Bitamina: Udowadniamy, że liczy się muza, a nie ta cała otoczka

Justyna Grochal

Bitamina to trzech przyjaciół: Mateusz Dopieralski, Piotr Sibiński i Amar Ziembiński. Ten pierwszy na co dzień mieszka w Niemczech, gdzie jest aktorem, dwaj pozostali poświęcają się produkcji ekologicznego sera i warzyw w jednej z podwarszawskich wsi. Choć mają na koncie cztery płyty, na sukces przyszło im długo czekać. Po jednym z koncertów zespołu Mateusz opowiedział nam o kulisach tego czekania, przełomowym momencie ich kariery i terapeutycznych właściwościach tworzenia muzyki.

- Na tym polega najlepsza zabawa w muzie - możemy robić, co chcemy - mówi nam Mateusz Dopieralski
- Na tym polega najlepsza zabawa w muzie - możemy robić, co chcemy - mówi nam Mateusz DopieralskiZbigniew Nowakmateriały prasowe

Twórczość Bitaminy, mimo iż różnorodna i pełna muzycznych eksperymentów, opiera się o mocny jazzowo-hiphopowy fundament. Swoje pierwsze dwie płyty opublikowali na Bandcampie, ale za sprawą zainteresowania ze strony wytwórni Astigmatic Records i dziennikarzy muzycznych, album "Plac zabaw" z 2014 roku dostał drugie życie i dwa lata później ukazał się też na fizycznym nośniku. Trio zmobilizowane do działania nagrało jeszcze instrumentalna płytę "C", a w marcu zaprosiło słuchaczy do swojej "Kawalerki", w której robi się już coraz bardziej tłoczno od zachwyconych fanów...

Justyna Grochal, Interia: Niektórzy mówią, że dobra muzyka obroni się sama. Ja zawsze wtedy odpowiadam, że dzisiaj niekoniecznie, bo nie dość, że muzyki jest obecnie tak dużo, to i możliwości jej tworzenia jest znacznie więcej i dużo łatwiej dostępne. A do tego, by muzyka wypłynęła, potrzeba sił promocyjnych. A wy trochę utarliście mi nosa, bo wasza muzyka, dobra, obroniła się...

Mateusz Dopieralski: - (śmiech) Miło, że tak mówisz, acz mieliśmy długi czas, w którym robiliśmy to - i nadal robimy - po prostu z pasji. Dla faktu, żeby wypowiedzieć to, co nam siedzi w środku i pozbyć się tego. Mamy takie miano ludzi, którzy w ogóle nie chcą promocji. A my kiedyś próbowaliśmy. Staraliśmy się o promocję, o label i tak dalej. Ale skoro cały czas mówiono nam, że to jest za bardzo niszowe i nie ma na to rynku, to rzeczywiście udowadniamy, że liczy się muza, a nie ta cała otoczka. Powiem ci jeszcze, że jakimś śmiesznym trafem nasza nie-promocja stała się trochę naszą promocją. To nie wynika z tego, że robimy to świadomie. Chłopaki naprawdę mieszkają w Secyminie i robią ser, a ja w Niemczech, gdzie jestem aktorem, więc nie mamy kiedy się tym zajmować. Coraz bardziej jesteśmy przekonani, że tak jak mówisz, muza to niesie. Nie promowaliśmy tego nigdy, a jednak cała sala dzisiaj śpiewała słowo w słowo utwór, który nigdy wcześniej nie był śpiewany na żywo, czyli "Kawalerka na sprzedaż".

Tych utworów, które publiczność chóralnie śpiewała razem z tobą, było więcej.

- Tak, to było zaskakujące, mega!

Powiedziałeś, że zabiegaliście o kontrakt z jakąś wytwórnią, żeby ktoś się wami zajął, żeby wasza muzyka wypłynęła dalej. Jeśli za którymś już razem znów napotykaliście ścianę, to przyszedł w końcu ten moment, że chcieliście na dobre odpuścić? Albo pozostać przy samym tworzeniu dla frajdy, do szuflady.

- Tak, mieliśmy taki moment, w którym powiedzieliśmy: "Dobrze, jeśli nawet alternatywne polskie wytwórnie mówią, że to jest za alternatywne, za niszowe, to wygląda na to, że robimy muzę dla przyjaciół". Zawsze wysyłaliśmy swoje utwory przyjaciołom. To była taka bardzo prywatna sytuacja, jakbyśmy to robili dla naszego najbliższego kręgu. A ludzie jakoś wyłapali sobie swoje analogie życiowe, odnaleźli się w tym wszystkim.

Ale na pewno nie chcieliśmy odpuścić muzyki. Tuż po "Placu zabaw", jak dowiedzieliśmy się, że nie ma dla nas wytwórni, stwierdziliśmy, że robimy to dalej, dla siebie. Aż tu nagle, za chwilę, mieliśmy cztery różne propozycje od wytwórni. Wybraliśmy najbardziej sumiennie Astigmatic Records i Kalejdoskop Records, które były najbardziej organicznie z nami związane. To było autentyczne, nienaciągane, nie czuliśmy się oszukani i na odwrót, więc jesteśmy bardzo zadowoleni z naszej obecnej sytuacji.

A jak zapamiętałeś ten czas, kiedy po latach okazało się, że coś pękło, że "Plac zabaw" dostaje drugie życie?

- My w ogóle nie sądziliśmy, że to pęknie. "Plac zabaw" wyszedł, wydaliśmy go po swojemu - internetowo. Na zasadzie: jeśli się komuś spodoba, niech słucha, jak nie, to nie. Paweł Klimczak z audycji "Purpurowe Rejsy" i Sebastian Jóźwiak z Wrocławia byli w Kaliszu na Festiwalu Pianistów Jazzowych, a tam z kolei nasz przyjaciel podał im płytę "Listy Janusza" i powiedział, żeby w razie czego sprawdzili nas na Bandcampie, bo tam są jeszcze inne nasze rzeczy. Przede wszystkim Sebastian zwariował na punkcie tej płyty i powiedział, że jest w niej wiele analogii do jego życia, że to taki trochę życiowy soundtrack. Dla nas to po raz pierwszy było potwierdzenie, że przekłada się to na inne osoby, które mają ten sam "lot", który my mieliśmy. Sebastian tak naprawdę założył z dwoma innymi ziomkami - Marcinem Piechowiakiem i Łukaszem Wojciechowskim - wytwórnię, żeby mieć jak wydać naszą płytę. To była ich pierwsza pozycja. Nas jest trójka, ich jest trójka. Rozumiesz?

Do tych analogii, o których powiedziałeś, jeszcze wrócimy, ale wcześniej chciałam porozmawiać o nieudolnych próbach zaszufladkowania was. Moim zdaniem waszą siłą jest to, że trudno was ubrać w konkretne gatunki. Nie tylko zmieniacie się z płyty na płytę, ale i na tych płytach jest bardzo różnie. Lecz mimo to spójnie.

- Śmiesznie, nie? Chyba chaos jest konceptem. (śmiech) W życiu, mimo że na swój sposób posprzątanym przez każdą osobę, tak naprawdę chaos panuje zawsze. Tak mi się wydaje, bo nie ma jak uporządkować nagłych sytuacji. Ten chaos zawsze jest wprowadzany. Myślę, że z tego to wynika. Raz człowiek czuje się smutny, raz wesoły i nie ma po co robić koncepcyjnej płyty, która jest, nie chcę mówić "monotematyczna", ale taka... monoatmosferyczna. Bawimy się tym zaskoczeniem. Nasz następny album może w ogóle nie być albumem. Piotr pisze wiersze jak szalony, więc może będzie to książka. Chcemy robić takie rzeczy, że za każdym razem ludzie powiedzą: "Tego się nie spodziewaliśmy".

- Jak dowiedzieliśmy się, że nie ma dla nas wytwórni, stwierdziliśmy, że robimy to dalej, dla siebie - zdradza Mateuszmateriały prasowe

Zmiany, no właśnie. W przypadku ostatnich dwóch płyt zmiana zaszła chociażby w zakresie wokalu i tekstów - ty przejąłeś stery.

- Piotrek i ja już od dawna rapujemy. Ja od 2003 roku. Poznaliśmy się w Kaliszu jako raperzy uliczni. Dopiero później przedstawiłem Piotrka Amarowi, którego poznałem w Warszawie. To raczej nie jest przejmowanie pałeczki. Tak naprawdę jestem bardzo ciekaw, co Piotrek tam ma. On teraz naprawdę wszedł w słowo. Nawet nie spędza czasu przed mikrofonem, bo ma zupełnie inny "lot" w tej chwili. To trochę też wynika z tego, że to ja "siedziałem" w tej "Kawalerce" przez dwa i pół roku i prawie codziennie robiłem jakiś utwór. Skończyło się na dwudziestu, ale tych utworów było bardzo, bardzo dużo.

Jak dokonaliście selekcji?

- Na "Placu zabaw" jest inaczej niż na "Kawalerce". Bo "Kawalerkę" rzeczywiście robiłem w kawalerce, u siebie w Niemczech. Przede wszystkim sam, podsyłając chłopakom i czekając na jakiś odzew, opinię, podpowiedzi, jak to dalej zrobić. No więc dostawali te numery co jakiś czas i w końcu któryś z nich zauważył, że raz jest rapowo, raz prawie techno. Pytali zdziwieni: "Co to jest?". Powiedziałem im, że nie wiem, robię to tak, jak poprzedni album, tak to ze mnie wychodzi, po prostu. Jeden numer jest słodki, drugi jest inny. Chłopaki na początku mieli z tym jakiś kłopot, bo myśleliśmy, że wyrobiliśmy sobie jakiś rodzaj marki brzmieniowej. Ale w końcu podjęliśmy decyzję, że przecież właśnie na tym polega najlepsza zabawa w muzie - możemy robić, co chcemy. Nie ma schematów, nie ma żadnych reguł. Jeśli chcę zrobić dance'owy utwór, to go robię. Jeśli chcę zrobić balladę, to też robię i to wszystko może trafić na jedną płytę. A wizualnie... w domu mam te zdjęcia, które są na okładce. I tak jak na "Placu zabaw" było jedno zdjęcie, które prowadzi przez album i jego temat, to tutaj właśnie panuje ten chaos, jest więcej zdjęć, są różne ujęcia. To bardziej takie zapisane momenty.

Okładka jest zdjęciem tej twojej "wystawki" fotografii. Rozumiem, że ona nie powstała specjalnie na potrzeby płyty?

- Nie, nie, ja tak mam w domu. Po prostu chodziłem, chodziłem, myślałem o okładce, aż tu nagle mnie olśniło. No przecież! Zwłaszcza że na albumie są nawiązania do "Placu zabaw", a u mnie wisi na ścianie to zdjęcie z okładki w małym kadrze. Stwierdziłem, że i będzie nawiązanie, i będzie dokładnie to, czego potrzebujemy, czyli różne sytuacje, nawiązanie do tekstów, osób. Tak wyszło i chyba obronił się ten nieschematyczny schemat.

"Kawalerka" jest rzeczywiście taką kontynuacją "Placu zabaw". Czy pomysł na nią pojawił się już na etapie prac nad "Placem zabaw"?

- Mam potężny sentyment do "Placu zabaw". "Po burzy" był pierwszym numerem, który powstał na tę płytę. Po raz pierwszy Amar odnalazł w bitach coś naprawdę własnego, coś, czego nie słyszałem u innego producenta. Siedziałem sobie u niego na wsi, w Secyminie - mokre włosy, lato, jakiś taki klimat, zakochanie nieszczęsne i tak dalej. I powstał ten numer, po raz pierwszy śpiewany, a tak jak mówiłem, byłem klasycznym raperem. I mówię do chłopaków: "Kurczę, chyba zrobiliśmy coś takiego własnego, naprawdę własnego". To dało nam takiej energii! Stwierdziliśmy, że chyba mamy możliwości, by w końcu znaleźć własny głos, wyrobić sobie coś własnego. I okazało się, że to po prostu szczerość jest takim elementem, którego jak się okazuje, w dzisiejszej muzyce nie ma aż tak dużo. To zaskakuje słuchacza. Dlatego to było ważne.

- A na to, że będzie druga część wpadłem dopiero chyba rok po zakończeniu "Placu zabaw". Każdy album powinno się robić tak, jakby się to miało wydarzyć po raz pierwszy albo ostatni... wiec zakładanie z góry, że zaraz wydamy następny album może przynieść złe efekty moim zdaniem. Bo dzielisz skupienie i koncentrację już nie tylko na ten jeden, ważny i czasochłonny projekt, tylko zaczynasz wyprzedzać tu i teraz. Zresztą "Plac zabaw" dramaturgicznie jest tak zbudowany, że tworzy zamknięte koło. To jest bardzo ważne na tej płycie. Sprawia, że tworzy się mikrokosmos na te 38 minut. A gdybym wtedy wiedział, że zrobimy dalszą część, to pewnie forma nie byłaby zamknięta w sobie. I tak się ciesze, że daliśmy radę follow up'ami przebić tę izolację i nawiązać na tyle konkretnie do "Placu zabaw", że ty jako słuchacz, jesteś w stanie złączyć jeden koniec z drugim, a przecież brzmieniowo te płyty się zasadniczo różnią.

Ty bardzo odsłoniłeś się zarówno na "Placu zabaw", jak i - zwłaszcza - na "Kawalerce". W którymś wywiadzie powiedziałeś, że motorem napędowym było dla ciebie to, że byłeś smutny. A która z tych płyt była dla ciebie bardziej terapeutyczna?

- Bardzo ładne pytanie. Na pewno jedna i druga są na podobnym poziomie szczerości. Pierwsza jest ubrana w inne metafory, bardziej dziecięce. To było fajne pole do manewru, bo było niewyeksploatowane - dawało dużo możliwości. Są tam rozrachunki z nieudaną miłością - moje wielkie dramaty - a tym razem jest tak samo dziennikowo i terapeutycznie, jest to rozłożone na dłuższy czas. Zrobiłem prawie całą płytę "Plac zabaw" w miesiąc. To wszystko było takie w pigułce, a przy "Kawalerce" rozłożyło się na dwa lata i tak jak mówiłem, tych numerów było dużo, dużo więcej. Siedziałem nad tym cały czas, codziennie. No chyba, że grałem w teatrze. A że w moim życiu wydarzyło się, co wydarzyło, czyli żona i to wszystko, to było o czym opowiadać. Myślę, że te dwie płyty są podobnie terapeutyczne. Bo chodzi o to, żeby wyrzucić z siebie niektóre prawdy. I okazuje się, że to jakoś tak odblokowuje.

A to jest łatwe - wyjść na scenę i wyśpiewać to publiczności?

- Wydaje mi się, że najbardziej wrażliwy jestem, kiedy już puszczamy album i po raz pierwszy się tym dzielę. Bo jednak w studiu często jest tak, że mam ten moment i z reguły nie wracam do utworu. Te momenty są bardzo intensywne, to jest takie otwieranie się i decyzja typu: "dobra, opowiem to, opowiem dokładnie tak jak jest, nie będę nic ściemniał". Oczywiście, mogę to sobie ubrać w metafory, ale będę mówił dokładnie tak, jak jest. A jak już potem gramy na żywo, to nie jest tak, że mam do tego jakiś dystans, tylko... No co? Śpiewam "Zbuduję ci dom, będziesz miała schron", a już mam żonę, więc wiem, że żadnej już nie zbuduję. (śmiech) Przez czas, jaki mija pomiędzy produkcją a występem na żywo, potrafię się poniekąd zdystansować. Jest to oczywiście nadal moje, bo to zapis tamtego momentu, ale jeśli nagle ludzie śpiewają pełnym gardłem, to myślę sobie, że mają podobnie. I wtedy łączę się ze słuchaczem.

Chciałabym odnieść się do tego, co robisz w życiu - jesteś aktorem. To pomaga ci podczas koncertów? Wykorzystujesz umiejętności z tego zakresu na scenie?

- Dziś trochę skorzystałem z różnych "myków". Chyba bardziej chodzi o to, żeby swobodnie poruszać się po scenie i mieć taki "lajt", którego oczywiście na początku koncertu nie mam i muszę jakoś w to "wejść". To zawsze zależy od publiczności. Więc tu na pewno pomaga aktorstwo, acz sama muza, tworzenie i to, jak staramy się to robić, jest jak najbardziej oddalone od aktorstwa, czyli bardzo, bardzo szczere. A jeśli chodzi potem o prezentację, to mogę sobie pozwolić na jakiś ruch. Poza tym aktorstwo daje mi wyczucie tajmingu.

Świadomość ciała?

- Tak, świadomość ciała i taki sceniczny instynkt. Np. Piotrek z reguły ten tekst, który mówił dzisiaj, mówi dużo szybciej, ale przez to, że publiczność była tak fantastyczna, on sobie to rozłożył i opowiadał w zupełnie inny sposób.

Ludzie dali mu energię, a on ją wykorzystał... Wasza publiczność nie dość, że się rozrasta, to jeszcze, mam wrażenie, młodnieje...

- Na początku trochę się tego baliśmy. Baliśmy się numeru "Dom", bo ja wiedziałem, że to jest jeden taki numer, a reszta płyty jest inna. Więc jest spore grono słuchaczy, którzy słuchają tylko singla, idą na koncert i potem stoją tam zaskoczeni. Wiem, że jeden pan w Warszawie przyszedł na nasz koncert, usłyszał tę naszą "afrykańską" wersję "Domu" i wyszedł! Podobno powiedział, że dramat i wyszedł bardzo niezadowolony. Odebraliśmy to z uśmiechem, bo chodzi też o to, żebyśmy my się dobrze bawili. Jeśli tak jest i jest to szczere, to wydaje mi się, że wtedy automatycznie publiczność przejmuje tę energię. Tak było dotychczas. Nawet na Spring Breaku, gdzie dzielił nas spory dystans, to czułem, że jest "coś" pomiędzy publicznością a nami, jakaś metafizyczna moc, która się zawiązuje.

Zmieniła się wasza publiczność?

- Jest jej więcej! (śmiech)

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas