"Chcieli zobaczyć jak wyglądamy"

article cover
INTERIA.PL


Istnieją blisko 30 lat, mają na koncie ponad 70 milionów sprzedanych płyt, kilkanaście przebojów i tysiące fanów na całym świecie. Mowa o zespole Duran Duran, który w latach 80. był jednym z najpopularniejszych wykonawców na świecie, a jego pierwsze albumy, jak: "Rio" (1982) czy "Seven And The Ragged Tiger" (1983) uznawane są za klasykę nurtu new romantic i w ogóle muzyki pop. Po chudych latach 90., grupa dowodzona przez wokalistę Simona Le Bona i klawiszowca Nicka Rhodesa, powróciła w pierwotnym składzie (John Taylor na basie, Roger Taylor na perkusji i John Taylor na gitarze) w 2005 roku udanym albumem "Astronaut", który trafił na 3. miejsce brytyjskiej i 17. amerykańskiej listy bestsellerów.

We wrześniu 2006 roku Duran Duran wystąpili po raz pierwszy w Polsce, na warszawskim Służewcu. Z tej okazji Piotr Metz ("Machina") rozmawiał z Simonem Le Bonem, Nickiem Rhodesem i Andym Taylorem m.in. o roli wideoklipów i internetu w rozwoju muzyki oraz o nurcie new romantic, z którym to Duran Duran wciąż są kojarzeni.

Panowie, gracie koncert w Polsce dla prawdopodobnie 150 tysięcy ludzi. Jesteście u nas ikoną muzyki, ale to przecież nie tylko nostalgia. Czy zastanawialiście się kiedyś nad fenomenem waszej długowiecznej popularności?

Simon Le Bon: Tak, myśleliśmy nad tym. I doszliśmy do wniosku, że to muzyka nas napędza i trafia do innych. Kochamy muzykę, zawsze wchodzimy do studia starając się rozwinąć nasze brzmienie, wymyślić coś nowego. Nie jesteśmy zespołem, który cały czas powtarza to samo, w końcu stając się pastiszem samych siebie.

Dzięki temu zespól wciąż żyje. I to jest mocna podstawa naszego sukcesu.

W latach 80. byliście przez część krytyków i prasy muzycznej traktowani jako krótkotrwały fenomen. Tymczasem dziś Gwen Stefani uważa was za swych idoli, a wiele innych gwiazd z tego okresu zniknęło na zawsze. Okazuje się więc, że nikt nie jest w stanie przewidzieć, co w muzyce zostanie na dłużej...

Nick Rhodes: Myślę, że się rzeczywiście nie da. Jest sporo muzyki, która nigdy nie zdobyła większej popularności, nie była grana w radio, pozostaje nieodkryta, nie jest trendy, a talentu muzyków nigdy nie doceniono. Jest też wiele rzeczy, które ja uznaję za dobre, a które wyedukowany fan muzyki zlekceważyłby jako zupełny śmieć. Ale wierzę, że zawsze jest miejsce dla tych artystów, którzy tworzą z pasją i wierzą w to, co robią. Z pasją tworzą, nagrywają i koncertują. Wciąż poszukują, rozwijają wzajemną chemię, brzmienie i przekaz, z którym chcą dotrzeć do ludzi.

My zaliczamy siebie właśnie do nich. Udało nam się przetrwać wiele trendów, choć bywały wzloty i upadki. Łatwo jest teraz oceniać wszystko z perspektywy ponad 25 lat naszej kariery. Ale był na przykład taki okres pod koniec lat 80., kiedy byliśmy u szczytu sławy i pojawiło się techno, pojawił się grunge. I nie widzieliśmy dla siebie miejsca, nikt nie chciał słuchać tego, co tworzyliśmy. Ludzie mieli nowych idoli.

Nirvana była fantastyczna i techno też miało kilku świetnych artystów. House i hip hop też. Ale w tym wszystkim udało nam się jakoś zebrać myśli i nagrać w 1992 roku "Wedding Album". Zebraliśmy tam jedne z najlepszych piosenek, jakie udało nam się stworzyć. Liczyliśmy na to, że znajdą odbiorcę. I udało się.

Wideoklipy wymyślili jeszcze w latach 60. Beatlesi z powodów praktycznych. Ale to dopiero Duran Duran czy Blondie naprawdę zaczęli używać tego medium. Czy to było świadome działanie, bo przecież jeszcze na koncertach klubowych w Birmingham używaliście projekcji slajdów, czy zadecydowało spotkanie z Russellem Mulcahym, który właśnie zrobił wideoklip "Vienna" dla Ultravox?

Andy Taylor: Rozpoczęliśmy karierę dokładnie w momencie, kiedy to medium powstawało, wiec "timing" był idealny. Zawsze mieliśmy inklinacje estetyczne, wizualne, więc to nam bardzo pasowało i było dla nas idealnym nośnikiem. To był wspaniały, pionierski okres, pojawili się świetni ludzie, jak wspomniany Russell, który zresztą potem został reżyserem filmowym.

Mieliśmy więc szczęście debiutować właśnie wtedy, no i byliśmy bardzo otwarci na nowe rzeczy, nie mieliśmy oporów jak inni muzycy, którzy twierdzili, że prawdziwy rock nie potrzebuje filmików. Dlaczego nie? To przecież medium przyszłości. Zaczęliśmy je wykorzystywać i świetnie nam to zrobiło. Zabawne, że w końcu cała opozycja też musiała kręcić klipy, bo stało się to nieodzowne. Wspaniały okres.

Nick Rhodes: I trochę naiwny. Kiedy wytwórnia płytowa pierwszy raz powiedziała nam, że chce zrobić wideoklip, zapytaliśmy: "Wideo? Jakie video? Aha, macie na myśli film do piosenki? Super!". Nasz pierwszy klip do "Planet Earth" został zresztą zrobiony już w technice wideo właśnie przez Russella. Byliśmy nastolatkami absolutnie zafascynowanymi tym wszystkim. Jak to działa, jaki jest końcowy efekt, kręcenie przez szklane filtry, żeby osiągnąć właściwy efekt, potem montaż...

I kiedy zobaczyliśmy gotowy klip, zdaliśmy sobie sprawę, że oto otwierają się na tym polu prawie nieograniczone możliwości kreacji.


Andy Taylor: Ale to był też trochę przypadek, bo pierwszym rynkiem, na którym zaistnieliśmy, była Australia. Mieliśmy tam album na 1. miejscu listy. I było za daleko, żeby polecieć na promocję, wiec zrobiliśmy wideoklip.

Nick Rhodes: Wytwórnia dosłownie stwierdziła: "Potrzebujemy coś dla telewizji, w radio was grają, ale chcą zobaczyć, jak wyglądacie".

Byliście zawsze związani z najnowszą technologią, w tym z internetem. Już w końcu lat 90. wpuściliście w Sieć jeden z utworów.

Nick Rhodes: Dokładnie było tak. My rzeczywiście uznajemy konieczność istnienia w pewnym układzie z wytwórnią płytową, która wie, jak najlepiej dotrzeć z naszą muzyka. Ale kiedy pojawił się internet, artyści mogli zacząć robić to sami, szczególnie przez serwisy typu iTunes. Kiedy poznałem pierwszy raz internet, w połowie lat 90., i zrozumiałem, jakie daje możliwości muzykom, odkryłem Napstera. Rewelacja! Zaraz, nie płacą, to już trochę gorzej. Ale wiedziałem, że w końcu to jakoś rozwiążą, nie może być wiecznie prawo dżungli.

Chciałem spróbować stworzyć własny system i przekonać się czy łatwo jest sprzedawać muzykę, np. nagrania koncertowe. "Electric Barbarella" było pierwszym w ogóle utworem w historii, sprzedawanym przez internet. Brzmi niewiarygodnie, ale tak było naprawdę. Pamiętam, że siedziałem w studiach Abbey Road i płaciłem dolara za jego ściągnięcie. Wszyscy bali się wtedy używać kart kredytowych w necie. I utwór dotarł, wszystko działało, byłem zachwycony, mimo że dźwięk nie był najlepszy. Nie sprzedaliśmy wielu sztuk, bo wszyscy bali się jeszcze panicznie internetu.

Interesujące, że większość dużych sklepów płytowych w USA - nie chcę wymieniać nazw, bo nie pamiętam dokładnie - wciągnęło nas na czarną listę i nie chciało sprzedawać naszego albumu, bo weszliśmy w internet. W końcu "Electric Barbarella" nie stała się przebojem w USA. Czy z powodu internetu, czy dlatego, że się po prostu nie podobała, nigdy się nie dowiemy. W każdym razie nie sprzedała się.

Jak doszło do waszego ponownego zejścia się w oryginalnym składzie? Kto zrobił pierwszy krok?

Andy Taylor: To był dość naturalny proces, bo Nick i Simon zakończyli współpracę z Warrenem [Cuccurullo, gitarzysta Duran Duran w latach 1986-2000 - przyp. pm]. I kiedy ten skład grupy stał się przeszłością, otworzyło to drogę do naszego ponownego spotkania. To zresztą wciąż siedziało ludziom w głowach, co chwilę ktoś mnie pytał: "Kiedy zagracie znów w oryginalnym składzie?" Gdzieś podświadomie wszyscy z nas też o tym myśleli.

To chyba John [Taylor - przyp. pm] pierwszy spróbował uczynić to realnym. Zadzwonił do wszystkich i usłyszał natychmiastowe "Tak!". Byliśmy w odpowiednim momencie życia, żeby spróbować raz jeszcze. Nie wiedzieliśmy, czy ludzie nas jeszcze chcą, czy jesteśmy w stanie tworzyć dobrą muzykę, to był znów skok w nieznane. Na szczęście chemia wciąż działała, włączyliśmy instrumenty i było świetnie od pierwszej chwili w studio. Potem mieliśmy wspaniałe cztery lata, koncertując objechaliśmy trzy razy świat.


Czego możemy spodziewać się po waszym koncercie w Polsce? Co zagracie i czy zmieniacie na koncertach aranże utworów?

Simon Le Bon: Lubimy wygrzebywać zapomniane utwory. To jedno. Lubimy grać nowe piosenki, tak dużo, jak to możliwe, żeby było OK. Mamy oczywiście świadomość, że ludzie byliby niezadowoleni gdybyśmy grali wyłącznie nowy materiał, utwory, których nie znają. Niektórzy chcieliby wręcz wyłącznie znane przeboje, a na każdy nowy utwór reagują na "nie", bo nie mogą pośpiewać.

Tak naprawdę trzeba to wypośrodkować, zagrać kilka nowych piosenek, inwestować w przyszłość, bo to dla nas ważne. Gdybyśmy zawsze grali tylko "Rio", "Reflex", "Hungry Like A Wolf" i "Planet Earth", zanudzilibyśmy się na śmierć, to by było okropne.

Dorzucamy także utwory z przeszłości, które nie były przebojami. Wygrzebujemy je dla prawdziwych fanów, którzy kochają strony B singli i utwory z albumów. Raczej nie zmieniamy na koncertach piosenek tak, aby zabrzmiały nowocześniej, może czasem, ale generalnie trzymamy się oryginałów, bo tego chcą widzowie. Jest dla nas ważne, żeby wychodzili z koncertu zadowoleni i chcąc więcej.

Andy Taylor: Ważne dla nas w przypadku koncertu w Polsce jest to, że zdajemy sobie sprawę, że jeszcze tam nie graliśmy i nikt nie słyszał żadnego z tych utworów na żywo. Więc na pewno zagramy więcej znanych hitów, bo tego z pewnością ludzie będą oczekiwać. Ale będzie też kilka niespodzianek.

Czy moglibyście specjalnie dla polskich fanów opowiedzieć jeszcze raz historię powstania określenia new romantic?

Simon Le Bon: To był czas, kiedy muzyka punk wypaliła się i umarła. Na koniec błysnęła dwa razy jaśniej i zgasła zostawiając po sobie pustkę. Tę pustkę na przełomie lat 70. i 80. zaczęła wypełniać muzyka o charakterze industrialnym, mrocznym, nowa fala, poważna w wyrazie. I kiedy poznałem chłopaków w Birmingham, zszokowało mnie to, co zobaczyłem. Byłem przywiązany do stylu i wartości punka, także jeśli chodzi o ubiór. A tu jestem w klubie pełnym eleganckich przebierańców i alternatywnej dla mnie wtedy muzyki, pierwszej alternatywy, jaką poznałem. Było inaczej, optymistycznie, nie chcieliśmy już być smutni, w depresji, byliśmy młodzi i chcieliśmy się bawić, być szczęśliwi.

Wydaje mi się, że ten nurt przetaczał się równolegle przez całą Anglię. Robert Elms, wówczas dziennikarz "New Musical Express", użył określenia"new romantic" w artykule o Spandau Ballet. Pamiętam, siedziałem w biurze czytając ten artykuł i określenie spodobało mi się. Ukradłem je zaraz i wsadziłem do tekstu "Planet Earth".

Nasza piosenka z tym określeniem bardzo pomogła scalić ten ruch, nagle - oprócz Londynu - pojawiło się Birmingham, potem rozprzestrzenił się na cały kraj i ludzie zaczęli określać go jako new romantic.


Czy etykietka new romantic była dla was zaletą czy wadą?

Nick Rhodes: Nigdy nie chcieliśmy być częścią żadnego ruchu, trendu, ale na pewno bardzo świadomie chcieliśmy być inni, mieć własne brzmienie. I to dokonało się naturalnie przez muzykę, której słuchaliśmy. Wszyscy mieliśmy niezłe płytoteki, wiedzieliśmy, co nam się podoba i jaka jest wizja brzmienia, które chcemy jako zespół osiągnąć. Nigdy nie myśleliśmy, że to może być częścią większego gatunku muzycznego.

Największą ironią całej historii z new romantic jest to, że może ubieraliśmy się w tych samych sklepach, ale muzycznie nie łączyło nas nic z żadnym z tych zespołów.

Czy widzicie podobieństwa zastąpienia punka przez new romantic i obecnego powrotu lat 80., po epoce grunge'u?

Nick Rhodes: Lata 80. były czasem indywidualistów, którzy starali się wyróżnić, robić coś swojego, nieważne jak bardzo ekscentrycznego. Pomyśl tylko: The Cure, The Smiths, U2, Depeche Mode, Duran Duran - wszystkie są bardzo różne i mają jednocześnie bardzo wyraźny, indywidualny styl. Lata 90. były odwrotne. Trzeba było się dopasować, nosić te same ciuchy, te same dżinsy i buty. I to podejście dotyczyło także muzyki, wszystko zaczęło brzmieć tak samo. Jak hip hop, ot kolejny numer hiphopowy.

Telewizja spowodowała jedną wielką katastrofę, odkąd przemysł muzyczny zorientował się, że wystarczy wykreować gwiazdkę w TV i pierwsze miejsce na liście sprzedaży jest zapewnione. Nieważny jest wkład pracy, artyzm, budowanie kariery, wszystko dzieje się w okamgnieniu, pieniądze też pojawiają się natychmiast.

Simon Le Bon: Rozmawiałem kilka dni temu z Corinną, dziewczyną, która farbuje mi włosy i opowiadała z entuzjazmem o scenie punkowej w Nowym Jorku. Naprawdę jest nowy punk? A nie, nie nowy, po prostu w klubach, pubach i barach słucha się starej, punkowej muzyki. To przerażające, nie ma nic alternatywnego.

Nick Rhodes: Ale jest teraz oczywiście kilka niezłych zespołów. Wszyscy lubimy pierwszy album The Killers, ja lubię LCD Soundsystem, Kanye West nagrał świetną płytę, ale nie ma żadnego dominującego kierunku.

Simon Le Bon: Tak, jest totalne rozczłonkowanie gatunków. Każdy robi swoje.

Jak odnajdujecie się w obecnej rzeczywistości, nie tylko muzycznej?

Andy Taylor: Największe przeobrażenie przeszły media. Kiedy zaczynaliśmy na początku lat 80., nie było Sky News i CNN. W Ameryce wszystko było bardzo zregionalizowane. W Anglii, mniejszym kraju, newsy rozchodziły się szybciej. Ale już dotrzeć z przekazem na cały świat było znacznie trudniej, najszybsze chyba było jednak radio.

Teraz, gdziekolwiek jesteś, twoje zdjęcie po 10 minutach jest w internecie, zaraz potem w gazecie, newsowym kanale TV. Wszystko dzieje się o wiele szybciej. To stępiło ludzką cierpliwość, każdy chce natychmiastowego rezultatu, nikt nie chce czekać, obserwować, jak się coś rozwija. Wszystko ma być już, tu i teraz. To nie jest dobre także dla muzyki.


Simon Le Bon: Internet stworzył też kontakt przez wirtualne medium, takie jak MySpace, ale ludzie przez to mniej się widują, nie mają kontaktu w sensie fizycznym, nie spotykają się w mieście. Kiedyś radio świetnie zbliżało ludzi, w domu, w samochodzie, newsami.

I dlatego tak ważne są dla nas koncerty. Bo gromadzą ludzi w jednym miejscu. I dźwięk jest naprawdę fizycznie obecny w powietrzu, a nie wychodzi z komputera czy kabla. Jest wspólnie przeżytą chwilą, która potem zostaje tylko jako wspomnienie. To bardzo ważne.

Dziękuję za rozmowę.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas