Reklama

"Wychodzimy i gramy"

W 2002 roku zespołowi The Rolling Stones stuknęło 40 lat. Muzycy uczcili to światową trasą koncertową oraz wydaniem składanki "40 Licks", na której oprócz wielkich szlagierów legendarnej brytyjskiej formacji są też cztery zupełnie nowe nagrania, które - miejmy nadzieję - są zwiastunem nowej płyty. Muzycy opowiedzieli o tym, co sądzą o albumie "40 Licks" i co jest takiego wspaniałego w byciu Stonesem.

Niedawno ukazała się wasza składanka "40 Licks". Co w pierwszej chwili pomyśleliście o pomyśle umieszczenia waszych przebojów na jednej płycie i wzbogacenia jej o kilka nowych kawałków?

Mick Jagger: Pomyślałem, że dobrze byłoby wydać coś takiego. Ukazało się wiele składanek z naszymi piosenkami, ale dobrze byłoby, gdyby była jedna płyta, obejmująca nasze najwcześniejsze nagrania, aż po te najnowsze. Są tam więc cztery nowe piosenki i utwory z wczesnych lat sześćdziesiątych - wszystko to w jednym dwupłytowym zestawie. Złożenie tego w jedną całość było dosyć trudne, bo parę różnych osób posiada prawa do wydawania naszego wczesnego materiału. Było to skomplikowane, ale się udało. Myślę, że jest to dobry zestaw, każdy fan Stonesów powinien go mieć.

Reklama

Keith Richards: Składanki zwykle niezbyt mnie interesują. Z "40 Licks" jest trochę inaczej, ze względu na nasz jubileusz 40-lecia istnienia zespołu. Poza tym ważne było, aby mieć na tej płycie trochę nowego materiału. Podobne wydawnictwo do tego to antologie The Beatles. Porównania są dla wielu oczywiste, ale różnica między nami a The Beatles jest taka, że ich już nie ma, a my wciąż gramy. (śmiech) Oczywiście jest to smutne, że ich nie ma.

Charlie Watts: Dla mnie jest to przedsięwzięcie marketingowe. Właściwie zasugerował nam to Ken Berry, facet z wytwórni Virgin. Oczywiście wszystkie te kawałki są doskonale znane, ale chyba nigdy wcześniej nie znalazły się na jednej płycie. Sądziłem, że wydamy również album koncertowy, lecz negocjacje dotyczące składanki zajęły naprawdę dużo czasu. W ogóle w Paryżu nagraliśmy materiał na całą płytę. Nie wiem jeszcze, czy jest ona dobra czy nie, ale zarejestrowaliśmy wszystkie kompozycje na nią.

Pracowało nam się naprawdę bardzo miło, jak w dawnych czasach.

Nie mam ochoty słuchać znowu piosenki "19th Nervous Breakdown". Ja tak czy inaczej nie słucham naszych płyt, a ta mnie już kompletnie nie interesuje. Wypadałoby wreszcie powiedzieć coś pozytywnego na temat płyty. (śmiech) To w sumie fajna płyta, ładnie wydana, z przyjemnością uczestniczyłem w przygotowaniu jej okładki.

Ron Woods: Czułem się okropnie, bo dwie trzecie z tych piosenek powstała bez mojego udziału. Wczesne kawałki Stonesów, takie jak "Jumpin? Jack Flash" czy "Brown Sugar", powstały, gdy jeszcze z nimi nie grałem, choć byłem z nimi duchem.

Miałeś już jednak sporo na koncie ma początku lat 70. Poza tym Keith grał na twojej pierwszej solowej płycie.

RW: Tak, nagraliśmy razem album w 1974 roku. Potem graliśmy jako New Barbarians w klubach. Bobby Keys grał także wtedy z nami. Mieliśmy wspaniałą sekcję dętą i chórzystki, w tym Lisę Fisher, która jest wspaniała.

Nie tylko z powodu umiejętności.

RW: O tak, wygląda oszałamiająco. Jest fantastyczna. Podczas koncertów gramy "Gimme Shelter". W tym numerze widać jej wokalne mistrzostwo.

Były jakieś nieporozumienia odnoście tego, które kawałki powinny się znaleźć na "40 Licks"?

MJ: Jeśli mam być szczery, nie było czegoś takiego. Uznaliśmy, że musi się znaleźć na płycie kilka naszych starych i znanych kawałków, kilka mniej znanych oraz parę nowych. Było to dość łatwe.

Na "40 Licks" znalazły się ostatecznie cztery premierowe piosenki, ale podobno macie jeszcze nagranych 14 nowych kompozycji?

MJ: Tak, nagraliśmy bardzo wiele utworów. Sesja nagraniowa odbywała się w marcu i kwietniu 2002 roku. Postanowiliśmy, że cztery kawałki znajdą się na składance. Potem trzeba było wyruszyć na trasę.

KR: W przypadku "40 Licks" ważne było umieszczenie tych kilku nowych kawałków, aby było jakieś poczucie kontynuacji, aby dać do zrozumienia, że wciąż jesteśmy i tworzymy. Inny powód wydania tej kompilacji jest taki, że po raz pierwszy od trzech lat wyruszyliśmy na trasę. Była więc doskonała okazja, by wejść do studia i zrobić coś nowego. Nawet gdyby nam się nie udało nagrać niczego wartościowego, to i tak warto było spędzić trochę czasu, właśnie ze względu na tę trasę. Co było zabawne - i na co nie liczyłem - to fakt, że weszliśmy do studia i zarejestrowaliśmy 28 kawałków. (śmiech) Pomyślałem sobie: Cholera, ci goście naprawdę traktują to poważnie i podchodzą do tego, jakby jutro mieli wykitować. To było niesamowite. Rok zaczął się dla mnie naprawdę bardzo optymistycznie.

RW: Zjawiliśmy się w Paryżu, by nagrać sześć kawałków, a nagraliśmy chyba z 25. Mamy więc gotowy nowy album i to zupełnie przez przypadek. Każdy z nas poddawał jakiś pomysł i kończyło się tak, że to miało sens i przekształcało się w utwór. Znalazła się tam nawet jedna moja piosenka! To mi się podoba!

Skąd po tylu latach wy bierzecie tyle energii?

KR: Dla nas podstawowa zasada jest zawsze taka sama - wychodzimy i gramy. Oczywiście każdy koncert jest inny. Nigdy nie wiesz, co zdarzy się zabawnego. Ja na przykład raz zafałszowałem w pewnym momencie i pomyślałem sobie: O rany! Wszystko zawaliłem. Po czym uświadamiasz sobie, że nikt nawet tego nie usłyszał. (śmiech) Od razu poprawił mi się humor. Z graniem koncertów jest tak, że staramy się dawać z siebie wszystko, co najlepsze, bo jesteśmy bardzo zaangażowani w to, co robimy. Nie mamy czasu zastanawiać się, jak postrzegają to inni. No i trzeba się rozglądać i patrzeć, czy inni są jeszcze na scenie. (śmiech)

Charlie, wiadomo, że lubisz grać ze Stonesami, ale nie przepadasz za trasami koncertowymi, bo nie lubisz podróżować i tęsknisz za rodziną. Czy to prawda?

ChW: Tak, nie lubię być sam. Ale ta trasa jest dość łatwa, bo muszę pakować walizki tylko trzy razy w miesiącu. Dawniej zdarzało się wielokrotnie, że musiałem robić to dwa razy w tygodniu, a to już jest wyczerpujące.

Mick, czy jest coś miłego z tych czterdziestu lat, co utkwiło ci w pamięci?

MJ: O nie. Nie ma takiego jednego zdarzenia, które pozostałoby w mojej pamięci.

Przetrwaliście dłużej niż wiele malżeństw.

MJ: Niż większość małżeństw. Ile one zwykle trwają, siedem lat?

Każdy wymienia was i The Beatles. Czy sądzicie, że w obecnych czasach, kiedy jest tyle różnych mediów, może pojawić się ktoś, kto może mieć tak ogromny wpływ na muzykę, jaki wy mieliście przez te wszystkie lata?

MJ: Sadzę, że tak, że zawsze istnieje możliwość, iż pojawi się ktoś, kto zdobędzie niewiarygodną sławę. Z nami i The Beatles jest jeszcze tak, że gdy zaczynaliśmy, byliśmy czymś zupełnie nowym. Wokoło byli ludzie, którzy bardzo poważnie traktowali muzykę, którą tworzyli, byli bardzo zaangażowani. Wcześniej działały tylko zespoły grające starą muzykę.

My bardzo poważnie traktowaliśmy muzykę i byliśmy totalnie zaangażowani. Mieliśmy bzika na punkcie tego, co robiliśmy. Takie podejście było czymś nowym. Założyliśmy, że to ma być przedsięwzięcie długofalowe, a wcześniej inni tak do tego nie podchodzili. Jeżeli jesteś nowy na scenie, nie wystarczy tylko grać.

Życzę powodzenia tym wszystkim nowym zespołom, ale to, co one grają, my graliśmy już dawno temu. Takie jest moje zdanie.

RW: Ja przynajmniej mam taką nadzieję, że jest to możliwe. Straszne byłoby, gdyby się okazało, że byliśmy ostatnim zespołem, któremu się to udało. Czekam z niecierpliwością na zespół, który przekroczy kolejny próg i wyznaczy nowe standardy, jak Stonesi w początkowym okresie. Na pewno pojawi się zespół, któremu się to uda.

Co jest najlepszego w byciu Stonesem?

MJ: Bycie w zespole ma swoje dobre i złe strony. Trasy koncertowe są całkiem przyjemne, pozbawiają cię wszystkich "dorosłych" obowiązków. Więc to jest jedna z tych dobrych rzeczy.

KR: Dla mnie najlepsze jest ponowne granie z nimi na trasie koncertowej. To najlepsze wcielenie The Rolling Stones od wielu lat. Także bycie w tym wyjątkowym stanie, kiedy jesteś zdeterminowany, skoncentrowany i przy okazji dobrze się bawisz.

Od czasu albumu "Steel Wheels" zaczęła się jakby odbudowa Stonesów. Zespół mógł się definitywnie rozpaść po płycie "Dirty Work" z 1985 roku. Zdałem sobie wtedy sprawę, że goście, z którymi gram przez tyle lat, będą w końcu chcieli wyrazić się też w swój własny sposób. A jeżeli będą chcieli, to znów się zejdziemy.

Trasa "Steel Wheels" była na to dowodem. Kolejne trasy koncertowe, po płytach "Voodoo Lounge" i "Bridges To Babylon", były takim oczyszczeniem dla zespołu i ponownym zdefiniowaniem tego, co chcemy robić.

ChW: Najlepsze są pieniądze, które zarabiamy. Dzięki temu zajmujemy też określoną pozycję. Jedną z najmilszych rzeczy z tym związanych jest również to, kiedy spacerujesz po Oxford Street, Bond Street czy Madison Avenue i ktoś podchodzi i mówi: "Cześć, widziałem wasz koncert. Było dobrze". Bardziej przykre jest, gdy taksówkarz mówi: "Cześć, czy wy wciąż gracie? ". Mówię mu: "Nie, tylko udajemy". O co mu chodzi? Chce mnie chyba sprowokować.

RW: Dla mnie zawsze będzie to muzyka. Mamy najlepszego frontmana, najlepszego perkusistę, gra z nami świetny basista, są kapitalni gitarzyści, no i jest świetna muzyka. Gramy w różnych stylach i staramy się to robić najlepiej jak umiemy.

Dziękuję za rozmowę.

(na podstawie materiałów Pomaton EMI)

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: nagrania | piosenki | The Rolling Stones | beatles | muzycy | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy