"Lubię mieszać rzeczywistość z fikcją"

Angielski folkowiec zakochany w Paryżu Charlie Winston dał się poznać szerszej publiczności za sprawą przeboju "Like A Hobo" z płyty "Hobo". Teraz ten sympatyczny wagabunda z gitarą prezentuje nowy album "Running Still".

Charlie Winston na stałe mieszka w Paryżu - fot. Julien M. Hekimian
Charlie Winston na stałe mieszka w Paryżu - fot. Julien M. HekimianGetty Images/Flash Press Media

Muzyk przyjechał z wizytą promocyjną do Warszawy, podczas której opowiedział Piotrowi Daniszowi o nowych piosenkach, ekstremalnym koncercie i współpracy ze swoją muzykującą rodziną.

Niedawno grałeś koncert na Soundcheck w Tignes przy minus 25 stopniach. Było trudno?

- Tak, to był najtrudniejszy koncert na jakim kiedykolwiek grałem. Muzycy nie powinni grać koncertów w takiej temperaturze. Nie czułem palców u rąk, więc nie wiedziałem nawet, czy dobrze gram na gitarze. Ale z drugiej strony to był dobry koncert, publiczność była fantastyczna. To był kurort narciarski, byliśmy więc otoczeni przez ośnieżone, białe góry.

Nowy album nazywa się "Running Still". Czym różni się od poprzedniego wydawnictwa - "Hobo"?

- Jest całkiem inny. Ma więcej energii, częściej pojawia się cały zespół. Słychać więcej wpływów hip hopu, rocka i punku. Z rozmów z publicznością wnioskuję, że jest znacznie głębszy. Moim zdaniem ukazuje mnie od bardziej intymnej strony.

"Like a Hobo" jest prawdopodobnie twoją najbardziej znaną piosenką. Czy myślisz, że ten album również zawiera utwory, które mogą stać się przebojem?

- Nie sądzę, żeby zawierał takie utwory jak "Like a Hobo", który był sporym hitem. Nie stworzyłem tej płyty by mieć na liście kolejny hit. Chciałem mieć dobry album, którego słucha się w całości i który ma swój charakter od początku do końca. Chciałem po prostu napisać dobre piosenki. Nie interesowało mnie tworzenie hitów.

- Uważam, że żyjemy w świecie, w którym wszyscy chcą mieć kolejne i kolejne hity, a nikt nie przykłada wagi do pisania utworów. W dodatku nie trzeba napisać dobrej piosenki, by stworzyć hit, a w zasadzie te popularne piosenki zazwyczaj nie są wspaniałe. Warto również wspomnieć, że część piosenek powstała nawet wcześniej niż album "Hobo". Nad resztą pracowałem podczas trasy i po niej. Po zakończeniu koncertowania miałem sporo czasu. Udałem się do swojego domku na wsi i po prostu zacząłem pisać.

Zobacz teledysk "Like A Hobo":

Piosenka "She Went Quietly" jest dość popularna. Była grana m.in. w jednym z odcinków serialu "Grey's Anatomy - Chirurdzy". Kim jest "ona", w tej piosence? Czy jest to autobiograficzny utwór?

- "Ona" jest wyimaginowana. Utwór jest związany z kilkoma rzeczami, które wydarzyły się w trakcie mojego życia. Ale nie jest to prawdziwa historia w takim sensie, że nie pisałem o kimś, kogo znam. Zainspirowała mnie moja ciotka, która kiedyś nagle zadecydowała, że nigdy więcej nie chce widzieć nikogo z mojej rodziny. Po prostu zniknęła. Ma też związek z moimi przyjaciółmi, którzy adoptowali córkę. Wychowywali ją od 2 do 17 roku życia. Gdy osiągnęła pełnoletniość, mogła zgodnie z prawem znaleźć swoją matkę, co też uczyniła. Po tym, jak ją spotkała, napisała do rodziców, którzy ją wychowali, że nie chce ich dłużej znać. Byli załamani.

- W jakiś sposób zainspirowała mnie również historia gitarzysty Manic Street Preachers, który najzwyczajniej zniknął. Końcówka piosenki to z kolei nawiązanie do filmu Clinta Eastwooda "Million Dollar Baby". Tak więc składało się na nią wiele faktów, choć lubię mieszać rzeczywistość z fikcją.

Dorastałeś w muzycznej rodzinie. Jak to wpłynęło na twoją muzykę?

- Bardzo. Mój brat i moja siostra piszą piosenki, moi rodzice również tworzyli i śpiewali utwory, zawsze wzajemnie wspieraliśmy się.

Czy jest szansa, że kiedyś powiecie sobie: Tak, zacznijmy pracować razem?

- Nie wiem. Może? Wszyscy zadają to pytanie. Nie mam pojęcia, ale byłoby miło. Rzecz w tym, że nie jesteśmy rodziną muzyków, tylko rodziną songwriterów, a pisanie piosenek to bardzo osobista sprawa. To nie jest coś, nad czym zwyczajnie pracuje się z bratem czy siostrą. To bardzo prywatna sfera. Dopóki wszyscy nie dotrzemy do tego miejsca w tym samym czasie, ciężko powiedzieć, czy kiedykolwiek stworzymy coś razem.

Jak myślisz, jakim gatunkiem można określić twoją muzykę?

- Nie mi o tym mówić. Nie chcę klasyfikować mojej muzyki. To chyba widać po tym, że nie umiem pozostać w jednym miejscu, gatunku. Myślę, że boje się kategoryzacji i umieszczenie w jednej strefie. Jestem chyba zbyt zainteresowany całym światem, by powiedzieć: To jest to, kim jestem. Zostawią to zatem dziennikarzom, by mnie opisali, jeśli to potrafią. Powodem, dla którego zająłem się sztuką, jest bycie kimś nie do opisania.

Czy żałujesz, że twoja muzyka nie jest tak znana w Wielkiej Brytanii?

- W żadnym wypadku. Dla mnie ludzie są ludźmi. Pochodzimy z różnych krajów, mamy inne kultury, ale wszyscy czujemy muzykę, mamy te same potrzeby. Dzięki podróżowaniu i poznawaniu nowych osób nauczyłem się, że jest coś pięknego w obcych kulturach, w tym co ci dają, co sobą reprezentują. Ale mogą być także trujące, niebezpieczne, bo możesz zamknąć się w jednym sposobie myślenia .

Rozmawiał Piotr Danisz.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas