, że wielu ludziom przypadło to do gustu, inni nienawidzą “Host”, ale właśnie to mnie cieszy. Muzyka powinna budzić skrajne emocje. Jednak pracując nad nową płytą wróciliśmy do gitar, znowu brzmimy ciężko. Nie jesteśmy jakimś pieprzonym zespołem techno, nie myślcie sobie.
Możemy więc traktować “Believe In Nothing” jako powrót do korzeni Paradise Lost?
Greg McIntosh: Nie patrz na to w ten sposób. Jesteśmy zespołem rockowym, mamy w składzie dwie gitary, z których chcemy robić użytek. “Host” był eksperymentem, którego nie mogliśmy uniknąć na pewnym etapie naszego rozwoju, ale nie był to przystanek końcowy. Nie zdajesz sobie sprawę, jakie nudne jest dla muzyka granie tych samych rzeczy przez lata. Staramy się więc urozmaicić sobie to nudne życie jak tylko możemy.
Nick Holmes: Myślę, że dzięki ciągłym zmianom wciąż istniejemy, ciągle jeszcze nam się chce. Mam nadzieję, że ludzie którym spodoba się “Believe In Nothing” wrócą kiedyś do “Host” i spróbują zrozumieć tamtą muzykę. Tak czy inaczej, musieliśmy ją nagrać. To była kwestia zaspokojenia naszych muzycznych ambicji. Drugi: Krytyką się nie przejmujemy. Kiedy nagraliśmy “Gothic” gazety pisały, że przegięliśmy, że sprzedaliśmy się, bo przecież “nie miesza się metalu z gotykiem”. Dwa lata później mnóstwo zespołów poszło naszym śladem i nagle okazało się, że “Gothic” to płyta kultowa. Podobny los spotka zapewne “Host”. Zresztą, gdyby nie było „Host”, nie nagralibyśmy nigdy „Believe In Nothing”. Nic nie dzieje się bez przyczyny.
Czy naprawdę w nic nie wierzycie?
Nick Holmes: No cóż, jesteśmy raczej pesymistycznie nastawieni do życia. Zawsze spodziewam się, że coś się spieprzy, że pójdzie nie tak. Chociaż w głęboko, głęboko w sercu jestem optymistą. Teksty, które napisałem na „Believe In Nothing” balansują na krawędzi tego co dobre i tego co złe, ukazują dwie strony medalu. Dużo w nich gierek słownych, sporo drobnych żartów, które rozświetlają ich negatywną wymowę. Uwielbiam mroczny humor i zabawy znaczeniem słów, dlatego podejrzewam, że ciężko będzie zrozumieć te teksty ludziom, którzy mnie nie znają osobiście.
Dwie inne brytyjskie grupy - My Dying Bride i Anathema - również próbowały ewoluować w stronę muzycznej awangardy, jednak nie miały tyle szczęścia co wy. Ich eksperymenty nie zyskały uznania fanów, trzeba więc było wrócić do sprawdzonego, metalowego brzmienia.
Nick Holmes: Po prostu mamy lepsze utwory. (śmiech) Brzmi brutalnie, ale taka jest prawda. Kiedy będziesz rozmawiał z My Dying Bride, niekoniecznie musisz im to powtarzać, ale takie właśnie jest moje zdanie. Myślę, że naszym największym atutem jest umiejętność pisania dobrych numerów, rzeczy które naprawdę wpadają w ucho. Każdy utwór musi mieć jakiegoś haka, coś co zapadnie słuchaczowi w pamięć.
A na ile ważna jest w tym wszystkim produkcja? Niektórzy twierdzą, że muzyce końca lat 90. ważniejsza od samych kompozycji?
Nick Holmes: Zawsze dokładnie wiemy, jak chcemy zabrzmieć i producent nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Wyjątkiem była współpraca ze Stevem nad płytą „Host”, bo nigdy wcześniej nie brzmieliśmy tak awangardowo. Momentami nie bardzo wiedzieliśmy, co się dzieje i zdawaliśmy się na jego doświadczenie. Jednak „Believe In Nothing” jest znowu płytą rockową, a na tym dobrze się znamy. Chcieliśmy, by ta płyta zabrzmiała niemal jak album koncertowy, by była żywa.
Greg McIntosh: Dlatego poprosiliśmy Johna [Fryera, producenta płyty – red.], by spróbował uchwycić nasze brzmienie z sali prób. Udało mu się. Prawdę mówiąc, rozmawialiśmy z Johnem już przy okazji „Host”, ale doszliśmy do wniosku, że nie jest to materiał dla niego.
W jakimkolwiek kierunku nie potoczyłaby się wasza muzyka, zawsze słychać, że jesteście z Anglii. Co czyni angielską muzykę tak odmienną od dźwięków, które gra się w innych krajach Europy czy Stanach Zjednoczonych?
Nick Holmes: Nie wiem. Myślę, że to pogoda. Gdyby na okrągło świeciło u nas słońce, na pewno gralibyśmy inaczej.
Greg McIntosh: Generalnie chodzi o warunki zewnętrzne, o szkołę do której chodziliśmy, sposób w jaki nas wychowano. Życie w Anglii bardzo różni się od życia w jakimkolwiek innym kraju. Prawdę mówiąc, czasem wydaje mi się, że Anglia jest na innej planecie.
Czy odkryliście ostatnio na waszej planecie jakąś ciekawą muzykę?
Nick Holmes: W naszym kraju panuje ostatnio moda na takie zespoły jak Travis czy Coldplay, ale nic z tych rzeczy specjalnie mnie nie kręci. Najciekawsze młode zespoły to Pitch Shifter, Cradle Of Filth czy One Minute Of Silence, ale żaden z nich tak naprawdę nie dokonał w angielskiej muzyce rewolucji. Problem polega na tym, że w naszym kraju nie ma w ogóle sceny i nikt już nie chce słuchać angielskiej muzyki rockowej. Wszyscy zapatrzeni są i zasłuchani w Amerykę.
Limp Bizkit triumfuje na angielskiej liście przebojów...
Nick Holmes: Niestety. Problem polega na tym, że nie ma angielskich grup, które mogłyby stawić im czoła, które miałyby coś ciekawego do zaproponowania. Sam wolę słuchać muzyki niemieckiej, na przykład Rammstein. Podoba mi się też ostatnia płyta norweskiej grupy Zeromancer. Może nie jest zbyt odkrywcza, ale za to bardzo dobra. A Limp Bizkit i im podobni to nie żaden „nowy metal”, to „nowy pop”. Co to za bunt, grać muzykę, która podoba się każdemu? Co jest buntowniczego w sprzedawaniu 20 milionów płyt?
Greg McIntosh: Zdaję sobie sprawę z tego, że Limp Bizkit gra już parę dobrych lat i ciężko zapracowali na ten sukces. Ale dla mnie ich muzyka to po prostu Britney Spears z gitarami. Nie zrozum mnie źle, nie mówię tego, bo im zazdroszczę. Nie chcę być pieprzoną gwiazdą rocka, mam to głęboko w dupie.
Może wasza wytwórnia ma na ten temat inne zdanie?
Nick Holmes: Cóż, od tego są wytwórnie…
Czy podpisanie kontraktu z EMI było dobrym posunięciem?
Nick Holmes: Jasne. Mamy pełną artystyczną kontrolę nad wszystkim, robimy co chcemy i nikt nam się do niczego nie wtrąca. Powiem ci jednak, że gdyby zaczęli ingerować w to, co robimy, prawdopodobnie posłuchalibyśmy ich sugestii. Wiesz, zbyt długo już się w to bawimy, by nie znać reguł gry. Nie jesteśmy zbuntowanymi gówniarzami i wiemy, że czasem trzeba się nagiąć.
Greg McIntosh: Na szczęście w ogóle nie ingerują w naszą muzykę. Rola wytwórni ogranicza się jak dotąd do wybierania utworów, które trafiają na single. My sami mamy gdzieś single, bo nie piszemy pojedynczych piosenek, ale całe płyty.
Nick Holmes: EMI cały czas mają nadzieję, że zostaniemy gwiazdami rocka…
A zostaniecie?
Nick Holmes: Nie mam pojęcia. Nie wiemy jak będziemy się sprzedawać, ani co należy zrobić, żeby sprzedawać się lepiej od innych. My tylko gramy muzykę, którą kochamy. To takie proste.
Greg McIntosh: Nie potrafimy być modni. Niektórzy twierdzą, że zrezygnowaliśmy z gitar na „Host”, żeby przypodobać się szerokiej publiczności. Przecież to bzdura! Dzisiaj wszyscy chcą słyszeć gitary, o czym świadczy chociażby sukces Limp Bizkit. My zawsze idziemy pod prąd i tak już chyba zostanie.
Nick Holmes: Oczywiście, chcemy odnieść sukces, ale wyłącznie na naszych warunkach. Taka już nasza punkrockowa mentalność...
Dziękuję za wywiad.