"Bóg dzieli ludzi, a muzyka ich łączy"
Jordan Babula
Blackfield - dla jednych to komercyjna wersja Porcupine Tree, dla drugich - niezależny i fascynujący artystyczny byt. Jedno jest pewne: z połączenia producenckich talentów Brytyjczyka, Stevena Wilsona i kompozytorskich zdolności pochodzącego z Izraela Aviva Geffena narodził się zespół, który potrafi zamieszać w notowaniach przebojów. I który Polacy szczerze pokochali.
W ciągu ostatnich dziewięciu lat aż trzy piosenki Blackfield ("Waving", "End Of The World" i "Blackfield") trafiły na szczyt listy przebojów radiowej "Trójki", a zespół spędził na niej łącznie ponad półtora roku. Grupa koncertowała u nas wielokrotnie, zresztą Steven Wilson i Aviv Geffen przyjeżdżali też do Polski występować solo... Ich nowy wspólny album nosi tytuł "IV" i trafi do sklepów 26 sierpnia. Ponieważ jednak Wilson deklarował, że chce się wycofać z Blackfield, być "jedynie pomocnikiem" i zrezygnować z grania koncertów, pierwsze pytanie, jakie zadaliśmy Avivowi Geffenowi brzmiało:
Czy Blackfield wciąż istnieje? Ponoć Steven się wycofuje, nie chce już grać koncertów...
- Istnieje, jak najbardziej! Wciąż mamy zespół i wspólnie ze Stevenem planujemy właśnie trasę promującą nową płytę - na luty. Będziemy grali w Europie i w USA - wszystko jest dobrze!
Wiadomo jednak, że Steven nie jest już zaangażowany w Blackfield tak bardzo jak kiedyś, ma inne priorytety.
- Na nowym albumie, tak samo jak na poprzednim, gra na gitarze, śpiewa ze mną lub samemu w większości utworów, zajął się też miksami. A do tego chce grać koncerty. Jak na mnie, to jest wciąż bardzo zaangażowany.
Ale przestał pisać piosenki. Nie czujesz się przytłoczony tym, że obowiązek stworzenia całego materiału spoczął na twoich barkach?
- Tak było już na poprzedniej płycie, gdzie sam napisałem wszystkie utwory, zresztą od samego początku działalności Blackfield byłem głównym twórcą - Steven napisał ze cztery, pięć piosenek (ściśle biorąc: sześć - przyp. aut.). Można więc powiedzieć, że to ja zadecydowałem o obliczu tego zespołu, a na nowej płycie są takie utwory, jak chociażby "Pills", który brzmi jak absolutnie klasyczny Blackfield. Czyli nic się w sumie nie zmieniło.
Zobacz teledysk "Waving" Blackfield:
Zmieniło się to, że na nowym albumie pojawia się gościnnie wielu wokalistów, czego nie praktykowaliście nigdy przedtem. Czemu ich zaprosiliście?
- Ponieważ poczułem, że należy poszerzyć publiczność Blackfield, pokazać nas większej liczbie ludzi. Okazuje się bowiem, że media wciąż umieszczają nas w szufladce progresywno-metalowej, co jest oczywiście absolutnie bez sensu. Przecież w naszym zespole chodzi przede wszystkim o piosenki! Dlatego postanowiliśmy spróbować - choćby poprzez zaproszenie Bretta Andersona ze Suede - dostać się i pokazać na scenie indierockowej.
Zaproszeni wokaliści - Vincent Cavanagh z Anathemy i Jonathan Donahue z Mercury Rev sami należą raczej do świata progresywno-metalowego. Natomiast wspomniany Brett Anderson to w istocie spora niespodzianka na waszej płycie.
- Brett to dla mnie prywatnie jeden z największych muzycznych bohaterów. Od zawsze byłem fanem Suede i jeśli mogłem, robiłem wszystko co się dało, żeby zobaczyć ich na żywo. Dlatego obecność Bretta na moim albumie to naprawdę wielka sprawa. To jak dostać królewski, brytyjski, wielki stempel w naszym muzycznym paszporcie. Współpraca z nim w studiu była niesamowitym przeżyciem - zobaczyliśmy, jak ciężko pracuje, jak dba o najlepsze możliwe wykonanie utworu. Ten czas, który razem spędziliśmy, był naprawdę cudownym czasem w moim życiu.
Czemu wróciliście do zwyczaju nazywania albumów kolejnymi, rzymskimi numerami? Album numer trzy zatytułowaliście przecież już "normalnie", "Welcome To My DNA".
- Przy tamtym albumie odeszliśmy od zwyczaju numerowania kolejnych płyt, bo traktowaliśmy go jako punkt zwrotny w naszej karierze. To znaczy wtedy ja stałem się liderem tego projektu, a "Welcome To My DNA" oznaczało: poznajcie Aviva Geffena. Bo na płycie są tylko jego piosenki (nie jest to do końca prawdą, trafił tu bowiem jeden utwór Wilsona, "Waving" - przyp. aut.). A przy czwartej płycie poczuliśmy się wystarczająco pewni swego, żeby powrócić do numerów.
Czy znasz wielu ludzi, którzy co godzinę muszą brać kolejną pigułkę, o czym mówi utwór "Pills"?
- Jasne! W naszych czasach 80 procent ludzi jest, jak sądzę, regularnie na jakichś prochach. Bierzemy pigułki, żeby zasnąć, bierzemy pigułki, żeby wstać. Zażywamy pigułki na uspokojenie i na poprawę nastroju, bierzemy je, żeby móc uprawiać seks. Dla mnie to potwornie smutne zjawisko, bo stajemy się automatami, robotami. Podobnie jest ze współczesną techniką - internetem, iPhone'ami. Nie potrafimy po prostu cieszyć się życiem, zażyć szczęśliwej chwili, bo natychmiast musimy ją przerobić na dane, na informacje i zdjęcia, które wysyłamy w świat. Ludzie nie patrzą już sobie w oczy, ale gapią się w ekrany telefonów komórkowych. To przerażające!
Utwór "Kissed By The Devil" brzmi bardzo beatlesowsko, czy raczej lennonowsko.
- Jasne! Uwielbiam Johna Lennona, a zwłaszcza jego album "Plastic Ono Band".
Z kolei "After The Rain" jest, jak na Blackfield, bardzo eksperymentalny, bo mocno elektroniczny. Różni się nie tylko od reszty płyty, ale i od wszystkiego co nagraliście wcześniej.
- Powstał w Tokio, w czasie gorącego lata - a gorące lato miewa to do siebie, że lubi przynosić ulewne deszcze. Po jednej z takich ulew szedłem mokrą ulicą, był zachód słońca, a w wodzie odbijało się milion świateł. Wtedy przyszła mi do głowy ta muzyka, którą chciałem uczynić bardzo prostą i elegancką. Właśnie taką, jak jest na płycie. Myślę, że ten utwór otwiera nam furtkę na przyszłość - do dalszych eksperymentów z brzmieniami elektronicznymi.
Myślisz, że możecie nagrać w pełni elektroniczną płytę?
- Naprawdę nie wiem. Mam szerokie zainteresowania muzyczne i lubię różnorodność. Może następny album nagramy ze Stevenem tylko we dwóch? Może zaprosimy gościnnie Thoma Yorke'a z Radiohead - kto wie? Jesteśmy wolni, a przestrzeń rozwoju jest nieograniczona. Blackfield ma naprawdę wiele twarzy.
Mówisz o sobie: jestem największą gwiazdą rocka w Izraelu. To chyba niezbyt skromne, nie sądzisz?
- Cóż, nie jestem największą gwiazdą... Ale na pewno jedną z kilku największych. Wiesz, wydałem naprawdę wiele płyt i zawsze aktywnie walczyłem o swoje idee. Wypowiadałem się przeciwko rządowi, przeciwko wojnie, przeciwko religii. Uważam, że Bóg dzieli ludzi, a muzyka ich łączy.
Powiedziałeś też kiedyś: moim jedynym Bogiem jest muzyka.
- Bo tak uważam. Chociaż jestem niewierzący.
Czy w Izraelu wolno tak mówić? Wydaje mi się, że religia jest tam - podobnie zresztą jak w Polsce - ogromnie ważna.
- Nie, nie, nie, masz zły obraz naszego kraju. Izrael to cudowne miejsce, a Tel Aviv jest wspaniałym miastem. To nowy Berlin, albo Paryż. To ogromne centrum kulturalne, muzyczne, artystyczne. Naprawdę!
Próbowałem słuchać twoich piosenek w języku hebrajskim i muszę przyznać, że było to naprawdę dziwne doświadczenie. Jest bardzo odległy od wszystkiego, co znam.
- Wiem, jestem tego w pełni świadom. Dlatego Blackfield jest dla mnie tak bardzo ważne. Dzięki temu zespołowi jestem w stanie pokazać moją sztukę dużo, dużo szerszej publiczności.
Czy Blackfield jest równie popularne w Izraelu co ty, jako solista?
- Blackfield ma mnóstwo fanów, tak. Koncerty, jakie tu gramy, są niesamowite!
A zdajesz sobie sprawę z tego, że Polakom Blackfield również bardzo się podoba?
- Pewnie! Byliśmy u was kilka razy, ja przyjechałem także samemu, promować mój anglojęzyczny album. I gdy byliśmy w Krakowie czy Warszawie, zdarzało się, że ludzie zaczepiali mnie na ulicy, prosili o zdjęcie czy autograf. Było to dla mnie naprawdę ważne i wzruszające, bo jestem w połowie Polakiem. Moja matka jest Polką. A pierogi to moje ulubione danie.
Wiesz, zdaje się, że mam pierogi dzisiaj na obiad...
- Ty łobuzie! (nie przytoczę, jakiego słowa naprawdę użył Aviv - przyp. aut.) Słuchaj, w lutym na pewno przyjedziemy do Polski na koncert, więc spodziewam się, że będziesz tam z pierogami!
A wiesz, że jest pewien Izraelczyk polskiego pochodzenia, który jest bardzo popularny w Polsce? Pisarz Etgar Keret...
- Etgar Keret? (długi śmiech - przyp. aut.) To teraz uważaj: Etgar Keret jest mężem mojej siostry! A ostatnio kupił sobie dom w Polsce. Pokazywał mi zdjęcia - ma najwęższy dom świata (dom, a w zasadzie instalacja artystyczna, mieści się na rogu ulicy Chłodnej i Żelaznej - przyp. aut.). Proponował mi, żebym też kupił sobie dom w Warszawie. Świat jest mały, stary!
Masz rację, jest! Dziękuję za rozmowę.
Czytaj także: