Reklama

Jeremi Przybora miał jeszcze kilka rzeczy do ukrycia. "Bolesna sprawa" [WYWIAD]

Powiedzieć, że Jeremi Przybora był człowiekiem wielu talentów, to jakby nic nie powiedzieć. Poza samym współtworzeniem doskonale znanego Polakom Kabaretu Starszych Panów, był on m.in. poetą, pisarzem i człowiekiem, który chętnie stawał przed mikrofonem. Choć kierunek wokalny nie był główną drogą dla Przybory, to niewątpliwie pozostawił po sobie wiele lekkich, przyjemnych dla ucha piosenek, które na stałe wpisały się w naszą kulturę. Maria Wilczek-Krupa, autorka wydanej niedawno książki "Żuan Don. Biografia Jeremiego Przybory", postanowiła przyjrzeć się jego historii na tyle, by wyjawić wiele nieznanych dotąd faktów.

Powiedzieć, że Jeremi Przybora był człowiekiem wielu talentów, to jakby nic nie powiedzieć. Poza samym współtworzeniem doskonale znanego Polakom Kabaretu Starszych Panów, był on m.in. poetą, pisarzem i człowiekiem, który chętnie stawał przed mikrofonem. Choć kierunek wokalny nie był główną drogą dla Przybory, to niewątpliwie pozostawił po sobie wiele lekkich, przyjemnych dla ucha piosenek, które na stałe wpisały się w naszą kulturę. Maria Wilczek-Krupa, autorka wydanej niedawno książki "Żuan Don. Biografia Jeremiego Przybory", postanowiła przyjrzeć się jego historii na tyle, by wyjawić wiele nieznanych dotąd faktów.
Autorka biografii Przybory dotarła do nieznanych dotychczas faktów /INPLUS /East News

Izabela Komendołowicz-Lemańska (Polska Agencja Prasowa): Dlaczego postanowiła pani napisać biografię Jeremiego Przybory?

Maria Wilczek-Krupa:- Dlatego, że to było moje marzenie. Choć urodziłam się 15 lat po premierze Kabaretu Starszych Panów, to te ich piosenki towarzyszyły mi od dzieciństwa. Moi rodzice mówili w domu Przyborą, tak jak w domu Przybory mówiło się Boyem. Długo myślałam, że w lesie rosną "lwyby", a osculati to rodzaj przekleństwa, bo przed każdą wakacyjną wycieczką słyszałam: "Na grzyby, na lwy by", a tata, gdy się skaleczył, syczał: "ossssculati". W takim duchu wzrastałam, piosenki Przybory towarzyszą mi przez całe życie, z czasem zaczęły ich słuchać również moje dzieci.

Reklama

Napisałam wcześniej dwie biografie, ale czasem mam wrażenie, że urodziłam po to, żeby napisać o Starszym Panu B. Choć oczywiście nie wiedziałam, że zajmie mi to aż pięć lat. Życie Przybory było długie, intensywne, przewinęło się przez nie mnóstwo osób - uporządkowanie tego materiału wymagało czasu. Przy okazji udało mi się odkryć kilka tajemnic rodzinnych. To było prawdziwe literackie śledztwo.

Jeremi Przybora był znany ze słabości do kobiet. Dlatego zatytułowała pani jego biografię "Żuan Don"?

- Tytuł oczywiście zaczerpnęłam z piosenki "A ta Tola". Tam jest taki fragment: "Z Anatola jest lekkomyślny Polak, lowelas i żigolak, żuan don. A ta Tola, a ta Tola nie słuchała, powtarzała: tylko on!". Jeremi Przybora nie był ani żigolakiem, ani lowelasem - był prawdziwym dżentelmenem, który uwielbiał kobiety. Naprawdę się zakochiwał i bardzo przeżywał te miłości. To prawda, że było ich wiele, bo Przybora miał - nazwijmy to - pojemne serce. W swoim warsztacie poetyckim chętnie natomiast stosował charakterystyczny dla Jana Andrzeja Morsztyna szyk przestawny, dlatego pomyślałam, że tytuł "Żuan Don" pięknie połączy jego dwie natury - poetycką i zmysłową.

Przybora uwielbiał kobiety, a one uwielbiały jego. Były też dla niego inspiracją. Powszechnie znany jest jego związek z Agnieszką Osiecką, który zaowocował urzekającymi listami "na wyczerpanym papierze" i piosenkami, które tworzyli dla siebie nawzajem. Ona była największą miłością Przybory?

- Z analizy listów, jakie do siebie pisali, piosenek, ale też z rozmowy z jego córką Martą, która była powierniczką jego związku z Agnieszką, wygląda na to, że tak. Pod koniec życia Przybora chodził z Magdą Umer na spacery i wiele razy zatrzymywał się pod oknami Agnieszki, żeby patrzeć, wspominać. Mówił, że mógłby tutaj rozbić namiot. Osiecka do końca była w jego sercu, ale nie była pierwszą kobietą, która mu to serce złamała. Myślę, że prawdziwą miłością Przybory była też jego trzecia żona, scenografka Alicja Wirth, u boku której spędził ponad 30 lat. To była miłość spokojna, bez napięć, porywów serca, ale dająca dużo radości ze wspólnego życia.

Alicja Wirth była jego "Jesienną dziewczyną"?

- Tak, chociaż piosenka "Jesienna dziewczyna" powstała dużo wcześniej, zanim Przybora poznał swoją trzecią żonę. To między innymi dlatego Maria Wasowska nazwała go poetą przeczuć. Kiedy już znał Alicję, opowiadał, że wcześniej po prostu czuł, że "jesienna dziewczyna" nadejdzie. Ich związek zaczął się w 1966 roku i trwał do śmierci Alicji w roku 2000. Jeremi zmarł cztery lata później, nazywał ten czas niepotrzebnym dodatkiem. Jego syn Konstanty opowiadał mi, że kiedy tata zadzwonił do niego i powiedział, że Alicja nie żyje, to miał wrażenie, że usłyszał z oddali: "i ja też".

Przed Alicją Wirth Jeremi Przybora miał dwie żony. Każda z nich była wyjątkową kobietą. Pierwszą była Maria Burska zwana Mary. Postać niezwykle barwna.

- To taki kolorowy ptak, ale o żelaznym charakterze. Wszyscy trochę się jej bali, Przybora, jak myślę, też. Była prawdziwą księżniczką tatarską. Gdy przed wojną poznała Jeremiego, jej status społeczny był zdecydowanie wyższy niż jego. Miała wyjątkową urodę i talent muzyczny - razem z siostrami tworzyła trio panien Burskich. W tamtym czasie Przybora był spikerem. Legenda głosi, że kiedy zobaczył ją po raz pierwszy w korytarzu radia jako gwiazdę wieczornego programu, powiedział: "To będzie moja żona". 

Jest coś pięknego w miłości Marii Burskiej do męża, bo to uczucie nigdy nie wygasło. Ona przeżyła wszystkie kolejne żony oraz samego Jeremiego i do końca darzyła go wielką miłością. Udało mi się w archiwum Polskiego Radia wyszperać nagrania, na których przepięknie o tym opowiada. Długo nie chciała zgodzić się na rozwód, a po rozstaniu z Przyborą nigdy już nie związała się z innym mężczyzną. Była też zazdrosna o wszystkie jego kolejne kobiety. Jedne lubiła bardziej, inne mniej, nie znosiła na przykład Alicji Wirth, natomiast z czasem polubiła Igę Berens, czyli drugą żonę Przybory, która właściwie jej go odebrała.

Igę Berens podobno Przybora także poznał w radio. I podobno dzięki niej powstał Kabaret Starszych Panów.

- Kiedy się spotkali, Jadwiga, którą później Przybora nazwał Igą, była początkującą dziennikarką, mężatką. Naprawdę nazywała się Mira Leneman, była Żydówką, przeżyła getto. Jej losy były tragiczne, w pewnym momencie zaczęła chorować, co miało ogromny wpływ na życie całej rodziny. Iga była kobietą inteligentną, twórczą, energiczną. Maria Wasowska twierdziła, że to właśnie jej wigor pchał Przyborę do niektórych działań, choćby do napisania dialogów do filmu "Ewa chce spać", scenariusza filmu "Upał", a także tekstów do Kabaretu. On z natury był człowiekiem powolnym, doceniał drobne przyjemności życiowe. To Iga prosiła go, żeby pisał więcej i więcej. Wystarczy przeczytać ich korespondencję, nawet tę po rozstaniu, żeby przekonać się, że literacka więź okazała się silniejsza niż rozwód. Swoją drogą te ich listy to wyśmienita literatura. Iga miała talent, doskonale operowała słowem, pisała opowiadania. Jej syn, Konstanty Przybora, wspominał, że opowiadała mu wspaniałe bajki.

Jeremi Przybora miał dwoje dzieci: córkę Martę z pierwszego małżeństwa z Mary Burską i syna Konstantego z drugiego małżeństwa z Igą Berens. W pewnym momencie doszło do poważnego konfliktu między Martą a Alicją Wirth. Co było jego przyczyną?

- Nie chcę w to wchodzić głęboko, bo to bolesna sprawa. Wiadomo, że Alicja była osobą niełatwą. Bardzo inteligentną, ale też z ogromną traumą wojenną, która sprawiła, że na zewnątrz była chłodna, oschła, surowa, nawet w sposobie ubierania. Natomiast Marta była dziewczyną światową - modelką, spikerką. Przez jakiś czas mieszkała w Ameryce i po powrocie do Warszawy zatrzymała się w niedużym mieszkaniu Alicji i Jeremiego. Miała zostać dwa, trzy tygodnie, a została pół roku. Te dwie kobiety były tak różne, że nie było szans na porozumienie. Marta wyciągała ojca do znajomych i na różne spotkania, co bardzo drażniło Alicję. Może trochę się bała, że Przybora znów zacznie szaleć? Tak czy inaczej, konflikt narastał z każdym dniem. Marta zarzucała Alicji, że chce mieć Jeremiego tylko dla siebie, z kolei dla Alicji nie do zniesienia był tryb życia Marty. W pewnym momencie córka Przybory zniknęła z ich życia, pojawiła się dopiero przed śmiercią ojca. Ale on wtedy nie był już w stanie z nią rozmawiać.

A jakie relacje miał Jeremi Przybora z synem?

- Bardzo dobre, chociaż czasem sam siebie nazywał "okropnym ojcem". Zdarzało mu się zapominać, że ma syna. Znana jest historia o tym, że kiedyś na stacji benzynowej poprosił 9-letniego Konstantego, żeby przetarł mu szyby w samochodzie. Konstanty to zrobił, po czym Jeremi odjechał ze stacji bez niego. Kiedy był czymś zajęty - myślał o programie, nowej piosence - to świat dla niego nie istniał. Ale później, zwłaszcza, kiedy syn był już dorosły, miał z nim bardzo dobry kontakt. Nie ukrywał podziwu dla Konstantego, gdy widział, jak ten zajmował się umierającą matką. Mówił, że chciałby być takim człowiekiem jak on. Po śmierci Alicji Wirth to właśnie Konstanty i jego druga żona Ania opiekowali się Przyborą.

W pewnym momencie rodzinne losy tak się splątały, że syn Przybory ożenił się z Agatą, córką Alicji Wirth z poprzedniego małżeństwa.

- Tak, z przybranego rodzeństwa stali się mężem i żoną. Ich małżeństwo nie przetrwało. Agata wyszła drugi raz za mąż, Konstanty się ponownie ożenił, urodził mu się syn, którego niestety Jeremi już nie zdążył poznać. Ale przyjaźnią się do dziś.

Jeremi Przybora był niezwykle przystojnym mężczyzną - wysokim, niebieskookim blondynem o arystokratycznym wyglądzie. Do tego zawsze bardzo eleganckim. Nie sposób nie wspomnieć o jego wizerunku w Kabarecie Starszych Panów - żakiecie, sztuczkowych spodniach, cylindrze. W czasach PRL-u to musiało robić niesamowite wrażenie.

- Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski byli ludźmi o przedwojennej kulturze i takim sposobie bycia. Dialogi, które słyszymy w Kabarecie, prowadzili też w życiu codziennym. To był ich świat. Przybora był wytwornym mężczyzną, tę wytworność miał nie tylko w stroju, ale też w mowie, minie, geście, uśmiechu, spojrzeniu. To cechowało go na co dzień. Iga Berens w jednym z listów napisała, że gdy po raz pierwszy zobaczyła go w dżinsach, to przetarła oczy ze zdziwienia.

Skoro już jesteśmy przy Kabarecie Starszych Panów. Jak to się w ogóle stało, że w czasach siermiężnego PRL-u powstał program, który prowadziło dwóch szarmanckich panów w przedwojennym stylu?

- Zawdzięczamy to Adamowi Hanuszkiewiczowi. Po wyemitowaniu pierwszego odcinka kierownictwo telewizji, w tym Aleksander Bardini, postanowiło zdjąć Kabaret z anteny. Padały argumenty, że nie wiadomo o co w tym w ogóle chodzi, że język jest niezrozumiały dla mas. Ale wtedy Adam Hanuszkiewicz huknął pięścią w stół i powiedział, że się na to nie zgadza i żeby puścili kolejny odcinek, a on ich zapewnia, że nie będą mogli tego zdjąć, bo ludzie im nie pozwolą. Miał rację. Widzowie, czy jak mawiał Przybora "Telepaństwo" - mieli taką samą potrzebę ucieczki od rzeczywistości, jak Starsi Panowie Dwaj - od kolejek w sklepach, od propagandy lejącej się z telewizora, od wszechobecnej szarzyzny. Z pewnością za sukcesem Kabaretu stali też aktorzy: Wiesław Gołas, Wiesław Michnikowski, Barbara Kraftówna, Irena Kwiatkowska, Mieczysław Czechowicz, Kalina Jędrusik, Edward Dziewoński. Tych siedem nazwisk Jeremi wypowiadał jednym tchem.

W Kabarecie występowała także Barbara Wrzesińska. To dla niej Jeremi Przybora napisał piosenkę "Już kąpiesz się nie dla mnie".

- Barbara Wrzesińska była wówczas młodziutką dziewczyną, zagrała w kilku kabaretowych wieczorach i była pierwszą kobietą, która złamała Przyborze serce. Gdy dowiedziała się, że jest żonaty, a do tego, że jego żona jest chora i przebywa w klinice psychiatrycznej, postanowiła skończyć związek z nim. On bardzo to przeżył i właśnie wtedy napisał piosenkę "Już kąpiesz się nie dla mnie". Z czego zaczerpnął pomysł na tekst? Wrzesińska uwielbiała się kąpać, ilekroć Przybora do niej dzwonił, słyszał, jak woda leje się do wanny. Rym ułożył się zatem sam: "A gdy pytałem, czy to z kranu gdzieś tak siąpie, mówiłaś: tak, bo ja się często kąpię". Ta piosenka bardzo nas dzisiaj bawi, a przecież zrodziła się z ogromnego bólu autora. W końcu Przyborze udało się wyjść z dołka, potem pojawiła się Osiecka. I dopiero wtedy przekonał się, co znaczy cierpieć.

Podobno to właśnie romans Przybory z Osiecką doprowadził do tego, że Jerzy Wasowski zdecydował się odejść z Kabaretu Starszych Panów.

- Znajomość Przybory i Wasowskiego miała wiele zakrętów. Trwała bardzo długo, bo zaczęła się w 1939 roku u progu drugiej wojny światowej. Panowie poznali się w radiu. Wasowski, który był nie tylko aktorem i pianistą, ale też inżynierem i akustykiem radiowym, zaprosił Przyborę do amplifikatorni, żeby w jego towarzystwie posłuchać swinga z nasłuchu BBC. W czasie wojny ich znajomość się urwała, bo Wasowski ze względu na swoje żydowskie korzenie musiał się ukrywać. 

Ponownie spotkali się tuż po wyzwoleniu, a ponieważ Jeremi potrzebował kompozytora do Radiowego Teatrzyku "Eterek", zaprosił do współpracy Jerzego. I tak spółka Przybora-Wasowski puściła maszyny w ruch. Ale co ciekawe, nie byli przyjaciółmi od serca. Jak wspomniałam, ich relacja miała sporo zakrętów. Najsilniejszym była końcówka Kabaretu Starszych Panów, kiedy Jerzy Wasowski powiedział, że ma dość i jest już za stary, żeby odgrywać komika.

Ale to nie był prawdziwy powód jego odejścia z Kabaretu?

- Sam Przybora podejrzewał, że prawdziwym powodem był jego związek z Agnieszką Osiecką. Jerzy i jego żona Maria byli bardzo zaprzyjaźnieni z Igą i uważali, że nie mogą dawać przyzwolenia na ten romans. Wasowski powiedział wtedy, że nadal będzie pisał muzykę do piosenek Przybory, ale nie będzie z nim grał w Kabarecie. Dopiero ponad dekadę później dał się namówić do powrotu na scenę i wtedy powstał Kabaret Jeszcze Starszych Panów. Wyemitowano pierwszy odcinek i potem przez kilka lat nic. Kolejne wieczory nagrane w latach 1978-1980 telewidzowie zobaczyli dopiero w latach 80.

Dużą rolę w życiu Przybory odegrała praca w Polskim Radiu. Tam poznał swoje dwie żony, tam poznał też Wasowskiego. Co ciekawe, o tym, że trafił do radia, zdecydował przypadek.

- On szukał swojego miejsca. Studiował anglistykę, wcześniej był na SGH. Konkurs na posadę spikera radiowego spadł mu jak z nieba - głos miał niezły, nawet uczył się przez krótki czas śpiewu. Rekrutacja składała się z kilku etapów i była bardzo trudna, a konkurencja ogromna. Przybora zaszedł wysoko, ale konkursu nie wygrał. Ktoś jednak zrezygnował i pewnego dnia zadzwoniono do Przybory z propozycją objęcia posady spikera. Tak zaczęła się jego radiowa miłość. Kiedy w 1995 roku odbierał Diamentowy Mikrofon, powiedział: "Z radia powstałem i w radio się obrócę".

Z radiem wiąże się też bohaterski epizod w życiu Przybory. Pracował przed mikrofonem w czasie oblężenia Warszawy we wrześniu 1939 roku, po kapitulacji nie chciał wyjechać zagranicę, choć miał taką możliwość. W radio pracował też w czasie Powstania Warszawskiego.

- W 1939 roku niektórzy pracownicy radia dostali propozycję ewakuacji w słynnej "karawanie Karaffy-Kraeuterkrafta". Przybora był wśród nich. Spakował walizkę, wsiadł do autokaru, ale w ostatnim momencie wyskoczył na ulicę. To był odruch, impuls, którego nie potrafił wytłumaczyć. Potem w czasie Powstania Warszawskiego został zmobilizowany do radia "Błyskawica", później do rozgłośni cywilnej i tkwił na posterunku do końca.

Mało kto wie, że miał legitymację AK i pseudonim: "Doman". Nie walczył na ulicy i nie uważał się za bohatera. Był zdania, że bohaterstwa nie można wymagać, a ludzie mają prawo do niebohaterskiego życia i śmierci. Z okrucieństwem wojny i skutkami Powstania nie pogodził się nigdy.

Po wojnie zapisał się do partii. Skąd u niego, człowieka o ziemiańskich korzeniach, akceptacja nowego ustroju?

- Po koszmarze wojny wierzył, że ten nowy porządek się sprawdzi. Dość szybko zrozumiał, że się pomylił i w 1957 roku, po politycznej odwilży, oddał legitymację partyjną. Bardzo chciał to wymazać z pamięci, może dlatego tak chętnie odwoływał się do przedwojennego statusu panicza. Pod koniec życia przyznał, że bywał apologetyczny w stosunku do komunistycznego ustroju i płacił serwituty PRL-owskiej władzy, zwłaszcza w ramach Radiowego Teatrzyku "Eterek", gdzie kpił czasem z planu Marshalla albo wychwalał budowniczych trasy W-Z.

Tekstami Jeremiego Przybory zachwycał się Wojciech Młynarski, chwaliła je Wisława Szymborska. Ale on sam nigdy nie nazywał się poetą. Był taki skromny?

- Był nad wyraz skromny i do końca nie wierzył w siebie. Nie czuł się poetą, prędzej "piórotechnikiem", jak powiedział kiedyś Grzegorz Wasowski albo "lirycystą" od angielskiego słowa "lyrics". Kiedyś pewna studentka, która pisała o nim pracę magisterską, zapytała go o inspiracje. Kiedy usłyszała, że chciał po prostu uciec od świata komunistycznego w przedwojenny, powiedziała: "Pan jest intuistyk!" Przybora uznał, że trafiła w punkt, bo wszystko co stworzył, było wynikiem intuicji. 

Ta skromność, o której Pani wspomniała, kazała mu uważać siebie za "tego drugiego" w duecie Starszych Panów. Dla niego Wasowski był Panem A, a on Panem B. Napisał przecież: "Po to łączą słowo z dźwiękiem kompozytor i ten drugi...". I to nie była kokieteria z jego strony, on naprawdę uważał, że muzyka jest najważniejsza.

Twórczość Jeremiego Przybory jest ponadczasowa, wciąż nas wzrusza i bawi. W czym tkwi jej sekret?

- Moim zdaniem w liryzmie zestawionym z purnonsensownym humorem. Cieszę się, że te utwory dostają dziś drugie, trzecie albo czwarte czy piąte życie. One funkcjonują w różnych odsłonach i aranżacjach, kolejne pokolenia odczytują je i interpretują na nowo. Wiesław Gołas miał rację, gdy mówił, że poezja Przybory po prostu nie ma prawa umrzeć.

PAP life
Dowiedz się więcej na temat: Kabaret Starszych Panów
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy