Reklama

Marcin Miller (Boys): Szczytem marzeń był występ w Panderozie

Początkowo zespół Boys grywał tylko na weselach i w małych klubach. Dziś koncertuje na całym świecie. Będzie też gwiazdą Polsat SuperHit Festiwal.

Początkowo zespół Boys grywał tylko na weselach i w małych klubach. Dziś koncertuje na całym świecie. Będzie też gwiazdą Polsat SuperHit Festiwal.
Marcin Miller na scenie jest już prawie 30 lat /Sylwia Dąbrowa/Polska Press /East News

Zobaczymy ciebie i zespół Boys na SuperHit Festiwal w Operze Leśnej. Występujecie w tłumie polskich gwiazd. Czy na początku kariery myślałeś, że kiedyś będziesz w takiej sytuacji?

Marcin Miller (Boys): - Zakładając zespół w roku 1990, w bardzo małej miejscowości, kiedy też był ograniczony dostęp do różnych gazet, mediów...

...nie było programów typu talent show ani internetu...

- No właśnie. Nawet w najśmielszych i najpiękniejszych snach nie myślałem, że osiągnę jakikolwiek sukces. W tamtych czasach dla mnie sukcesem byłoby zagranie w klubie, w którym akurat wszystkie zespoły tego gatunku wtedy występowały. Był taki klub na Podlasiu, nazywał się Panderoza. Koncert w Panderozie mógłbym porównać do występu podczas Debiutów na festiwalu w Opolu. Jeśli tam się wystąpiło, to wiadomo było, że zespół był popularny.

Reklama

A tutaj proszę bardzo! Zespół po 28 latach dalej koncertuje, dalej odnosi sukcesy, jesteśmy zapraszani na równi z innymi wykonawcami na takie festiwale jak ten w Sopocie, czy na koncerty sylwestrowe organizowane przez Polsat, gdzie na scenie pojawiają się nawet gwiazdy światowego formatu. I już naprawdę czujemy się jak przysłowiowa ryba w wodzie. Kiedyś miałem tremę w takich kontaktach z wykonawcami spoza naszego nurtu. Teraz mam tremę, tylko gdy wychodzę na scenę.

Serio? Cały czas masz tremę?

- Teraz już tylko w momencie wyjścia, a gdy widzę reakcje ludzi, słyszę, że śpiewają, to trema znika. To jest zdrowe. Chyba Kora kiedyś powiedziała, że jak człowiek ma tremę, wychodząc na scenę, to dobrze o nim świadczy, bo to znak, że nie popada w rutynę.

A pamiętasz pierwszą dużą imprezę, na której graliście z przedstawicielami różnych gatunków? Długo przecież było tak, że gwiazdy popu patrzyły na was z góry.

- Oczywiście! To był bodaj 2008 rok. Koncert sylwestrowy. Było wtedy parę rzeczy bardzo przykrych. Ja stałem jak trędowaty, nie wiedziałem co mam ze sobą zrobić. Dziennikarz z radia podchodził do każdego artysty i zadawał po kilka pytań. Patrzyłem, czy do mnie podejdzie, ale tylko popatrzył na mnie i poszedł dalej. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić, zagotowałem się i zrobiłem się czerwony i zastanawiałem się, czy nie powinienem wyjść.

Artyści też cię omijali?

- Powiem tak: dwóch wykonawców bardzo dobrze wspominam. Chłopcy z Golec uOrkiestra od razu do mnie podeszli, powiedzieli, że daliśmy megakoncert. "Chodź na łącznik, mamy coś, żebyśmy się wspomogli" - dodali. Do dziś mamy dobry kontakt, wysyłają mi swoje koszulki. Wielki szacunek dla nich. Drugim wykonawcą była Maryla Rodowicz. Byłem w szoku. Podeszła do nas i zapytała: "Panowie, czy mogę zrobić z wami zdjęcie? Chciałabym na swój profil wrzucić. Ja się nawet zacząłem rozglądać, bo myślałem, że to jakiś żart, może ukryta kamera. Odpowiedzieliśmy oczywiście, że super, że bardzo chętnie. No i zrobiła.

A reszta?

- Reszta to wiadomo. Może z racji tego, że jesteśmy nurtem jakim jesteśmy, może nie chcieli zaniżać swoich lotów, bo a nuż nieładnie zostanie to odebrane, bo nie wypada. Tak czy siak traktowani byliśmy trochę jak trędowaci. Ale już na drugim koncercie sylwestrowym w 2011 r. wszystko było OK. Traktowano nas normalnie, nawet radio ze mną rozmawiało (śmiech).

W rockowym środowisku wiadomo: sex, drugs and rock and roll. A jak jest u was po koncertach?

- Prawie tak samo tylko bez seksu, dragów i rock and rolla (śmiech). Ja uwielbiam spotykać się z kolegami i koleżankami po koncercie. Siedzimy u kogoś z nas w pokoju. Zwykle jest bardzo ciasno, bo wiadomo, że miejsca jest mało, zmieszczą się dwa, góra trzy zespoły. Siedzimy, rozmawiamy na różne tematy, nie tylko zawodowe, a nawet najczęściej nie na zawodowe. O rodzinach rozmawiamy, o życiu. Mamy takie grono ludzi, z którymi można pogadać. Nie są to ludzie, którzy natychmiast wyjmują telefony i zamęczają: "Posłuchaj mojego nowego numeru, będzie hit". Takich akcji nie lubię, bo chcę być grzeczny, więc słucham, oglądam, ale tak szczerze to mam tego dosyć.

Bo to chyba gorsze niż oglądanie setki zdjęć z wakacji znajomych! W każdym razie coś w tym rodzaju.

- Chociaż szczerze mówiąc, ja też bywam marudny i to robię. Mam od lat przyjaciela, z którym jak trochę poddrinkujemy, to włączam komórkę i mówię: "Zobacz jeszcze to". A on ogląda. Od 20 lat to samo! Ale nic nie mówi. I to jest przyjaźń.

"Wszystko jest na jedno kopyto, mechaniczne i bez jaj". Pamiętasz ten cytat?

- Może i coś takiego powiedziałem, ale znasz to przysłowie o tym, czego nie robi się do własnego gniazda? Ja sam tę muzykę tworzę i z niej żyję. Nie mogę jej więc krytykować, bo to byłoby głupie. Zawsze jednak powtarzam, że Marcin Miller jest twórcą komercyjnym. Nie robię czegoś dla siebie i pod siebie, tylko po to, że spodobać się jak największej rzeszy odbiorców. Moja twórczość podyktowana jest więc tym, czego ludzie pragną. Ale przyznaję się do tego, że czasami próbuję posłuchać w samochodzie muzyki disco polo, bo np. dostanę od kogoś jakąś składankę, i po 20 minutach nie potrafię tego znieść. Tempo to samo, barwa ta sama i rzeczywiście wszystko na jedno kopyto.

Ja nie jestem fanką disco polo, ale widzę różnicę między tym, co było ponad 20 lat temu, a tym, co jest obecnie.

- Lepiej było?

Tak, lepiej, a na pewno ciekawiej.

- Prawda? Była w tym dusza. To było ortodoksyjne disco polo, ale każdy miał swój repertuar, po kilka przebojów. Nie tłukło się jednego kawałka w kółko.

Zajrzałam do internetu i wyskoczyło mi: Boys w Iławie, Boys w Ełku, w Londynie, Nowym Jorku. Gdzie was jeszcze nie było?

- ...

Usiłujesz sobie przypomnieć?

- No właśnie. Trochę Ameryki Południowej zostało i dół Afryki. Ale wszystko przed nami. Czasem mam wrażenie, że już wszędzie graliśmy. Pamiętam taki koncert w Islandii. Mały kraj, bodaj 300 tys. mieszkańców. Byliśmy chyba tego dnia trzecim wydarzeniem pod względem ważności! Gazety, radio, wszędzie podawali, że polski zespół przyjechał. To było bardzo przyjemne, że inny kraj może cieszyć się, że gwiazda z Polski przyjechała. Dla nich nie było ważne, czy to disco polo, czy coś innego, ważne, że mają kontakt z czymś dla nich nowym.

28 lat na scenie to dużo. Uderzyła ci kiedyś sodówka do głowy?

- Tak. Były momenty, że kupowałem samochody powiedzmy za sto tysięcy, a sprzedawałem za 10 tysięcy. Wyjeżdżałem sobie i wracałem dopiero po kilku dniach. Głupota. Tylko tak mogę to podsumować.

Show-biznes słynie z ostrej rywalizacji. W waszym środowisku też trwa walka?

- Myślę, że tak. Jesteśmy homo sapiens, istoty rozumne, więc wyczuwamy pewne rzeczy. Jeśli mnie zapytasz, ile mam odsłon jakiejś piosenki na Youtube, to nie odpowiem, bo nie śledzę, nie interesuje mnie to. Są jednak zespoły, które codziennie sprawdzają, i widać, że chcą za wszelką cenę wejść do czołówki. Albo czasem słyszę, jak ktoś mówi, że Marcin się wypalił, a za chwilę ta sama osoba przychodzi i się wita ze mną jak gdyby nigdy nic. Jest więc rywalizacja, zdarzają się niefajne sytuacje. Sławek Świerzyński tak to podsumował: "Marcin, daj spokój, wyścig szczurów nie dla nas, niech oni robią swoje, a królowie niech pozostaną królami". I to chyba najlepsza pointa.

Rozmawiała Iwona Leończuk

TV14
Dowiedz się więcej na temat: Marcin Miller | Boys
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy