Reklama

"Zdrowe proporcje"

Trudno w to uwierzyć, ale Die Toten Hosen, niegrzeczni chłopcy z Niemiec grają już dla nas dwie dekady. W swojej ojczyźnie są wielkimi gwiazdami, sprzedają miliony płyt i zapełniają największe stadiony, ale mają wiernych fanów również w innych krajach, także w Polsce - gdzie pojawili się po raz pierwszy 17 lat temu na trasie koncertowej z debiutującą wówczas grupą Kobranocka. Wtajemniczonym ich muzyki, która jest esencją wszystkiego, co w punk rocku najlepsze, przedstawiać nie trzeba. Pozostali mają niepowtarzalną okazję, by zapoznać się z twórczością piątki z Dusseldorfu właśnie teraz - zespół ponownie przyjeżdża na koncerty do Polski, a na rynku właśnie ukazała się płyta "Crash-Landing", zawierająca 16 najlepszych utworów Hosen w nowych, anglojęzycznych wersjach. W przeddzień koncertów w Polsce z Andim, basistą zespołu, rozmawiał Jarosław Szubrycht.

Czy to prawda, że do założenia Die Toten Hosen doszło, kiedy ty i Campino, wasz wokalista, zamówiliście pizzę, a Breiti, obecnie gitarzysta zespołu, wam ją przyniósł?

To tylko część tej prawdy. Zawsze opowiadamy tę historię w wywiadach, a dziennikarze chętnie słuchają. (śmiech) Mówiąc serio, znaliśmy się już wcześniej. Mieliśmy zespół punkowy, który nazywał się ZK. Campino śpiewał, Kuddel grał na gitarze, a ja byłem technicznym i od tego wszystko się zaczęło. Kiedy postanowiliśmy założyć Die Toten Hosen, nikt nie umiał na niczym grać. Postanowiliśmy więc ciągnąć zapałki i każdy musiał zgodzić się na taki instrument, jakim obdarzył go los. Chcę przez to powiedzieć, że Die Toten Hosen założyło paru kumpli, którzy dobrze się z sobą czuli i chcieli coś razem zrobić, nie byliśmy muzykami planującymi karierę. Zespół był dla nas sposobem na ucieczkę od normalnego życia i na dobrą zabawę w weekendy.

Reklama

Jakie to uczucie, grać koncerty na stadionach w Niemczech i w niewielkich klubach poza granicami waszego ojczystego kraju?

W Niemczech też pojawiamy się w małych klubach. Zmieniamy nazwę zespołu, co bardzo lubimy robić raz na jakiś czas i gramy kameralne koncerty. Jesteśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że możemy grać zarówno dla tysięcy ludzi, jak i dla kilkuset. Jedno i drugie ma swoje zalety. Lubię intymną atmosferę klubu, gdzie wszystkich możesz zobaczyć i z każdym porozmawiać, ale podoba mi się również niepowtarzalna atmosfera wielkiej sceny, nastrój szalonej imprezy. Tak czy owak, granie w małych klubach poza granicami naszego kraju nie jest dla nas żadnym szokiem, ani problemem. Prawdę mówiąc, bardzo to lubimy. Kiedy gramy w kraju, w którym nasza twórczość nie jest zbyt dobrze znana, możemy sprawdzić, jak ludzie reagują na naszą muzykę.

Przyjęliście zaproszenie od Kubańczyków, by zagrać na festiwalu na "La Placa Antiimperialista" w centrum Hawany. Nie masz wrażenia, że granie koncertów na Kubie to w pewnym stopniu wspieranie reżimu Castro?

Można na to popatrzeć z tej strony i zgadzam się, że niektóre rozwiązania polityczne na Kubie są złe... Z drugiej jednak strony, obecne władze zrobiły też dla Kuby wiele dobrego. Poza tym, dobrze jest pojechać na Kubę teraz i przekonać się jak tam jest na własne oczy, zanim Amerykanie przejmą wyspę, wpompują w nią swoje dolary i zmienią tam wszystko. Nie wiem, czy będzie to zmiana na lepsze. Tak, czy owak, nie mam wyrzutów sumienia z tego powodu, że zgodziliśmy się tam grać. Wyprawę na Kubę traktujemy raczej na zasadzie wakacji pełnych przygód, ale przy okazji bardzo pouczających wakacji.

Graliście w swojej karierze w różnych niesamowitych miejscach. Rozumiem więzienia, ale chciałbym wiedzieć, jak na waszą muzykę reagowali pacjenci szpitala psychiatrycznego?

Dwukrotnie graliśmy w szpitalu psychiatrycznym i za każdym razem oglądali nas inni ludzie. Za pierwszym razem graliśmy dla ludzi z ciężkimi przypadkami depresji, po próbach samobójczych, którzy sami poprosili nas o ten koncert. Spytaliśmy tylko dyrekcji szpitala, czy nie ma nic przeciwko temu... Kiedy już było po wszystkim, lekarze powiedzieli nam, że ten koncert był bardzo ważnym wydarzeniem dla ich pacjentów, był jedną z niewielu rzeczy, która im się w życiu udała i że byli naprawdę szczęśliwi. To był koncert, który zapamiętam do końca życia, bo wyzwolił bardzo wiele pozytywnych emocji. Z kolei podczas naszego drugiego występu w szpitalu psychiatrycznym oglądali nas ludzie chorzy umysłowo, ale za to pozytywnie nastawieni do świata. Początkowo ciężko nam się było przyzwyczaić do bardzo żywiołowej i jednocześnie dość dziwacznej reakcji na naszą muzykę, ale w końcu udało nam się przełamać i było naprawdę wspaniale.

Wspieracie działania organizacji PRO ASYL. Możesz coś o tym powiedzieć?

PRO ASYL to organizacja, która informuje opinię publiczną o tym, co dzieje się w azylach dla uchodźców, jak podle traktowani są tam ludzie, którzy przybyli do naszego kraju z nadzieją na lepsze życie. Część z nich zresztą odsyła się do ich krajów, gdzie czekają ich poważne kłopoty, represje, a nierzadko i śmierć. Bardzo się wstydzę za moich rodaków, którzy chcą zamknąć granice przed ludźmi potrzebującymi pomocy. PRO ASYL nagłaśnia przypadki łamania praw przysługujących azylantom i niesie im pomoc na wiele innych sposobów.

Trudno się jednak dziwić twoim rodakom, że obawiają się niekontrolowanego napływu taniej siły roboczej z Turcji, Afganistanu, Polski czy jakiegokolwiek innego kraju.

No tak, w niemieckich mediach ciągle mówi się o tym, że nasza łódka jest już pełna... Ja jednak w to nie wierzę. Uważam, że tak bogaty kraj jak Niemcy, w dodatku mający taką, a nie inną historię, ma obowiązek pomagać ludziom, którzy tego potrzebują. Niedawno nasz parlament zaostrzył prawo imigracyjne, co uważam za posunięcie w złym kierunku. Kraj wielokulturowy to nic złego... Ostatnio wyjątkowo wkurzyła mnie argumentacja naszych polityków, odsyłających uchodźców z Afganistanu z powrotem do ich ojczyzny. Stwierdzono cynicznie, że skoro Afganistan nie ma rządu jako takiego, nikt nie jest tam przez rząd prześladowany, a więc nie może ubiegać się o status uchodźcy. To jakiś kiepski żart!

Skoro już mówimy o Niemczech, chciałbym poznać twoją opinię o zjednoczeniu, 10 lat po połączeniu się wschodnich i zachodnich Niemiec w jedną całość. Nie wszystko chyba poszło po waszej myśli, mimo zainwestowania na Wschodzie miliardów marek?

Nie spodziewałem się, że będzie łatwo, chociaż wielu Niemców zdawało się w to wierzyć. Za pieniądze można zmodernizować przemysł, przebudować miasta, ale najważniejsza zmiana musi się dokonać w umysłach ludzi ze Wschodu. Chociaż ten trudny proces wciąż trwa, mam nadzieję, że kiedyś zakończy się sukcesem. Mam nadzieję, że pewnego dnia Niemcy znów będą jednym krajem, ale póki co granica w ludzkich umysłach wciąż istnieje.

W swoich tekstach poruszacie nie tylko poważne sprawy. Zawsze znajdziecie miejsce i czas na zabawę, o czym świadczy chociażby utwór "Eine Kleine Jagermeister", bardzo w Polsce popularny.

Przyznam, że byliśmy bardzo zaskoczeni, kiedy podczas naszej ostatniej wizyty w Warszawie cała sala śpiewała "Eine Kleine Jagermeister". (śmiech) Wiesz, nie chcemy być cały czas śmiertelnie poważni, ale nie chcemy też ciągle błaznować. Jest czas na myślenie o poważnych sprawach, ale jest też czas na zabawę - ważne jest to, by znaleźć zdrowe proporcje pomiędzy jednym i drugim.

Nagraliście niedawno album "Useless - The Very Best Of T.V. Smith". Kim jest TV Smith?

TV Smith to nasz stary przyjaciel, niegdyś lider punkrockowej legendy The Adverts. Poznaliśmy go w 1991 roku, przy okazji pracy nad płytą "Learning English. Lesson 1", która zawierała punkowe klasyki w naszych interpretacjach. Zaprosiliśmy wtedy do studia naszych idoli, ludzi z kapel, które miały na nas największy wpływ. To było jak sen, który się ziścił. W studiu odwiedzili nas m.in. Johnny Thunders, Joey Ramone, Jimmy Pursey oraz TV Smith. Z tym ostatnim bardzo się zżyliśmy i pewnego dnia pojawił się pomysł nagrania płyty z najlepszymi numerami jego autorstwa. Na "Useless" zagraliśmy nie jako Die Toten Hosen, ale po prostu jako akompaniujący mu zespół. To naprawdę dobry album, co mogę powiedzieć bez posądzenia o autoreklamę, bo przecież nie ja skomponowałem te numery.

Niektórzy utrzymują, że jedynym powodem, dla którego Die Toten Hosen nie osiągnęło poza granicami Niemiec popularności porównywalnej do tej, jaką cieszycie się w waszej ojczyźnie, jest fakt, że śpiewacie po niemiecku. Tymczasem sukces Rammstein dowiódł, że to jest możliwe...

Nie chcę, żebyś porównywał Rammstein do Die Toten Hosen. Gramy inną muzykę i śpiewamy o całkowicie innych rzeczach. Nie podoba mi się to, że Rammstein przez swoją muzykę, teksty i wizerunek lansowany w mediach utrwala najgorszy niemiecki stereotyp, jaki mogę sobie wyobrazić.

W Die Toten Hosen śpiewamy po niemiecku, bo jesteśmy Niemcami, żyjemy w Niemczech i chcemy, by nas tu rozumiano. Kiedy jednak wydajemy płyty w innych krajach, staramy się tłumaczyć nasze teksty na język angielski, tak jak to miało miejsce w przypadku "Crash-Landed", naszego ostatniego albumu. A kiedy jedziemy na koncerty na przykład do Argentyny, część utworów wykonujemy po hiszpańsku.

Wspomniany przez ciebie "Crash-Landed" to zbiór na nowo nagranych utworów, które miały już swoje niemieckie wersje, czy materiał premierowy?

To w przeważającej części kompilacja starszych rzeczy, nagranych na nowo z angielskim tekstem, choć znajdziecie na niej również kilka całkiem nowych numerów, jak "Pushed Again" czy "Revenge". Mam nadzieję, że dzięki tej płycie ludzie z całego świata będą mogli wreszcie zrozumieć, o czym śpiewamy.

Niemiecka premiera "Crash-Landed" miała miejsce w 1999 roku. Dlaczego na wydanie tej płyty poza granicami waszego kraju czekaliśmy aż dwa lata?

Tyle czasu zajęło nam znalezienie odpowiedniego wydawcy. W Niemczech potrafimy wszystkiego sami dopilnować, ale ludzie, którzy do tej pory zajmowali się dystrybucją naszych płyt w innych krajach, nie spisywali się najlepiej. W końcu zdecydowaliśmy się na współpracę z Nuclear Blast i póki co, wszystko idzie w dobrym kierunku.

Na koniec chciałbym zapytać o logo Die Toten Hosen - szkielet orła, który jest wyraźnym nawiązaniem do niemieckiego godła. Nie mieliście nigdy problemów z tego powodu?

Wiesz, że nie... Ciągano nas już po sadach z najróżniejszych powodów, ale nikt jakoś nie przyczepił się do orła. Jestem pewien, że nie wszystkim się podoba, ale póki co, większych problemów przez niego nie mieliśmy. Okazało się, że większym przestępstwem było przerobienie na szkielet pieska His Master's Voice, który jest w logo wytwórni EMI. Postanowiliśmy zakpić z EMI po tym, jak nas wykopali, ale okazało się, że natychmiast wylądowaliśmy w sądzie.

Dziękuję za wywiad.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: koncert | Niemiec | koncerty
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy