"Walka z wiatrakami"
Nazwa Tiamat nie jest obca żadnemu wielbicielowi mrocznego, klimatycznego metalu. Od momentu wydania w 1992 roku albumu "Clouds", zespół Johana Edlunda cieszy się w naszym kraju niezmienną popularnością, mimo że ma na koncie również płyty trudne w odbiorze i odważne muzyczne eksperymenty, nawiązujące do psychodelicznej muzyki lat 70. z jednej i rocka gotyckiego z drugiej strony. Najnowszy album grupy, wydany pod koniec lutego 2002 roku "Judas Christ", nawiązuje do tradycyjnego brzmienia zespołu. To po prostu zestaw solidnych, typowych dla Tiamat utworów, których nie sposób pomylić z twórczością żadnego innego zespołu. Na pytania Jarosława Szubrychta odpowiadał Anders Iwers, basista Tiamat.
Tytuł nowej płyty "Judas Christ" brzmi dość bluźnierczo. Czyżby powrót Tiamat do blackmetalowych korzeni?
Myślę, że można tak powiedzieć... Chociaż z naszego punktu widzenia nigdy tych korzeni nie zdradziliśmy, nawet na płytach, na których odwołania do nich nie były tak wyraźne. Dlatego na nowej płycie znów skupiliśmy się na tym, co dawniej było dla nas tak bardzo istotne. Religia znów jest głównym tematem naszych tekstów. No, może zaraz po miłości...
Zapowiadaliście album, który będzie brzmiał jak Venom. Nie zrozumiałem ironii, czy może w połowie nagrywania płyty zmieniliście koncepcję?
(śmiech) No tak, w dzienniku ze studia, który prowadziliśmy na naszej stronie, napisałem coś takiego, kiedy byliśmy na etapie nagrywania sekcji rytmicznej, a wtedy naprawdę myślałem, że to będzie ostra i prymitywna płyta. Próby gramy zwykle bez klawiszy i wokali, więc wszystko brzmi ciężej i bardziej metalowo, jak połączenie Venom i Motorhead. W końcu jednak zawsze wychodzi z tego płyta Tiamat.
Dlaczego zdecydowaliście się nagrywać album w Danii i to w trzech różnych studiach?
Pierwszy i najważniejszy powód jest taki, że producent Lars Nissen, z którym chcieliśmy tym razem współpracować, jest Duńczykiem. Teoretycznie mogliśmy próbować ściągnąć go do Szwecji lub Niemiec, ale jego żona akurat była w ciąży i nie chciał opuszczać domu. Nie ukrywam też, iż od wielu lat marzyliśmy o nagrywaniu w studiu Puk, legendarnym już przecież miejscu, i dopiero teraz było nas na to stać. Niestety, dość późno się na to wszystko zdecydowaliśmy i interesujące nas terminy w Puk były już zarezerwowane. Cudem udało nam się wyrwać im dwa tygodnie, ale część partii instrumentalnych musieliśmy już zarejestrować w Medley. Chcieliśmy tam zmiksować płytę, ale skończył nam się czas, więc przenieśliśmy się do Sun. Całe szczęście, że wszystkie te studia znajdują się w Kopenhadze, przynajmniej nie musieliśmy nigdzie jeździć.
Dlaczego akurat Lars Nissen? Dlatego, że dobrze się spisał przy pracy nad debiutancką płytą Lucyfire, solowego projektu Johana?
Johan był z niego bardzo zadowolony, co na pewno miało wpływ na naszą decyzję. Poza tym, bardzo podoba nam się jego sposób pracy, to że uważnie słucha zespołu, że jest otwarty na wszelkie sugestie. Dzięki niemu słychać jak naprawdę gramy. Zamiast niepotrzebnej dbałości o krystaliczną czystość każdego dźwięku udało mu się wydobyć z nas brzmienie Tiamat z koncertów.
Mimo wszystko wciąż uważam, że na żywo brzmicie lepiej, pełniej, ciężej. Nie myśleliście o nagrywaniu płyt na setkę, bez nakładek i kosmetyki? Po prostu wchodzicie do studia, razem chwytacie za instrumenty i gracie swoje, dokładnie tak jak na koncertach...
W dużej mierze tak właśnie wygląda nagrywanie płyt Tiamat, ale jeżeli każdy instrument nagrywa się na osobną ścieżkę, a potem to wszystko osobno miksujesz, to tak naprawdę nie ma znaczenia, czy wszyscy grali na raz czy każdy z osobna. Myślimy za to o prawdziwej koncertowej płycie Tiamat, którą być może nagramy podczas trasy promującej "Judas Christ". Na niej na pewno nie będzie miejsca na studyjne sztuczki i poprawki - jeśli wydamy coś takiego, to wyłącznie w takim kształcie, w jakim zostało nagrane. Wychodzę z założenia, że studio i koncert to dwa totalnie odmienne żywioły. Kiedy jesteś w studiu, powinieneś korzystać ze wszystkich dostępnych ci środków, by uzyskać odpowiedni efekt, a kiedy jesteś na scenie, powinieneś myśleć tylko o tym, by zagrać jak najlepszy koncert. Często z myślą o graniu na żywo rearanżujemy utwory, często zmieniamy je niemal całkowicie, bo koncert i płyta to dwie różne rzeczy.
Rozumiem to doskonale. Chodziło mi jednak o to, że utwory Tiamat, które w wersjach płytowych brzmią bardzo smutno i melancholijnie, na koncertach zamieniają się często w ostre punkowe grzanie.
Rzeczywiście, Tiamat ma w sobie coś z zespołu punkowego. Nie chodzi mi nawet o samą muzykę, ale o nasze podejście do życia, o spontaniczny sposób podejmowania najważniejszych dla zespołu decyzji. Nie zastanawiamy się godzinami nad właściwym prowadzeniem naszej kariery, nie obmyślamy strategii na długie miesiące, wszystko rozstrzyga się w ciągu kilku minut. Dobrym przykładem jest tytuł nowej płyty i jej okładka - pewnej nocy siedzieliśmy w barze i ostro popijaliśmy, aż ktoś rzucił hasło: Nazwijmy płytę "Judas Christ", ktoś inny dodał: Jasne, a na okładkę damy kozła!... Wszyscy przyklasnęli i stało się. Nigdy takich decyzji nie żałujemy, bo nienawidzimy cenzury we wszelkich jej przejawach, również autocenzury. Decydujesz się na coś, to musisz z tym żyć...
Płyta podzielona jest na cztery rozdziały. Jaką pełnią funkcję?
Wystarczy jej uważnie posłuchać i wszystko staje się jasne - na "Judas Christ" sąsiadują ze sobą cztery różne oblicza Tiamat, cztery różne rodzaje muzyki. Nie chcieliśmy tak odmiennych dźwięków mieszać ze sobą, nie chcieliśmy, by płyta brzmiała jak twórczość schizofrenika, w związku z tym podzieliliśmy album na części.
Przyznam od razu, że moim ulubionym rozdziałem jest najbardziej mroczny i niesamowity "tropic of venus". Szkoda, że dzisiaj już tak rzadko porywacie się na takie typu eksperymenty i na płycie dominują po prostu smutne rockowe piosenki.
Wiesz, eksperymentalne płyty nagrywaliśmy w przeszłości i już nam to przeszło. Nie lubimy się powtarzać, chociaż żadnej płyty Tiamat nie można pomylić z jakimkolwiek innym zespołem, z czego jesteśmy naprawdę bardzo dumni. Często puszczamy też do uważnych słuchaczy oko, bawimy się w cytowanie własnej twórczości. Taką funkcję pełni tu kompozycja "Sumer By Night", nawiązująca do pierwszej płyty Tiamat, czyli "Sumerian Cry". To prosty utwór, oparty właściwie tylko na dwóch akordach, ale brzmi bardzo intrygująca.
A może jest po prostu tak, że kiedy popijacie whisky, macie ochotę na granie rock'n'rolla, a kiedy palicie trawę, nachodzi was na eksperymenty?
Coś w tym jest... Nie radzę ci jednak palić zbyt dużo przed słuchaniem "Sumer By Night". Możesz się wystraszyć na śmierć! (śmiech)
Singlem promującym album jest "Vote For Love", ładna, wpadająca w ucho piosenka. To może być trochę zwodnicze, bo pozostałe utwory mają znacznie ciemniejszą, bardziej ponurą tonację.
Tiamat to nie jest zespół, który pisze piosenki na listy przebojów. Komponujemy całe płyty, nie kombinując, co może się sprzedać, a co nie. Jeżeli jednak przypadkiem powstaje taki utwór jak "Vote For Love", który może zwrócić uwagę na Tiamat ludzi, którym do tej pory nasza muzyka była obca, to dlaczego nie mielibyśmy tego wykorzystać? Prawdopodobnie nie będzie więcej singli z "Judas Christ", wątpię czy wytwórnia da nam kasę na jeszcze jeden teledysk - musieliśmy wykorzystać więc to, co mieliśmy. Jeżeli choćby jedna osoba skuszona "Vote For Love" sięgnie po płytę i zostanie fanem Tiamat, to będzie oznaczać, że singel spełnił swoje zadanie. Nie dopieszczaliśmy jednak "Vote For Love" w jakiś szczególny sposób, nie poświęciliśmy mu w studiu więcej czasu niż pozostałym kompozycjom. Rozumiem, że Backstreet Boys poświęcają na doszlifowanie pierwszego singla z płyty 80 procent czasu przeznaczonego na nagranie całego albumu, ale nie dajmy się zwariować, nie jesteśmy Backstreet Boys...
Wypuściliście limitowaną edycję "Judas Christ", poszerzoną o pijackie wersje demo dwóch utworów. Bardzo pijackie?
O tak! Zostały nie tylko skomponowane, ale również nagrane i zmiksowane po pijaku... Tak naprawdę nie jest to jednak dzieło Tiamat, ale solowe popisy Johana, który nagrał to wszystko w swoim studiu. Kiedy wrócił z Hamburga, z nagrywania płyty Lucyfire był tak przepity, że nie mógł zasnąć. Wziął więc gitarę do ręki i na poczekaniu skomponował i nagrał te numery. Mieliśmy co prawda potem dograć swoje partie, ale nigdy nie było na to czasu. Mimo to brzmią naprawdę świetnie.
Skoro już mówimy o Johanie, chciałbym cię zapytać, jakim naprawdę człowiekiem jest lider Tiamat? Fama głosi, że to typ bardzo kapryśny i trudny we współpracy.
Nie dla mnie. Znam go chyba z 15 lat i nigdy naszej współpracy nie zakłóciły poważniejsze problemy. Zawsze mówimy sobie, co myślimy i to najlepszy sposób na rozładowanie wszelkich napięć, zanim urosną do niepokojących rozmiarów. Owszem, Johan bywa humorzasty, ale ja również. Każdy czasem przeżywa jakieś trudne dni. Poza tym jesteśmy do siebie podobni pod tym względem, że traktujemy ludzi tak, jak oni traktują nas. Jeżeli ktoś jest dla nas miły, my również jesteśmy mili, ale jeśli ktoś uderzy nas w twarz, oddamy ze zdwojoną siłą. Niektórym ludziom pewnie się to nie podoba, stąd te plotki...
Zespoły takie jak Tiamat czy Paradise Lost, które zaczęły od grania metalu, mają wielki problem z przekonaniem nie metalowych mediów do swojej muzyki.
To nic, że dzisiaj bliżej wam do Nicka Cave'a niż Slayera - ja wciąż dostrzegam tu i ówdzie recenzje płyt deathmetalowej grupy Tiamat.
No cóż, to jak walka z wiatrakami... Wszystko przez naszą przeszłość i przez to, że wciąż nagrywamy dla wytwórni, która jest postrzegana jako metalowa. Ale tak naprawdę, w głębi serca, każdy z nas wciąż czuje się metalowcem i jakkolwiek nie ewoluowałaby muzyka Tiamat, zawsze gramy ciężej niż gorąca dwudziestka "Billboardu". Poza tym nasze teksty są wciąż mroczne i złe... Niech nie zwiodą was takie piosenki jak "Vote For Love" czy "Too Far Gone", podstawą muzyki Tiamat jest wciąż ciężkie granie.
A może sami jesteście częściowo winni tym nieporozumieniom, nie dbając zbytnio o promocję waszej muzyki? Niezbyt często widuje się Tiamat na okładkach muzycznych magazynów, niezbyt często mam okazję przeczytać dłuższy wywiad z którymkolwiek z was.
Myślisz, że to od nas zależy? Nikt nie chce nas zamieścić na okładce, nikt nie proponuje zrobienia wywiadu na osiem stron, bo nie sprzedajemy 20 milionów płyt... Co prawda jestem zmęczony słuchaniem swojego głosu, ale nigdy nie męczy mnie opowiadanie o naszej muzyce, jeżeli tylko ktokolwiek chce słuchać.
Powiedz, ilu muzyków tak naprawdę liczy Tiamat? Nigdy nie wiem, czy jest was trzech, czterech, czy może pięciu?
Czterech. Właściwie od wydania "Deeper Kind Of Slumber" skład zespołu jest taki sam. Gitarzysta Thomas Petersson zrobił sobie tylko krótką przerwę i nie nagrywał z nami "Skeleton Skeletron", bo postanowił wówczas odmienić swoje życie. Znalazł normalną pracę, kupił dom, znalazł sobie miłą dziewczynę... ale ciągnie wilka do lasu. Dziewczyna go zostawiła i wrócił do nas w miesiąc po nagraniu tamtej płyty. Od tamtej pory nie rozstaje się z nami, nagrywał gitary na "Judas Christ" i jest pełnoprawnym członkiem grupy. Niestety, zdążył już wrócić do Szwecji, kiedy robiliśmy pierwszą sesję zdjęciową promującą nowy materiał, ale wytwórnia nas poganiała, więc na fotografiach jest nas tylko trzech i stąd całe zamieszanie. Z kolei koncertowy skład Tiamat liczy pięć osób - na tej trasie będzie grał z nami Martin Brändström, klawiszowiec Dark Tranquillity. Jeżeli obie strony będą zadowolone ze współpracy, być może dołączy do nas na stałe.
Jakie to uczucie, kiedy na koncertach próbujecie grać nowe utwory, a fani domagają się klasyków w rodzaju "Sleeping Beauty"?
Prosimy ich, żeby poczekali kilkanaście minut, bo "Sleeping Beauty" zawsze gramy na końcu koncertu. To coś w rodzaju naszego "Smoke On The Water" - wiemy, że nie pozwolą nam zejść ze sceny, jeżeli nie zagramy tego utworu. No i dobrze, bo na koncertach zespół powinien grać to, czego domagają się ludzie. Na próbach nienawidzimy grać "Sleeping Beauty", ale na żywo, kiedy widzimy jak publiczność go przyjmuje, od razu zaczyna nam się podobać.
A gdybym tak stanął pod sceną i bardzo głośno domagał się czegoś z "The Astral Sleep"?
O nie, nie ma szans! (śmiech) Na pewno już nigdy nie będziemy grać nic z "Sumerian Cry" i "The Astral Sleep", bo nie jesteśmy już tak dobrymi muzykami.
Jesteście gorszymi muzykami niż 10 lat temu?
Nie ćwiczymy jednak już szybkiego, deathmetalowego grania i nie dalibyśmy rady utworom z "Sumerian Cry". Obawiam się szczególnie o samego siebie i perkusistę. (śmiech) W pewnym sensie jednak jesteśmy dużo lepszymi muzykami, bo wiemy jak skomponować i zagrać dobrą piosenkę. Nie musimy się chować za muzyczną masturbację.
W ogóle nie słuchacie już ekstremalnego metalu?
Słuchamy, ale głównie starych płyt, tych na których się wychowaliśmy. Wydaje mi się, że większość młodych zespołów, choć poprawna technicznie, nie ma w sobie tego zapału, który my mieliśmy pod koniec lat 80. A może po prostu się zestarzałem i nie rozumiem już tego rodzaju muzyki? Ostatnio największe wrażenie zrobiła na mnie druga płyta Slipknot, podoba mi się też bardzo twórczość Dark Tranquillity, ale to kumple, więc chyba się nie liczy. Lubię też In Flames, ale gra tam mój brat, więc i tego pewnie mi nie uznasz...
Ostatni raz graliście w Polsce na festiwalu Metalmania w 2000 roku. Jak było?
Super! Uwielbiamy grać w Polsce i właściwie nie mamy złych wspomnień z waszego kraju. Nasz pierwszy koncert poza Skandynawią miał miejsce na Metalmanii w 1991 roku, kiedy graliśmy razem z Grave, Dismember i Morgoth. Dlatego cieszę się, że znowu do was zawitamy i po raz kolejny będziemy mieli okazję zaprezentować się w Spodku. Metalmania to dla nas szczególny festiwal i wiem, że mogę liczyć na polską publiczność. Mam tylko nadzieję, że impreza po koncercie dorówna tej, którą urządziliśmy w 2000 roku. Jedyny niemiły akcent miał miejsce następnego dnia rano, kiedy odkryłem, że moi koledzy zdążyli już wymeldować się z hotelu i zostawili mnie z nie zapłaconym rachunkiem z baru. (śmiech) W tym roku nie dam się wrobić.
Dziękuję za wywiad.