"Czuję się super"

- Kiedy miałem 20 lat, uważałem, że jak będę miał 40-tkę, stanę się starym ramolem. Będę jak tata, jak mój dziadek - śmieje się w rozmowie z Bartoszem Donarskim Jan-Chris De Koeijer, jedno z ostatnich prawdziwych gardeł death metalu.

Gorefest
Gorefest 

Cztery dychy na karku i entuzjazm 15-latka - Gorefest wrócił do lat 90. Już "La Muerte", powrotny album Holendrów z 2005 roku dawał powody do radości. Jego następca powala. "Rise To Ruin" - wydany na początku sierpnia 2007 roku - jest bowiem brutalny jak "False", rozbujany niczym "Soul Survivor" i chwytliwy jak "Erase". Doskonale czuć, że w przeciwieństwie do niektórych weteranów z Florydy, ich muzyka nie jest histeryczną walką o przetrwanie. Ich prywatne kariery są stabilne, grają, bo chcą. - I wiesz co, mam te cztery dychy i czuję się super - mówi. Groove'em All!

Jestem pod totalnym urokiem "Rise To Ruin". Tego albumu chce się słuchać na okrągło. I to też robię od kilku dni. Myślę, że mówi to sporo o jakości tej płyty.

Dzięki. Cieszymy się, bo podobne opinie słyszymy ostatnio dość często. Nie ukrywam, że mamy wobec tego albumu swoje oczekiwania i z tego co widzę staje się to rzeczywistością.

"Rise To Ruin" to bez wątpienia konkret. Jest ciężko i brutalnie. Wydaje się, że wciąż chce wam się porządnie j**nąć, co najmniej jakbyście mieli po 15 lat.

Tyle że my mamy dziś po 40 lat (śmiech). To znaczy ja, bo reszta chłopaków ma po 37-38 lat. Sam nie wiem, jak to tłumaczyć - chyba wróciliśmy do początku lat 90. W sumie nie było żadnego planu, po prostu tak wszyło.

Nie da się jednak ukryć, że włożyliśmy w ten album sporo pracy. Chyba nigdy aż tak ciężko nie pracowaliśmy. Wiedzieliśmy jednak, że powstanie z tego coś ciężkiego - to mieliśmy w głowach od samego początku. Ale nigdy nie spodziewalibyśmy się, że ta płyta będzie aż tak dobra, bo na serio uważam, że jest to naprawdę bardzo dobry album.

Skąd bierzecie na to wszystko siły? W końcu od powstania Gorefest minie niebawem 20 lat.

20 lat to trochę za dużo, bo mieliśmy przecież dość długą przerwę - 6 lat. I to słychać w tym, co teraz robimy. Wcześniej cały czas poszukiwaliśmy, odbijaliśmy się od ściany do ściany, jeśli chodzi o różnorodność materiału, a teraz wszyscy idziemy w tym samym kierunku.

Wiele utworów napisał Ed [Warby, perkusja], ale trzy numery skomponował też Boudewijn [Bonebakker, gitara]. Wiesz, ciągle jeszcze krążą o nim niestworzone historie, że nie lubi metalu, że jest fanem bluesa, a on zrobił na ten album numery "Revolt", "Babylon's Whores" i "The End Of It All", czyli niemal najszybsze kawałki na płycie (śmiech).

Dlatego, jak mówię, nie wiem co się stało, może coś wisiało w powietrzu, może jest to kryzys wieku średniego. Naprawdę nie wiem, ale wyszło to bardzo naturalnie.

To chyba, jak wspomniałeś, musicie się dziś czuć tak, jakby dopiero co rozpoczęły się lata 90.

Zdecydowanie. Z tą jednak różnicą, że dopiero teraz naprawdę dobrze się znamy. Żeby dobrze się poznać, musiało minąć trochę czasu. Dziś jesteśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Ale nie z tego powodu, że gramy w jednym zespole, jak to było na początku, w 93-94 roku, kiedy wszystko działo się bardzo szybko. To nas po części wykończyło, ponieważ mimo że odnosiliśmy sukcesy, żaden z nas nie miał odwagi przyznać się do swoich błędów, pokazać swojej słabości.

A dziś gra w tym zespole czterech ludzi, którzy mają wspólną pasję. Każdy z nas ma swoje zajęcia, własne kariery i nie musimy się niczym przejmować. Nie musimy grać - gramy, bo chcemy. Nie mamy zobowiązań, czujemy się wolni.


Prócz ciężaru i blastów, są też na tym albumie inne znane wam elementy, jak choćby charakterystyczne solówki rodem z lat 70. czy ten znajomy groove.

No tak, bo choć jest ciężko, zawsze staramy się, żeby album zachował dynamikę. Jak gra się szybko, warto czasami trochę zwolnić, aby kolejna partia znów była ciężka. Jeśli cały czas grasz na złamanie karku, wszystko traci wyrazistość, gdyż staje się to dla ciebie normą. Szybkość przestaje mieć znaczenie.

W przeszłości podejmowaliśmy różne decyzje, które nie były do końca właściwe i w zasadzie cieszę się, że w pewnym momencie to przerwaliśmy. Od zawsze mam w głowie słowa, które powiedział kiedyś o nas Gene Hoglan, jeden z najlepszych perkusistów na scenie, ale również doskonały kompozytor. Stwierdził: "Wasza muzyka oddycha, jest w niej przestrzeń". Do dziś traktuję to, jako olbrzymi komplement.

Ma to zdaje się wiele wspólnego z tym charakterystycznym rytmem, który obecny jest w muzyce Gorefest. Ten groove to wasz znak firmowy. Od razu wiesz, z czym masz do czynienia.

Groove jest ważny. Ta muzyka musi bujać (śmiech). Nie wiem, jak to się rodzi, to powstaje naturalnie. No i mamy przecież zajebistego perkusistę.

Ważne jest też to, że choć jesteście świetnymi muzykami nie próbujecie się popisywać, jak ma to w zwyczaju co najmniej połowa dzisiejszych zespołów deathmetalowych.

Jaki jest sens w umieszczaniu w jednym kawałku 40 riffów, skoro wszystko rozbija się o 3-4 naprawdę dobre. Potrzebujesz tylko tyle, przynajmniej z naszego punktu widzenia. Wiesz, Ed i Boudewijn rzeczywiście mają talent, Frank [Harthoorn, gitara] i ja gramy co prawda przyzwoicie, ale raczej niechlujnie. Tak czy inaczej to jest właśnie Gorefest. Czasami dajemy z Frankiem dupy tu i tam, ale dzięki temu mamy prawdziwy Gorefest (śmiech).

Potrafimy trzymać swoje instrumenty i znamy nasze możliwości, jednak nigdy nie będziemy tego filtrować przez komputery, żeby brzmiało superprecyzyjnie. Bo właśnie to zabija muzykę, zabija ten groove. Bo rytm to nie jest wcale idealne do granic absurdu metrum - groove to coś, co niejako krąży wokół bitów, jest czasami niestaranne, wolniejsze, niekiedy szybsze. W naszej muzyce jest ten rytm, bo po nagraniach nie przepuszczamy tego przez komputer.

Przy okazji tego tematu mam ciekawą opowiastkę. Kolega Tue Madsena [producenta], jeden muzyk - nie pamiętam z jakiej grupy - pojechał ze swoją ekipą na miesięczną trasę z Trivium. Tue siedział w samochodzie i słuchał Trivium i koleś, który grał z nimi przez miesiąc na tym samym tournee pyta go: "Co to leci?". Nie rozpoznał, że to Trivium, bo ten zespół na scenie i z płyty to dwie różne bajki.

Obecnie wszyscy posługują się komputerami, przy perkusji, wokalu, cokolwiek by to nie było. I to kompletnie rujnuje klimat. Niszczy tę muzykę, zabija groove. My nie j**iemy się aż tak z komputerami. Owszem nagrywamy z pro tools, ale tego nie słychać, bo zagramy coś raz, drugi, trzeci i gotowe. Wiele moich wokali wchodzi na album już przy pierwszy podejściu. Raz zaśpiewam, potem może coś dodam, przechodzę do chórów, żeby nadać całości większej mocy i tyle.


Pozostając przy wokalach. Sądzę, że dość istotne jest dla ciebie zachowanie pewnej czystości. Wciąż jesteś, jak to nazywamy z kumplami "mighty roarer", ale to co śpiewasz można zrozumieć.

Połowa ludzi tego nienawidzi, druga połowa uwielbia. Niektórzy uważają, że to, co robię nie jest prawdziwym deathmetalowym rykiem. Pie**olę to, wolę już być przez kogoś nienawidzony niż pozostać przeciętniakiem. Inna sprawa, że chcę, żeby ludzie mogli zrozumieć to, co śpiewam. Mam im w końcu coś do powiedzenia.

Wiesz, to co robi John Tardy (Obituary), pierwsze albumy są potężne, a nie było tam nawet tekstów. To jest świetnie i mam do tego ogromny szacunek, ale nie powiem, żeby chciał tak śpiewać. To zupełnie nie mój styl.

Prawdę mówiąc, nie wiem czego można nie lubić w twoim stylu. Dla mnie ideałem growlingu byłeś zawsze ty czy Vincent, czyli ludzie, którzy potrafią ryknąć, ale też można ich zrozumieć. Typowa "świnia" to przy tym, co robisz śmiech na sali.

Ja nie udaje świni. Wiesz, mam już na karku 40-tkę (śmiech). Świnie już tam są i dobrze, niech działają (śmiech). Kiedy miałem 20 lat, uważałem, że jak będę miał 40-tkę, stanę się starym ramolem. Będę jak tata, jak mój dziadek (śmiech). I wiesz co, mam te cztery dychy i czuję się super. A wiesz dlaczego? Bo dokładnie wiem, czego chcę i co jeszcze ważniejsze, dobrze wiem, na co nie mam ochoty. Jak się ma 40-tkę, nie masz problemu, żeby powiedzieć: Nie, to mi się nie podoba. To są te plusy.

Minęły trzy lata od waszego powrotu na scenę. Zauważyłeś w tej muzyce jakieś zmiany. Może coś szczególnego zwróciło twoją uwagę?

Chyba to, że 30-40 procent ludzi przychodzących na naszego koncerty to młodzież. Byłem tym zaskoczony, ale i dumny z tego powodu. Takie coś bardzo cieszy, bo znaczy to, że ludziom wciąż na nas zależy. Mówiąc o młodzieży mam na myśli ludzi około 20-tki, którzy nie mogli nas znać, kiedy rozwiązaliśmy zespół.

Potęga internetu działa - to jedno z jego najlepszych dobrodziejstw. Dzieciaki przeczytały o nas w necie, dowiedziały się tego i owego i jednego dnia mogły sobie ściągnąć wszystkie nasze albumy. Nie uważam, żeby w przypadku takiego zespołu, jak Gorefest, ściąganie muzyki było czymś złym. Myślę, że to dobry sposób poznawania muzyki. Wiesz, w Holandii rządzą teraz tzw. grupy gothicmetalowe z kobietami za mikrofonem.

Frank dobrze to kiedyś ujął w wywiadzie, gdy zapytano go, co sądzi o tych wszystkich zespołach. Powiedział: "No cóż, uważam, że wszystkie powinny przenieść się do Francji" (śmiech). Cały Frank. Najgorsze jest to, że są to wszystko bardzo fajni ludzie, ale błagam - nie nazywajcie tego metalem.

Przez jakiś czas grywaliśmy koncerty z takimi formacjami, ale niedawno stwierdziliśmy, że to już ostatni raz. Czasami gra się u nas takie mniejsze festiwale z 4-5 grupami, na które przychodzi około 800 fanów.


Ale wolę już zagrać w małym klubie dla 300 spoconych wariatów, którzy przyszli tylko na nas, niż dla 800 ludzi na festiwalu, gdzie pod sceną od początku bukuje swoje miejscówki dzieciarnia spod znaku kobiecego gothic metalu. Skubańcy nie przesuną się do tyłu i fani Gorefest muszą szwendać się na końcu, bo oni nie chcą stracić swoich miejsc. Podczas koncertu pierwsze rzędy kreują cały show, a ci ludzie tylko się gapią i robią miny, jakby właśnie weszło im coś w dupę. Pochłaniają całą twoją energię bez jakiejkolwiek reakcji. To jest nie do zniesienia. Dlatego wolimy klubowe sztuki, gdzie mamy oddanych fanów, jest przybijanie piątek, ogólna zabawa, a nie grupę zombie, która czeka na swojego gotyckiego ulubieńca.

Czy grając koncerty przez ostatnie lata spotykaliście starych znajomych, kapele z dawnych dni?

Na co dzień pracuje jako szef produkcji w Mojo Concerts, największego organizatora koncertów w Holandii. Z powodu mojego doświadczenia, zajmuję się najczęściej koncertami cięższych zespołów, dlatego każdego roku spotykam kupę ludzi. Z wieloma nigdy nie straciłem kontaktu. Ale fajniej jest pograć z nimi za granicą, a nie tylko widzieć ich na koncertach w Holandii czy rozmawiać przez telefon w roli organizatora.

Kiedyś chodziło nam głównie o zabawę na trasie, teraz zależy nam na tworzeniu muzyki. Na scenie wystarczy jedno spojrzenie na Franka czy Boudewijna i od razu wszyscy wiemy: To jest to. Cieszymy się tym bardziej niż na początku lat 90. To jedna z najlepszych rzeczy, jaka się nam przytrafiła.

Na "Rise To Ruin" znalazło się 9 utworów, ale z tego co pamiętam, w sumie powstało ich 11. Co zrobicie z resztą?

Zaczęło się od tego, że wszystkie miały pojawić się na płycie, ale doszliśmy do wniosku, że ponad godzina muzyki to może być trochę za dużo. Przedyskutowaliśmy sprawę i to chyba właśnie ja pierwszy powiedziałem reszcie chłopaków: "Wiecie co, może odejmiemy dwa utwory". Początkowo były między nami drobne zgrzyty, jednak na końcu wszyscy zgodziliśmy się, że to słuszne rozwiązanie. Te dwie kompozycje nie są wcale gorsze od pozostałych, są po prostu inne i mają odmienny charakter. Reszta kawałków tworzy spójną całość.

Album zaczyna się od mocnego uderzenia, w jednej trzeciej jest nieco spokojniej, w połowie znów atakuje, następnie raz jeszcze jest trochę wolniej i na sam koniec ponownie silny akcent. Dla mnie to idealny rozkład. Nieco ponad 50 minut to doskonała długość, jak na taką płytę. Można się w pełni skupić na całości. Dwie pozostałe kompozycje ukażą się na digi-packu. Chcieliśmy z nich zrobić dodatkowy dysk, ale Nuclear Blast stwierdził, że za drogo to wyjdzie. Dlatego w tej drugiej wersji, dwa bonusy zaczynają się po 15 sekundach od podstawowego programu.

Nie myśleliście czasem nad zrobieniem DVD?

Tak. Są już plany na wydanie dwu. Jedno to będzie koncert z Dynamo z roku 1993. Nie wiemy jeszcze, gdzie są te taśmy, ale zdaje się, że utknęły w Anglii. Drugie DVD sfilmujemy podczas tegorocznej trasy. Chcemy to wydać osobno, bo jeśli ktoś miałby ochotę na stare nagrania i podoba mu się Gorefest z początku lat 90., to nie musi kupować wszystkiego. Będzie miał możliwość wyboru. Sam zresztą chciałbym to zobaczyć, bo widziałem tylko dwa numery w internecie: "Confessions Of A Serial Killer" i "Reality - When You Die".


W marcu 2006 nie wypaliło z trasą, która miał zawitać także do Polski. Coś z tym zrobicie?

Myślę, że jest szansa, żebyśmy przyjechali do was w marcu 2008 roku, w drugim rzucie koncertów promujących "Rise To Ruin". Oczywiście, o ile nie stanie się to wcześniej.

Trzymam za słowo. Dziękuję za rozmowę.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas