"To cud, że istniejemy"

article cover
INTERIA.PL

Polucjanci to niezwykła supergrupa na polskim rynku muzycznym. Założyli ją znani muzycy, którzy do tej pory towarzyszyli gwiazdom. Wokalista Kuba Badach znany jest z przeboju "Małe szczęście" Roberta Jansona, basista Piotr Żaczek towarzyszył Justynie Steczkowskiej i Edycie Górniak, perkusista Robert Luty grał z Reni Jusis i Kasią Stankiewicz, a Tomasz Szymuś był klawiszowcem De Su. Na początku lutego ukazała się ich debiutancka płyta "Tak po prostu" i z tej okazji Jarosław Szubrycht rozmawiał z Kubą Badachem.

Każdy z was pochodzi z innego miasta, każdy ma odmienną przeszłość muzyczną - jak doszło do powstania Polucjantów?

- Zespół istnieje już od dobrych sześciu lat. Chłopcy spotkali się w Katowicach, gdzie razem studiowali na Akademii Muzycznej, na wydziale jazz - muzyka rozrywkowa. Na początku grali instrumentalnego jazz rocka, głównie improwizowane rzeczy, dużo solówek. Po dwóch latach postanowili uderzyć w kierunku bardziej poukładanej formy, chcieli grać piosenki. Szukali wokalisty akurat wtedy, kiedy pojawiłem się w Katowicach, na tym samym wydziale. Zgadaliśmy się i dołączyłem do zespołu.

Na ile doświadczenie zdobyte w innych formacjach procentuje w Polucjantach?

- Wydaje mi się, że ma spore znaczenie. Przede wszystkim chodzi o ogranie w różnych gatunkach muzycznych, bo na co dzień wykonujemy zarówno proste piosenki w składach czysto popowych, jak i typowo jazzowe rzeczy. Na przykład Robert Luty, nasz perkusista, jest w tej chwili gdzieś w Europie, na trasie z jazzowym zespołem Alchemik. Piotrek Żaczek, oprócz udzielania się u Justyny Steczkowskiej i Edyty Górniak, gra również w zespole Czarka Konrada, bardzo poważną, jazz rockową muzykę na wysokim poziomie. Ja również, oprócz występowania z Robertem Jansonem, zagrałem ostatnio trasę z zespołem jazzowym. To wszystko daje nam łatwość poruszania się po innych gatunkach. Z drugiej strony Polucjanci oznaczają dla nas możliwość złapania oddechu od obowiązków i pogrania tego, co nas kręci najbardziej.


Doświadczenie to niewątpliwy plus, ale nadmiar zajęć w innych zespołach musi nieco krępować swobodę działania Polucjantów?

- Cud, że to wszystko w ogóle doszło do skutku. Prawdę mówiąc kapela była już na etapie rozpadu, który następował jako naturalne następstwo tego, że nie mieliśmy się czasu spotykać. Dawniej, kiedy zdarzał się nam luksus grania mniejszej ilości koncertów za większe pieniądze i mogliśmy się z tego bez problemu utrzymać, mieliśmy czas na to, by spotykać się w miarę regularnie na próbach i po prostu grać. Potem zaczęły się piętrzyć sytuacje tego typu, że jednego muzyka nie było przez trzy tygodnie, a kiedy wreszcie wrócił, inny wyjechał na pół miesiąca. Zespół zaczął się rozpadać, bo w pewnym momencie nie mieliśmy nawet czasu na to, by raz na jakiś czas umówić się na piwo. Stwierdziliśmy więc, że odpuszczamy... I wtedy pojawiła się propozycja wydania płyty Polucjantów. Pozwolono nam nagrać ją bez żadnego upiększania, czy stylizowania na kogoś innego, po prostu naturalne rzeczy - to, o co nam chodziło. Owszem, cały czas jest ciężko, musimy grać masę rzeczy, żeby się utrzymać, ale jeżeli okaże się, że jest zapotrzebowanie na koncerty Polucjantów, to nie ma problemu. Bardzo nam wszystkim zależy, żeby utrzymać ten skład.

Wciąż macie problemy z "nieprzyzwoitą" nazwą? Na festiwalu w Opolu musieliście się ukrywać pod szyldem DeFormacja...

- Dla niektórych nasza nazwa wciąż stanowi problem, ale większość ludzi, tych normalnych, podchodzi do tego z przymrużeniem oka i traktuje ją jako dobry żart. Niektórym wręcz podoba się, że jedna litera robi tak dużo dymu i zmienia całkowicie znaczenie. Dla nas jest to nazwa jak każda inna, z tym, że już zdążyliśmy się przyzwyczaić i bardzo nie chcielibyśmy nic zmieniać. Zresztą nasza piosenka zatytułowana "I list do Koryntian" jest ostatnio w rozgłośniach katolickich na pierwszych miejscach list przebojów, wszyscy prawidłowo wymawiają nazwę i nikt nie robi z tego problemu. Pełen luz.


Powiedz, dla kogo przeznaczona jest tak naprawdę muzyka Polucjantów? Do tej pory polska publiczność najwyraźniej obywała się bez ambitnego popu z korzeniami w muzyce jazzowej, czy w soulu.

- Obywała się, bo nie było kapel, które grałyby w ten sposób, prawda? W naszym kraju albo gra się trudną, odjechaną muzykę przeznaczoną dla wąskiego grona słuchaczy, albo jakiś ciężkie rzeczy, albo bardzo proste, rzekomo wychodzące naprzeciw gustom polskiej publiczności. Tymczasem jest w Polsce masa ludzi, którzy chcą posłuchać czegoś dobrego, ale nie mają czego. Do tej pory była tylko Kayah, która zawsze grała świetne, żywe koncerty i był czad. Polucjanci są również dla tych, którzy cenią sobie granie na żywo, na dobrym poziomie. To muzyka, która kręci i skłania ku dobrej zabawie.

Żywe granie Polucjantów ma być alternatywą dla muzyki tworzonej przy pomocy komputerów, przesyconej elektroniką?

- Tak. Dzisiaj nie jest żadnym problemem, żebym usiadł przed komputerem i zrobił w ciągu dwóch miesięcy trzy płyty, wykorzystując sample, gotowe loopy itd. Moim zdaniem to nigdy nie zastąpi energii, która może się wytworzyć, gdy spotka się pięciu facetów, podłączą się do swojego sprzętu i zaczną grać. Tego czadu żaden komputer ci nie da. Sprawia nam wielką przyjemność, gdy na próbie, czy na koncercie, wszystko idzie dobrze, bez żadnych elektronicznych wspomagaczy. Będziemy nawet mocno unikać korzystania z Mini-Disku, który miałby wypełniać te partie, które są na płycie, a nie możemy ich odtworzyć na koncercie. Chcemy wszystko, od początku do końca, grać na żywo.

Polucjantów porównuje się do zespołu Jamiroquai. Nie boicie się zbyt łatwego zaszufladkowania?

- Nie stanowi to dla mnie problemu. Jamiroquai to świetna kapela, ale każdy, kto uważnie przesłucha "Tak po prostu", bez trudu zauważy, że poszliśmy w innym kierunku. Jamiroquai na swoich dwóch pierwszych płytach zawarli tak potężną dawkę własnego stylu, który tak bardzo ich określił, że teraz sami mają problem z nowymi pomysłami. Wydaje mi się, że nam to nie grozi. Wychowaliśmy się na muzyce trochę innej, choć podobnej duchem. Mnie najbardziej inspiruje muzyka taneczna z lat 70-tych, takie zespoły jak Earth, Wind & Fire. Jeżeli jednak komuś kojarzymy się z Jamiroquai to znaczy tylko, że otarł się o kawał dobrej muzyki i należy się z tego cieszyć. Nie wydaje mi się natomiast, żeby dało się nas w ten sposób zaszufladkować na stałe, bo po prostu gramy inaczej. Wiem, że ostatnio przyjęło się na polskim rynku, że robi się kopię jakiegoś zachodniego zespołu, bo to się dobrze sprzeda. Naszym zamiarem nie było stanie się polską wersją Jamiroquai, bo gdy zaczynaliśmy grać tę muzykę, nie słuchaliśmy jeszcze tej kapeli. Kręciło nas granie razem i to, co każdy z nas gdzieś w środku nosi i wypadkową czego jest nasza muzyka.


Utwór "Perfect Guy" to przeróbka kompozycji jakiegoś zachodniego wykonawcy?

- Nie, to mój własny numer, zarówno tekst, jak i muzyka. Napisałem go chyba z sześć lat temu. Chcieliśmy mieć jeden utwór, który będzie się różnił od pozostałych. Słuchając całej płyty zauważysz, że układa się ona w taką historyjkę o kolesiu i jego kobitce. "Perfect Guy" to jeden z elementów tej opowieści, kiedy oni idą do knajpy i słyszą numer grany na żywo przez kapelkę. Tekst opowiada o tym, że idealny koleś nie istnieje. Facet zaczyna się zastanawiać nad tym wszystkim i w następnej piosence mówi - "Pa dziewczę drogie, powiem ci cześć Zocha!". Wiesz, koncepcyjny album. (śmiech)

Dlaczego sam nie napisałeś tekstów?

- Zdecydowałem się tylko na samodzielne napisanie jednego tekstu, właśnie do "Perfect Guy", bo w języku angielskim czuję się nieco pewniej. Jestem jednak przeciwnikiem tak zwanego "prawdziwego pisania". Jakbym miał się zająć składaniem słówek i pilnowaniem, żeby to wszystko jakoś się rymowało, na nic innego nie starczyłoby mi czasu. I chyba spaliłbym się ze wstydu... Mam w sobie na tyle dużo samokrytycyzmu, żeby się nie brać za takie rzeczy. Wolę pisanie zostawić ludziom, którzy to potrafią robić, a mamy świetnego tekściarza, do którego w ogóle nie mamy startu. Jest nim Janusz Onufrowicz i traktujemy go jak szóstego członka zespołu. Jasiek jest obecny przy powstawaniu muzyki, przyjeżdża na próby, sporo się razem bawimy. Słucha tego co gramy i od razu wie, o czym powinna być ta piosenka i najczęściej w pełni się to pokrywa z tym, jak my sobie wyobrażamy numer. Każdy tekst odpowiada klimatowi muzyki. Jest super.

Wasz album obfituje w kilka potencjalnych przebojów. Które z nich uważasz za komercyjne "pewniaki"?

- Kurcze, nie tworzyliśmy płyty z myślą o przebojach. Oczywiście, można było napisać kilka prostych, łatwo wpadających w ucho piosenek i choć wiele takich kawałków przychodziło mi do głowy, natychmiast trafiały do szuflady. Nagraliśmy te numery, które najlepiej grało nam się na próbach i koncertach. Nie chcieliśmy robić albumu, który kończy się na dwóch singlach, najlepiej z durnym tekstem typu "Ja ciebie kocham, śliczne usta karminowe masz". Większość wydawanych teraz płyt wygląda tak, że masz trzy numery, które są po prostu genialne, a reszta to godzinny wypełniacz, którego nie da się słuchać, bo nic się tam nie dzieje. Na naszej płycie każdy numer ma swój klimat. Można nawet powiedzieć, że "Tak po prostu" nie jest pod tym względem materiałem spójnym, bo zaczynamy dynamicznie, potem się to wszystko uspokaja... Każdy numer jest z innej bajki, ale doskonale pasuje do opowiadanej historii. Nie chciałbym więc wyróżniać żadnej z tych piosenek, ale najchętniej chyba słucham "Słodyczy", "Perfect Guy" i ballady "Dwie połowy".


Jednak całkiem inne utwory promują album Polucjantów. Kto wybierał kompozycje, które trafiły na single?

- To po części kwestia przypadku, po części decyzja ludzi z wytwórni. Nie oznacza to wcale, że nie podobają nam się piosenki, które zostały singlami. Na przykład "Nie ma nas" bardzo lubimy. Staraliśmy się jednak, żeby wszystkie kompozycje z tej płyty miały swój charakter i trzymały poziom. Na pewno udało nam się uniknąć takiej sytuacji, kiedy faworyzuje się dwa numery, a reszty trzeba się wstydzić.

Podkreślasz wciąż, że Polucjanci to zespół, który ukochał "żywe granie", podejrzewam więc, że wasza muzyka najlepiej sprawdza się na koncertach?

- Obecnie jesteśmy w trakcie rozmów na temat ewentualnych koncertów. Liczymy na to, że uda nam się odpalić jakąś traskę po krainie i zagrać w maksymalnej ilości klubów. Słuchaj, myśmy już tak dawno ze sobą nie grali. Część zespołu ostatnie pół roku przesiedziała w studiu, kończąc pracę nad płytą, pozostali jeździli po świecie z innymi składami. W tej chwili mamy już taką nakrętkę, żeby wreszcie usiąść, grać próby, a potem ruszyć na koncerty, jako misjonarze muzyki rozrywkowej... Mam nadzieję, że zaczniemy w marcu i będziemy strzelać gdzie popadnie. (śmiech)

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas