"Czuję się błogosławiony"
Eminem jest zdecydowanie jednym z najlepszych raperów na świecie. Pochodzący z Detroit artysta ma na koncie cztery solowe płyty i jedną ścieżkę dźwiękową, do filmu "8 mila", którego scenariusz oparto na jego własnym życiorysie. Wydany w listopadzie 2004 roku album "Encore" okazał się najlepiej sprzedawaną w USA płytą i w pierwszych tygodniach znalazł ponad 2 miliony nabywców. W ten sposób umocnił pozycję Marshalla Mathersa, jak naprawdę nazywa się Eminem, w czołówce najpopularniejszych artystów naszego globu. Z okazji wydania "Encore" ("Bis"), Eminem opowiedział, czy rzeczywiście jest to jego ostatnia płyta, jakie ma plany na przyszłość, kto jest jego wielkim idolem i o pracy z innymi wykonawcami.
Czy sukces i uznanie pomogły ci podczas nagrywania "Encore", czy raczej zaszkodziły?
Jedyne ciśnienie jakie czuję, pochodzi ode mnie samego. Chce nagrywać jeszcze lepsze płyty i to jedyny stres, jaki odczuwam. Naprawdę lubię być doceniany. Te wszystkie nagrody i wyróżnienia - jestem naprawdę za nie wdzięczny. Ale one nie wywołują u mnie stresu. To wspaniałe uczucie posiadać je, czuję się błogosławiony. Równocześnie chcę się koncentrować na muzyce, na tworzeniu i nagrywaniu.
Dlaczego postanowiłeś zatytułować płytę "Encore"?
Tytuł był przez długi okres czasu trzymany w tajemnicy. Tkwił mi w głowie gdzieś od zakończenia nagrywania "Eminem Show". Mój nowy album ma być "Bisem" dla "Eminem Show".
Czy proces pisania utworów na "Encore" wyglądał podobnie do tego, jak czyniłeś to w filmie "8. mila"?
Wiele rzeczy w "8. mili" miało swoje źródło w pomysłach, które wtedy przychodziły mi do głowy. Miałem wpływ na film, mimo że nie do końca oparty był on na moim życiu. Niektóre sceny były tylko luźno oparte na moich przeżyciach. Zatem proces tworzenia piosenek w rzeczywistości jest podobny do tego, co widzieliście w filmie. Wygląda to w ten sposób, że jakiś pomysł musi mnie uderzyć. A jeżeli tak się nie dzieje, to nie potrafię się zmusić do napisania czegokolwiek.
Siedzimy zazwyczaj w studiu i robimy bity. Zazwyczaj pierwsze powstają podkłady. Na przykład mam w głowie pomysł na linię basu. Wpadam wtedy do studia i nucę. A mój klawiszowiec gra to, co ja zaśpiewam. On jest niesamowity, potrafi zagrać dosłownie wszystko. Zagra wszystko, o co go poproszę.
Detroit musi być dla ciebie bardzo ważnym miejscem. Czy "8. mila" była w pewnym sensie twoim pokłonem dla tego miasta?
Tak, Detroit zdecydowanie ma miejsce w moim sercu. Wychowałem się tam, to część mojej przeszłości, mojej historii. Początkowo nie miałem pojęcia, jak wypadnie "8. mila". Czy okaże się olbrzymim sukcesem, czy też kompletną klapą. Ale moim zamierzeniem było pokazać ludziom, jak wyglądało moje życie. To jest pewien portret, ale podkreślam, że nie każda scena z filmu wydarzyła się w moim życiu. I jest kilka wydarzeń, które miały miejsce naprawdę, ale w filmie się nie znalazły.
Zagrałem B. Rabbita w pewnej opozycji do Marshalla [Marshall Mathers to prawdziwe imię Eminema - przyp. red]. Czuliśmy, że byłoby to trochę za banalne tak po prostu opowiedzieć moje życie. Dlatego postanowiliśmy pokazać Detroit, ludzi tam żyjących - przynajmniej z mojej perspektywy i z moich doświadczeń. I dać temu miastu trochę światła. To wszystko, co dla niego mogę zrobić.
Nie chciałem kręcić tego filmu w Hollywood i robić "sztucznego" Detroit. Nalegałem, żeby sfilmować prawdziwe miejsca. Wszystko. Pokazać Detroit takim, jakim to miasto jest w rzeczywistości.
Współpracujesz z Dr. Dre, kiedyś to było twoim marzeniem. Czy będziesz z nim również nagrywał kolejny album, czy wciąż jest to dla ciebie tak ważne?
Praca z Dre, w przeszłości i w przyszłości, to spełnienie moich marzeń. Żyję takim życiem, o którym wielu może tylko pomarzyć. Ale równocześnie doszło do trochę dziwnej sytuacji. Czasami jest to odrobinę niekomfortowe. To jak dar i przekleństwo zarazem. Tak to mniej więcej wygląda. Dlatego uważajcie o czym marzycie.
Teraz pomagam Dre nagrywać jego nowy album. On wciąż nie jest zdecydowany. Myślę, że dla niego to ciężka sprawa. Dużo o tym myśli, ma do tego bardzo osobiste podejście. Ale staramy się go przekonać do nagrania. Uświadomić mu, że ludzie naprawdę czekają na jego nowy album.
Wydaje mi się, że Dre to jedyny człowiek w tym biznesie, który może w nim być tak długo, jak tylko zechce. Niektórzy mają tylko swój moment. A Dre to taki kot, który ma dziewięć żyć i zawsze spada na cztery łapy. Nawet jeśli nagra słaby album, to bez problemów potrafi przezwyciężyć kryzys.
A jeżeli jego płyta odniesie sukces, to Dre będzie kontynuował to dzieło. On jest nieprzewidywalny. Kiedy myślisz, że jest w dołku, on wtedy zaatakuje. On jest niezwykły, jest po prostu błogosławiony. I ja również tak się czuję, mogąc z nim pracować, być częścią zespołu. Nigdy mu tego nie zapomnę, zawsze będę wierny Dre.
Snoop Dogg powiedział o Dre, że jest "Królem" i wszyscy na scenie hiphopowej podziwiają go. Zgadzasz się z tą opinią?
Tak, myślę identycznie o Dre. Powiem to jeszcze raz - nigdy nie zapomnę tego, jak bardzo mi pomógł i co dla mnie zrobił. Czuję, że uratował mi życie. Mogę zatem podpisać się pod tym, co powiedział Snoop. Zawsze będę z Dre, zawsze będę do jego dyspozycji. Wydaje mi się, że Snoop myśli podobnie jak ja. Ten człowiek postawił mnie na nogi, pokazał mi rzeczy tak, że dzięki niemu stałem się tym, kim obecnie jestem.
Ludzie określają ciebie, Dre i 50 Centa, jako "Drużynę marzeń". Czy dlatego współpracujesz tylko z nimi na nowym albumie?
Tak, dokładnie czujemy się jak "Drużyna marzeń". To wszyscy artyści z naszych wytwórni. Pracujemy razem, bo nie chcemy się rozdrabniać. Nasza muzyka musi utrzymywać wysoki poziom. Wszystko ma pozostać w naszej "rodzinie". Mamy tak wielu artystów w naszych wytwórniach, że nie potrzebujemy sięgać po innych wykonawców.
I tego staram się trzymać. Nawet jeśli na płycie pojawił się Nate Dogg, który nie jest w mojej wytwórni Shady Records. Ale dla nas jest on częścią rodziny.
Wydałeś już cztery płyty i ścieżkę dźwiękową. Jak udało ci się zachować świeżość przekazu?
W dniu, kiedy nie będę miał już nic do powiedzenia, kiedy skończą mi się pomysły, wtedy odstawię mikrofon. Ale wciąż mam wiele do powiedzenia, dlatego "bisuję". Czuję się, jakbym grał w jakimś filmie i czuję, że kurtyna jeszcze nie opadła.
Kiedy to się skończy? W moim życiu zawsze będzie jakaś ilość dramaturgii. Tak czuję. Wiesz o czym mówię? Problemy z byłą żoną, dziećmi, konkurencją w branży, osobiste dylematy i tak dalej. A te sprawy dają mi energię i inspirują mnie. To bardzo osobiste, sam przez to przechodzę. Te problemy mają to samo źródło, ale najważniejsze dla mnie to umieć mówić o tych rzeczach w różny sposób. Jeśli mi się to uda jest dobrze. Wydaje mi się, że zawsze będzie coś, o czym będę chciał powiedzieć.
A jeżeli odłożę na półkę mikrofon, to zajmę się produkcją innych wykonawców i odkrywaniem talentów.
Opowiedz coś więcej o utworze "Mosh", w którym nie brakuje epitetów pod adresem prezydenta USA.
Dobra. Trochę podszczypałem Busha dlatego, że widzę, co się dzieje w ostatnich latach. Widzę rzeczy, które mi się nie podobają, a które on robi. Ale teraz kiedy wysłał naszych chłopaków na wojnę... Na to nie ma wytłumaczenia.
Zawsze starałem się unikać polityki w moich tekstach. Chciałem, żeby moja muzyka pozwoliła ludziom odciąć się od świata. Zrób sobie przerwę, usiądź wygodnie i wsłuchaj się w muzykę, delektuj się nią i moimi słowami. Spędź miło czas. I jakkolwiek moje piosenki działają, czy płaczesz przy nich, czy się śmiejesz, chciałem zawsze uderzyć w odpowiedni ton.
A z "Mosh" po prostu poczułem, że dłużej tak nie może być. Nie chciałem zawieść moich fanów, musiałem powiedzieć o tym, co mi leży na sercu. A ten koleś prowadzi nasz kraj do zagłady. Ameryka to najlepsze miejsce na ziemi, żyjemy w najlepszym kraju na świecie. Mamy wolność słowa, a tam, gdzieś za morzem, giną nasi żołnierze. To jest wytłumaczenie dla "Mosh". Po prostu wydaje mi się, że Bush zjada swój własny ogon.
Moje przesłanie w "Mosh" brzmi: "Nie pozwólmy temu kolesiowi rządzić przez kolejne cztery lata, bo doprowadzi do katastrofy. I może doprowadzić do jeszcze większej tragedii, niż ta teraz". Przecież tam umierają młodzi ludzie.
Stałeś się również producentem. Jak do tego doszło?
Początkowo nie miałem o tym żadnego pojęcia. Nie wiedziałem nawet, jak obsługiwać automat perkusyjny. Miałem tylko słuch. Nie potrafiłem zebrać tego wszystkiego razem. Nie grałem na klawiszach i potrzebowałem ludzi, by zrobili za mnie większość rzeczy. Ale z płyty na płytę czułem się coraz pewniej w studiu. Aż do momentu, kiedy stwierdziłem, że jestem w stanie wyprodukować coś sam. Poza tym mam zamiar się tym poważnie zająć po zakończeniu kariery.
Moim marzeniem jest stać się kimś takim jak Dre. Po prostu siedzieć sobie z tyłu, produkować i tworzyć muzykę, wciąż być znanym i ważnym w biznesie. Ale prawie nie chwytać za mikrofon. Robić to tylko, gdy przyjdzie mi na to ochota. To jest cel, który chcę osiągnąć. Nauczyłem się tego od Dre.
Czy istnieje już rozpoznawalne brzmienie Eminema? Jak komponujesz muzykę dla innych artystów?
Zazwyczaj staramy się zrobić od pięciu do dziesięciu zarysów podkładów dziennie. I wtedy mogę przesłać je artystom, których szanuję. Tak było z Jayem-Z czy Jadakisem. Puszczamy im te kawałki lub je wysyłamy, jeżeli nie możemy się spotkać, jeżeli nasze terminy są zbyt napięte. Wtedy wysyłam im płytę z podkładami.
I tak było z Jayem-Z i "The Moment Of Clarity". Kiedy to usłyszał stwierdził, że to jest to. Poprosił o ponowne zagranie i był już pewny, że znalazł odpowiedni podkład. Odesłał nam płytę z powrotem, a my dokończyliśmy i dopracowaliśmy ją jeszcze. Bo zazwyczaj poprawiamy podkłady. One są tylko szkieletami. Nie pakujemy do nich całej muzyki, dopóki nie mamy pewności, że zostaną wykorzystane. A jeżeli ktoś je wybierze, wtedy dopracowujemy je.
Tytuł płyty może wskazywać, że będzie to twój ostatni album. To planujesz w przyszłości nagrać jeszcze jakąś płytę?
Przekonamy się.
Co było największym wyzwaniem podczas nagrywania "Encore"?
Największym wyzwaniem dla mnie było wczepienie się w scenariusz i nagranie czegoś, co nawiązuje do "Eminem Show", ale jest lepsze. Zawsze staram się zrobić coś jeszcze lepiej, każda piosenka musi być lepsza od poprzedniej. Nagrywając "Eminem Show" także chciałem zrobić wszystko jak najlepiej, chciałem przeskoczyć "Marshall Mathers LP".
Zatem największym wyzwaniem dla mnie było poczuć samemu, że osiągnąłem coś lepszego, że przeskoczyłem siebie. A nawet jeśli nie, to że przynajmniej starałem się i choć odrobinę mi się udało.
Jakie są twoje dalsze plany? Jakiś film, trasa koncertowa?
Poza występowaniem w moim własnym filmie, który wciąż trwa, na razie nie mam żadnych aktorskich planów. Również co do trasy koncertowej jeszcze nic nie postanowiłem. Ale istnieje taka możliwość, że w nią wyruszę. Mamy wiele ofert.
A wracając jeszcze do kwestii filmu, to jak na razie nie otrzymałem żadnego scenariusza, który zrobiłby na mnie takie wrażenie, jak to było w przypadku "8. mili".
Generalnie planuję dalej koncentrować się na muzyce. Pracujemy nad promocją nowego wykonawcy, Stat Quo. Kończymy nowy album 50 Centa. To jest bezustanny proces. Ale wyruszę w trasę koncertową, to tkwi w mojej głowie.
Dziękuję za wywiad.
(Na podstawie materiałów promocyjnych Universal Music Polska)