"Muzyka nie zabija"

Rob Halford, przez lata wokalista brytyjskiej formacji Judas Priest, od kilku lat angażował się w muzyczne projekty z metalem nie mające zbyt wiele wspólnego. W 2000 roku Rob postanowił powrócić w formie, która zachwyci wszystkich fanów Judas Priest i zapewne przysporzy nowych – bo „Resurrection” to świetne połączenie metalowej tradycji z nowoczesnym, pełnym siły brzmieniem. Z Robem Halfordem spotkał się Jarosław Szubrycht, aby porozmawiać o nowej płycie, starych przyjaciołach, amerykańskim sądownictwie i polskich absurdach.

article cover
INTERIA.PL

Płyta nosi tytuł „Resurrection”, czyli „Zmartwychwstanie”. Czy to oznacza, że byłeś martwy?

(śmiech) To polskie poczucie humoru? Podoba mi się. Tytuł płyty oznacza, że żyję i że powróciłem. To fantastyczne uczucie znów mi towarzyszy, po wielu latach poszukiwań i eksperymentów z Fight i Two, wróciłem do domu, czyli muzyki metalowej. Stąd pochodzę i tym zajmowałem się przez całe lata, oto dlaczego płyta nosi taki tytuł.

Wiesz, że Venom wpadł na podobny pomysł i pewnie miał podobne powody?

(śmiech) Tak, wiem i nie mogę w to uwierzyć, dostałem przez to szału! (śmiech) Nie miałem pojęcia o nowej płycie Venom, zanim przybyłem do Europy. Kiedy przyjechałem do Niemiec zacząłem przeglądać tamtejsze magazyny i nagle patrzę – wielka reklama Venom... No cóż, nic na to nie mogę poradzić. Żyjemy na takim małym świecie i tak mało jest słów, których można użyć. To niesamowity zbieg okoliczności, nie mogliśmy o sobie wiedzieć, ale mam nadzieję, że ten tytuł przyniesie szczęście zarówno Venom, jak i mnie.

Ten zbieg okoliczności ma swoje źródło w tym, że właśnie teraz wszyscy wielcy z przeszłości postanowili wrócić. Co was tak przypiliło?

Chodzi przede wszystkim o to, że fani stęsknili się za prawdziwie wielką, potężną muzyką metalową. Popatrz na Venom – oni grają wspaniały metal z przyszłości, muzykę na którą czeka mnóstwo ludzi. Ten rodzaj metalu oznacza bardzo dobrą jakość, oznacza korzenie ciężkiej muzyki i oryginalność. Chociaż istnieje dzisiaj wiele wspaniałych zespołów, są pewne wartości, których zabrakło. Na przykład nie ma dzisiaj żadnych nowych zespołów z Wielkiej Brytanii, nic ciekawego. Ostatnim zespołem, który się wybił, który miał jakikolwiek wpływ na to, co grają inni był Cradle Of Filth, ale wśród zespołów wykonujących tradycyjny metal panuje całkowity zastój, nie ma młodych grup, które kontynuowałyby styl Judas Priest czy Iron Maiden.

Młode grupy wolą młodą muzykę – grają nowsze, bardziej ekstremalne wynalazki.

To prawda. Metal jest dzisiaj bardziej zróżnicowany, podzielony na wiele podgatunków. Jest black, speed, death, metal tradycyjny, klasyczny, stara szkoła, nowa szkoła... najróżniejsze odmiany metalu pochodzące z rozmaitych stron świata. Społeczność metalowa istnieje więc, ukazuje się mnóstwo płyt, ale tak naprawdę od pewnego czasu nie pojawiło się nic nowego, naprawdę interesującego. Ostatnio słuchałem nowej płyty Soilwork i nawet podobało mi się to, co robią, ponieważ w ciekawy sposób potrafili wymieszać stare metalowe granie z nowoczesnością. Poza tym do moich faworytów należą takie grupy jak Emperor, Rage Against The Machine, Tool i Pantera. Nie bardzo natomiast wchodzi mi ten cały nu-metal, mieszanka rapu z metalem, chociaż słucham wielu grup, które przekraczają granice jednego stylu. Wciąż jestem zainteresowany tym, co dzieje się w muzyce, staram się śledzić, czy nie pojawia się coś nowego. Tak jak inni, bardzo emocjonuję się, kiedy słyszę coś fajnego. Kiedy pojawia się jakaś dobra płyta, albo obejrzę super koncert nowej kapeli, to po prostu świetnie się czuję.


Czy pamiętasz moment w którym z artysty wykonującego alternatywną muzykę w grupie Two przemieniłeś się znów w Roba Halforda, wokalistę metalowego?

Tak, dobrze pamiętam tę chwilę! Graliśmy wtedy koncert z Two, gdzieś w Szwajcarii. Stałem na scenie i w pewnym momencie olśniło mnie – przecież to nie ja, nie wiem o co tu chodzi, nie czuję tego, nie to potrafię robić najlepiej! To był błysk, podczas którego zrozumiałem, że muszę wrócić do miejsca w którym najlepiej potrafiłem wykorzystać swój głos, że najlepiej mój śpiew brzmi, kiedy towarzyszy mu potężna praca gitar, basu i perkusji. Dokładnie wtedy powiedziałem sobie: „Zapomnij o tym co robisz! Przestań! Przestań! Przestań! Twoje miejsce jest gdzie indziej...”

Jak z dzisiejszej perspektywy oceniasz to, co robiłeś w Fight i Two?

Po prostu spełniłem się w kilku projektach, w muzyce, którą chciałem sprawdzić. Sprawiało mi przyjemność docieranie do wielu rzeczy, których wcześniej nie znałem. Uważam, że oba projekty mają swoją wartość i są dla mnie do pewnego stopnia ważne. Nie żałuję niczego. W ogóle nie wierzę w żałowanie czegokolwiek, co już się stało. Myślę, że pomyłki i zrodzony z nich ból są ważne, bo są częścią dojrzewania i zdobywania wiedzy. Człowiek nie może po prostu przestać doświadczać. Dzięki Fight i Two jestem bardzo zadowolony, bo uważam, że jako muzyk zrobiłem w swoim życiu bardzo wiele.

Jakim człowiekiem jest Trent Reznor, producent albumu Two?

Jest bardzo skupiony na tym co robi, imponuje mi styl jego pracy. Nie znam go jednak na tyle dobrze jako człowieka, by móc cokolwiek o nim powiedzieć. Jest zbyt skryty. Mimo to, bardzo się cieszę, że mogłem przebywać w jego towarzystwie, podejrzeć jak komponuje, jak nagrywa muzykę. On uwielbia eksperymenty i nagrywając płytę nie mieliśmy pojęcia, co nam się uda stworzyć.

Przejdźmy do nowej płyty. Jakim albumem jest „Resurrection”?

To płyta bardzo zróżnicowana. Składa się z dwunastu sposobów użycia głosu, połączonych z wszystkimi najlepszymi metalowymi składnikami – potężnymi riffami i solówkami gitarowymi, rewelacyjną pracą perkusji i gitary basowej. Czuć w tej muzyce nawiązanie do tradycji, bowiem tak chyba brzmiałaby następna płyta Judas Priest, którą nagrałbym po „Painkiller”. Czuć w niej tęsknotę za pewnymi ludźmi i sytuacjami, jest również uczucie radości i bezpieczeństwa, że znowu poruszam się w sferze znajomych dźwięków. Album ma jednak w sobie wiele świeżości, którą zawdzięcza głównie osobie producenta – Roy’a Z. Myślę, że to po prostu bardzo dobra płyta.


Chciałbym się dowiedzieć, do jakiego stopnia Roy Z. miał wpływ na ostateczny kształt twojego nowego albumu?

Zawdzięczam mu właściwie wszystko, co wychodzi z głośników! Takie jest zadanie wielkich producentów i Roy z pewnością jest jednym z nich. Jego rola była bardzo ważna od pierwszego dnia i to właśnie on poskładał wszystkie elementy tej muzyki w jedną całość, on pomagał nam skupić się na tym, co nagrywamy, kierował nas w odpowiednim kierunku. Poznaliśmy się dzięki wspólnym znajomym. Ktoś mi go polecił, spotkaliśmy się i tak się zaczęło.

Ktoś? Może Bruce Dickinson?

Tak się akurat zdarzyło, że Bruce nie miał z tym nic wspólnego. Zanim poznałem Roya, nie bardzo orientowałem się w tym, co razem zrobili. Nie mogę słuchać wszystkich płyt, które się ukazują i akurat tamte wydawnictwa umknęły mi. Później jednak przesłuchałem płyty, które Roy nagrał z Brucem i uważam, że brzmią wspaniale. Nie wpłynęło to jednak na decyzję zatrudnienia go w roli producenta „Resurrection”. Więcej dała mi rozmowa z Roy’em, podczas której opowiedział mi kim jest, co już osiągnął i w jakim kierunku zmierza. Współpraca z nim to wielkie przeżycie. Jest rewelacyjnym gitarzystą i ma prawdziwy dar rozumienia muzyki.

Jak doszło do tego, że „The One You Love To Hate” zaśpiewałeś razem z Brucem Dickinsonem? Czyżby tytuł sugerował, że pomiędzy wami istnieje coś w rodzaju konkurencji?

(śmiech) Kiedy wsłuchasz się w tekst, odkryjesz, że ten utwór opowiada o tym, co obaj przeszliśmy, kiedy nasze drogi z powszechnie szanowanymi zespołami, którymi są Judas Priest i Iron Maiden, rozeszły się... Wtedy właśnie byliśmy takimi, których „kochało się nienawidzić”. Dzisiaj to trochę zabawne... Jak doszło do naszej współpracy? Bruce był w Paryżu, nagrywając „Brave New World”, a Roy siedział ze mną w Los Angeles. Pewnego dnia Bruce zadzwonił i spytał się, jak nam idzie. Roy puścił mu trochę muzyki i Bruce’owi bardzo się to spodobało. Kilka dni później Bruce zadzwonił do mnie i powiedział, że ma w zanadrzu numer, który kiedyś zrobili z Roy’em i że moglibyśmy go razem zaśpiewać. Pomyślałem, że to świetny pomysł. Nagraliśmy więc demo, a potem wersję ostateczną i puściliśmy paru ludziom. Wszystkim bardzo się spodobało i zaczęli się zastanawiać, co z tym zrobić. Na nowy album Iron Maiden rzekomo nie pasowało, powiedziałem więc, że ja umieszczę „The One You Love To Hate” z przyjemnością na swojej nowej płycie. To przecież ważny utwór. Wiem, że wielu ludziom będzie się podobał, chociażby z tego względu, że po raz pierwszy zaśpiewało razem tych dwóch wokalistów z dwóch największych zespołów metalowych.


Zamierzasz wykorzystać „The One You Love To Hate” w promocji płyty?

Wiesz, właściwie to na razie ukrywamy ten utwór. Chcę, żeby ludzie dotarli do niego po prostu słuchając płyty i żeby sprawiło im radość odkrycie tej piosenki. Może później coś z nią zrobimy.

Bruce powrócił do Iron Maiden, co znacząco wpłynęło na ponowny wzrost zainteresowania zespołem. Kiedy ponownie zobaczymy cię w szeregach Judas Priest? Czy to w ogóle możliwe?

Myślę, że mnie powinieneś zadać to pytanie, ale K.K. Downingowi i Glennowi Tiptonowi. Oni rządzą w zespole, oni decydują o takich rzeczach. Przyznaję, że z wielką radością wróciłbym do Judas Priest, gdyby okazało się, że mamy do zrobienia coś ciekawego pod względem muzycznym. Bruce wrócił do Iron Maiden nie bez powodu – nagrali wspaniałą płytę. W takich sprawach trzeba być bardzo ostrożnym. Ostatnią rzeczą jakiej chciałbym, to wrócić do Judas Priest po to, by nagrać coś bezwartościowego. Takie rzeczy trzeba robić dla muzyki! W każdym razie jestem w kontakcie z Kenem i Glennem, rozmawiamy ze sobą co jakiś czas, powoli budujemy most, który połączy nas po dramatycznym rozstaniu.

Jeszcze niedawno mówiłeś, że nie chcesz więcej słyszeć o metalu, nie chcesz mieć nic wspólnego z Judas Priest, pamiętasz?

Jeśli chodzi o Judas Priest, to może mówiłem coś na temat tego, że nie ma już dzisiaj takich zespołów. Nie wiem... Faktem jest, że był taki czas, kiedy mówiłem bardzo głupie rzeczy na temat metalu. Mówiłem, że metal umarł, że metal już jest skończony. Nich ci to uświadomi, jak bardzo byłem wówczas popieprzony. Podczas trasy koncertowej, którą grałem z Two byłem niesamowicie przygnębiony i nieszczęśliwy. To głupie, tłumaczyć się dzisiaj... ale właśnie w takim byłem wtedy stanie.

Czytałem kiedyś, że zamierzasz nagrać płytę taneczną. Eksperymenty eksperymentami, ale trudno mi w to uwierzyć...

Już drugi raz dzisiaj ktoś mnie o to pyta! (śmiech) Myślę, że niezależnie od rodzaju muzyki można doprowadzić strukturę rytmiczną utworów do niemal rytualnej, tanecznej postaci. Tak było zawsze. Judas Priest odniósł swojego czasu wielki sukces w dyskotekach, dzięki utworowi „Turbo Lover”. Puszczali go we wszystkich klubach tanecznych. Nie chodzę do nich, ale wiem, że to tam leciało. Również te wszystkie metalowe zespoły, które ocierają się o muzykę industrialną, grane są do tańca. Zawsze chciałem z tym eksperymentować, bo myślę, że to wspaniałe, robić muzykę, którą można zatańczyć. Taniec to ważny element wzajemnych kontaktów we wszystkich społeczeństwach i kulturach. Dobrymi przykładami są również rzeczy, które robi Rob Zombie, Filter, nawet Nine Inch Nails... Nie myślałeś chyba, że zagram coś w rodzaju N’Sync. Proszę państwa, Rob Halford i Britney Spears – Oops, I did it again! (śmiech)


W chwili obecnej powstają dwa filmy, oparte na biografii Judas Priest. Pierwszy z nich – „Metal God” – opowiada o Kopciuszku, który zajął twoje miejsce, a drugi to ekranizacja ponurej historii dwóch nastolatków, którzy targnęli się na własne życie rzekomo pod wpływem waszej muzyki. Co ty na to?

Myślę, że ten pierwszy film, z Georgem Clooney’em, to gówno. Dla mnie to nie ma kompletnie nic wspólnego z Judas Priest. To po prostu wyssana z palca, naiwna historyjka kolesia z garażowego zespołu, który nagle zastępuje lidera popularnej grupy. Hollywoodzki banał, który nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Nie podpisałem się pod tym ani ja, ani żaden inny członek Judas Priest. Zresztą twórcy „Metal God” wycofują się teraz rakiem i twierdzą, że ten film nie miał mieć nic wspólnego z Judas Priest, po prostu zainspirowaliśmy ich do napisania jakiejś historyjki.

Natomiast ta druga sprawa to coś okropnego. Śmierć jest czymś okropnym, szczególnie kiedy dosięga młodych ludzi. Ci dwaj chłopcy naprawdę kochali heavy metal, uwielbiali Judas Priest, ale cała sprawa miała naprawdę gówniane drugie dno związane z ich rodzinami. Rodzice w ogóle nie dbali o nich, nie mieli pojęcia, co robią ich dzieciaki, nie potrafili powstrzymać ich przed piciem alkoholu i zażywaniem narkotyków. Kiedy tragedia się zdarzyła, rodzicom odpieprzyło kompletnie i zaczęli szukać winy w muzyce metalowej i w Judas Priest. Nie wiem nawet, czy to było zgodne z prawem, ale siłą ściągnięto nas do Stanów, gdzie przez pięć tygodni siedzieliśmy w sądzie. Musieliśmy wysłuchiwać tych przerażająco gównianych bzdur, które wymyślił oskarżyciel, o jakimś ukrytym przekazie do podświadomości, który zmusza ludzi do zabijania. Twardo jednak staliśmy na ziemi, broniliśmy metalu i siebie jak najlepiej potrafiliśmy.

Oskarżenie zostało oddalone. Chciałbym jednak wiedzieć, co tak naprawdę groziło wam wtedy?

Gdyby sędzia orzekł wtedy, że jesteśmy winni przedstawionych nam zarzutów, wybuchłoby prawdziwe szaleństwo. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak popieprzone rzeczy zaczęłyby wówczas dziać się w całej Ameryce... Przecież oni chcieli dowieść, że tekst piosenki może zabić człowieka. Wówczas każdy DJ, w każdej radiostacji, puszczając jakąkolwiek piosenkę, musiałby zaznaczać, że nie bierze odpowiedzialności za to, co ten utwór może zrobić, jak wpłynie na innych ludzi. Wszyscy baliby się, że wylądują w sądzie. Mówię ci, do takich szalonych rzeczy może dojść tylko w Ameryce.


Mylisz się. W Polsce metal również oskarża się o zgubny wpływ na młodych ludzi. Lokalne władze odwołują koncerty, a parlamentarzyści oglądają w czasie obrad plakaty Dimmu Borgir...

To idiotyczne, to po prostu ku***sko idiotyczne... Zostawcie do cholery polskie zespoły w spokoju! Przecież my wszyscy jesteśmy tu po to, żeby zapewniać ludziom rozrywkę. Jak szalonym trzeba być, żeby choć przez chwilę przypuszczać, że ktoś pisze muzykę, żeby zabijać nią ludzi!? Czyż nie powinniśmy być już wszyscy martwi? Czy historia rock’n’rolla nie powinna być usłana milionami trupów? To szalone! Aż nie mogę uwierzyć, że takie rzeczy dzieją się również u was. Tak w ogóle, to znam kolesi z Dimmu Borgir i uważam, że są naprawdę fajnymi ludźmi. My wylądowaliśmy w sądzie, a Bóg wie, co ich czeka... Mam tylko nadzieję, że rozsądek zwycięży w Polsce i ludzie, którzy robią te wszystkie dziwne rzeczy zrozumieją o co chodzi. Muzyka nie zabija ludzi, to ludzie zabijają innych ludzi.

Lada dzien wybierasz się na trasę po Stanach Zjednoczonych jako support dla Iron Maiden. Jak czujesz się w tej roli?

Nie mogę się doczekać! Jadę ja, Queensryche i Iron Maiden. Ja będę grał pierwszy. Teraz przygotowujemy się z zespołem do tej trasy. Zamierzam grać nie tylko utwory z „Resurrection”, ale również inne rzeczy, które kiedykolwiek nagrałem. Jest mnóstwo utworów Judas Priest, które rzadko można usłyszeć na koncertach i na pewno wybiorę coś z nich. A co ty chciałbyś usłyszeć?

Ja? Hm, to naprawdę trudne pytanie...

Prawda, że to trudny wybór? (śmiech) Muszę wybrać kilka spośród setek utworów. Pierwsze na myśl przychodzą takie kompozycje jak „Breaking The Law”, „Living After Midnight”, „Screaming For Vengeance”, „Painkiller”... ale to byłoby za proste, nie chcę tego robić. Chcę, żeby moje koncerty odróżniały się od koncertów Judas Priest.

Zamierzasz znów wjechać na scenę na swoim harley’u?

Nie. Harley jest nierozerwalnie związany z Judas Priest, nie powinienem tego wykorzystywać w innych okolicznościach. Nie przygotowuję na razie żadnego specjalnego show, bo będę grał jako pierwszy. Mam mało czasu i nie mogę w pełni wykorzystać sprzętu. Tym razem po prostu chcę pokazać się ludziom. Stanąć na scenie, dobrze się bawić i grać. Mam jednak nadzieję, że w przyszłości będę mógł znowu robić wielkie spektakle.


W twoim zespole grają panowie o nazwiskach swojsko brzmiących dla polskiego ucha. Mógłbyś ich przedstawić?

Gitarzysta Mike Chlasciak jest Polakiem i pochodzi z Warszawy. Jego babcia wciąż tu mieszka, zamierzam ją odwiedzić. Również Bobby Jarzombeck, który grał kiedyś na perkusji w Riot, ma przodków w Polsce. Poza tym mój zespół tworzą gitarzysta Patrick Lachman, którego poznałem w Los Angeles i basista Ray Riendeau, który pochodzi z Phoenix w Arizonie i grał już ze mną w Two. Bobby to po prostu doskonały perkusista metalowy, Ray jest ostrym, ale i wesołym rockowo-metalowym basistą, w stylu Patricka słychać klimat charakterystyczny dla Zachodniego Wybrzeża, a Mike to po prostu wirtuoz metalu w europejskim stylu – naprawdę, mam wspaniały zespół. Mam nadzieję, że przetrwamy razem długo. To nie jest jeden z wielu projektów. Pierwszy raz w życiu sygnuję zespół własnym nazwiskiem i mam nadzieję, że ostatni. Jesteśmy gotowi nagrać następną płytę.

Dziękuję za wywiad.

import rozrywka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas