"Tkwimy w tym nieszczęsnym zaszufladkowaniu"
Brytyjska grupa Marillion przez ostatnie kilka lat robi wszystko, aby uciec od określania jej mianem wykonawcy grającego rocka progresywnego. Taką etykietę otrzymała jeszcze w czasach, gdy w jej skład wchodził wokalista Fish, który w 1988 roku rozpoczął karierę solową. Kolejną próbą uwolnienia się od tego stereotypu jest wydana w 2001 roku płyta "Anorkanophobia", nagrana za pieniądze zebrane wcześniej od... fanów. W ramach jej promocji, zespół po sześciu latach przerwy znów odwiedził Polskę i dwukrotnie zaprezentował się na żywo. Z tej okazji Konrad Sikora spotkał się ze Stevem Hogarthem, Pete Trewavasem i Stevem Rothery, by porozmawiać o tym czy Bóg jest kobietą,nowym albumie i sławie.
Na początku chciałbym wrócić do sprawy związanej z waszą prośbą do fanów o sfinansowanie nagrania płyty "Anorkanophobia". Kto wpadł na ten pomysł?
PT: Historia jest dość długa i na naszą decyzję o podjęciu takiego kroku złożyło się wiele czynników. Prowadziliśmy rozmowy z kilkoma mniejszymi wytwórniami, które potencjalnie mogły wydać nasz nowy album. Jednak żadna z nich nie była w stanie zapewnić nam takiej kwoty, która wystarczyłaby na nagranie płyty tak, jak byśmy tego chcieli, i z Davem Meeganem w roli producenta. Doszliśmy do wniosku, że tak naprawdę żaden kontrakt nie jest nam w stanie zapewnić wszystkiego, co potrzebujemy, i musimy znaleźć inny sposób na to, aby osiągnąć nasz cel. Myśleliśmy o pójściu do banku i zaciągnięciu kredytu. Jednak Mark wpadł na pomysł, że przecież możemy poprosić fanów, aby kupili płytę trochę wcześniej. To sprawdziło się podczas naszej trasy po Stanach Zjednoczonych. Tak naprawdę to fani sami ją sfinansowali. Postanowiliśmy wykorzystać ten pomysł w przypadku płyty. Rozesłaliśmy za pomocą Internetu zapytanie, czy fani są w stanie pomóc nam w tym przedsięwzięciu. Zdecydowana większość od razu powiedziała "tak!". Usiedliśmy więc i stwierdziliśmy, że potrzebujemy jakieś 5 tysięcy fanów, którzy zapłacą nam za płytę zanim ją nagramy. Kiedy cała machina ruszyła, okazało się, że potrzebujemy jednak jakieś siedem tysięcy chętnych. W tym okresie, dającym jeszcze przywilej w postaci otrzymania specjalnego wydania "Anoraknophobii", otrzymaliśmy coś około 14 tysięcy zgłoszeń! Nie wszyscy się załapali, ale lista osób, których nazwiska pojawiły się w płycie, i tak jest ogromna.
Byliście zaskoczeni takim obrotem sprawy?
PT: I tak, i nie. Z jednej strony wiedzieliśmy, że mamy sporą rzeszę wiernych fanów, z drugiej natomiast potrzebowaliśmy sporej kwoty i zebranie jej w ten sposób wydawało nam się nierealne. Przecież to dla wszystkich było ryzyko. Ludzie dawali nam pieniądze, nie otrzymując praktycznie w zamian nic poza naszym słowem. Staraliśmy się więc jak najlepiej informować o tym, jak idzie nam praca, tak, aby ci, którzy nam zaufali, wiedzieli, że ich pieniądze nie zostaną zmarnowane. Bardzo zależało nam na tym, aby okazać tym pierwszym kilku tysiącom naszą wdzięczność i dlatego zdecydowaliśmy się umieścić ich nazwiska. Każdy, kto otrzymał tą specjalną wersję "Anoraknophobii", był bardzo zadowolony. Dostaliśmy wiele listów z podziękowaniami w tej sprawę. Naprawdę warto było spróbować!
Przy okazji nagrywania albumu "Marillion.com" w roli producenta wspierał was Steven Wilson z Porcupine Tree. Jak teraz wspominacie tę współpracę?
PT: Bardzo podoba mi się to, co zrobił. Podoba mi się także to, co robi z Porcupine Tree. Muszę przyznać, że Steven wyciągnął nas wtedy z dużej opresji. Próbowaliśmy na tej płycie wszystkim zająć się sami - produkcją, miksami, masteringiem itp. Ale efekt nie był taki, jak sobie tego życzyliśmy. Próbowaliśmy wielu rzeczy od nowa i w końcu wszystko ugrzęzło, mieliśmy już dość. Kupiliśmy nowy stół mikserski z nadzieją, że może technologia nas jakoś poratuje, ale to też nic nie dało. I nagle pojawił się Steven i stwierdziliśmy, że on nada temu wszystkiemu trochę świeżości. Sam nie mógł się w pełni zaangażować, bo miał na głowie jeszcze wiele innej pracy, ale jak na taki obrót spraw, końcowy efekt jest bardzo dobry.
Tym razem znów zawierzyliście Dave'owi Meeganowi. Dlaczego?
SR: Bo Dave jest geniuszem. On jak nikt inny potrafi zrozumieć, o co chodzi nam w muzyce. "Brave" i "Afraid Of Sulight" to na pewno czołówka, jeśli chodzi o nasze płyty. Chcieliśmy znów powrócić do tej jakości i mieć kogoś, kto będzie w stanie nas na to naprowadzić. Jeśli masz producenta, któremu ufasz, wtedy możesz zająć się muzyką i grać najlepiej jak umiesz, bez żadnych obciążeń. O wszystkie inne rzeczy troszczy się producent. Jak dotąd udało nam się to tylko z Davem. Jego zatrudnienie przy tej płycie zawdzięczamy fanom. Oni za to zapłacili.
I nakłonili was do powrotu do EMI?
PT: Po części. Znając potencjał EMI wiedzieliśmy, że wybór jest trafny. Tym bardziej, że teraz chcieliśmy od nich tylko tego, aby wyłożyli płytę na półki. Nie chcieliśmy nic innego. To jest pierwsza płyta, na której zarabiamy i oni, i my. Bez nich nie mielibyśmy tak dobrej dystrybucji. Dobrze, że znów możemy współpracować.
Jak teraz oceniacie tę płytę, parę miesięcy po premierze?
SR: Sądzimy, że to bardzo dobry album. Udało nam się zaskoczyć nim wielu ludzi. Pokazaliśmy, że jeszcze na wiele nas stać i mamy wiele do powiedzenia. Nagranie 12. albumu w karierze jest ogromnym sukcesem. A nagranie tak dobrego 12. albumu to już nie lada wydarzenie.
Czy ciężko było wam się zdecydować, jakie piosenki z nowej płyty macie grać na koncertach?
PT: W sumie tak. W pierwszej części graliśmy przede wszystkim "If My Heart Was A Ball I Would Roll Uphill", "Quartz" i "Map Of The World". Te piosenki testowaliśmy na mini-trasie po klubach uniwersyteckich. Okazało się, że wszystko idzie dobrze i dodaliśmy następne - "Between You And Me", "Separated Out" i "This Is The 21st Century". Czyli, jak widać, stawialiśmy na początku na bardziej rockowy set. Jednak w tej drugiej części trasy, już po Europie, zmieniliśmy zestaw i uspokoiliśmy go trochę. Dlatego teraz gramy "Quartz", "This Is The 21st Century", "When I Meet God" i "Map Of The World". Tak więc w sumie zagraliśmy wszystkie piosenki z nowej płyty, tyle, że ich układ zmieniał się z czasem.
Czy wpływ na to miała także ankieta na waszej stronie internetowej?
PT: Tak, na pewno. Wielu ludzi mówiło nam, że gramy na koncertach to, czego ludzie się spodziewają, a nie to, czego oczekują. Dlatego doszliśmy do wniosku, że damy się ludziom wypowiedzieć w tej sprawie. Zastrzegliśmy jednak możliwość typowania wyłącznie piosenek nagranych ze Stevem Hogarthem. To było dla nas jedynie sensowne wyjście, bo przecież co jakiś czas wydajemy nowy album i musimy te kawałki grać. Z tego, co wiem, wyniki plebiscytu były bardzo podobne do tego, który Piotr Kosiński przeprowadził w Polsce. Czyli jednak coś w tym jest. Z tej listy wybraliśmy pierwsze dziesięć. Wyjątkiem jest "King". To był nasz wybór, całkowicie niezależny od głosów fanów. Gramy już tyle lat, że choćbyśmy chcieli, to nie jesteśmy w stanie zagrać choćby 10% swojego materiału. Zawsze więc znajdzie się ktoś niezadowolony. Tak to już jest.
Czy nie zmęczyliście się jeszcze tym wszystkim?
PT: Nie. Wiadomo, że czasami jest lepiej, czasami jest gorzej. Każdy ma swoje ulubione momenty w karierze. Tak samo jest z fanami. Ludzie już chyba nigdy nie przestaną porównywać Marillionu z Fishem, z tym, który rozpoczęliśmy po jego odejściu. Dla nas jedyna różnica tkwi w tym, że wtedy mieliśmy ogromny przebój w postaci "Kayleigh". Kiedy ma się na listach przebojów taką piosenkę, wielu ludzi tworzy sobie fałszywy obraz, zatrzymuje się w czasie, pamiętając tylko tamten okres, tamtą stylistykę i wszystkim się wydaje, że Marillion to tylko "Kayleigh". Dlatego nie chcemy grać tych piosenek, aby ludzie wreszcie zrozumieli, że są w błędzie i jak wiele stracili zamykając się na naszą późniejszą twórczość.
Ale chyba piosenka "King" powstała w efekcie takiego zmęczenia sławą?
PT: Coś w tym jest. Myślę, że w pewnym momencie Steve Hogarth był nieco sfrustrowany tym, że mamy tyle dobrych piosenek, nagraliśmy kilka niezłych albumów, a to wszystko gdzieś przepada, bo tkwimy w tym nieszczęsnym zaszufladkowaniu. Jeszcze do dziś mu się to zdarza. Przecież wielu ludzi do dzisiaj nawet nie wie, że on śpiewa w tym zespole. A wszystko przez "Kayleigh".
Wrócę jednak do "Anoraknophobii". Steve, naprawdę wierzysz, że Bóg jest kobietą?
SH: Czemu nie? Od razu mówię, że to nie ma nic wspólnego z filmem "Dogma", albo jakimś innym. Filmy mnie nigdy nie inspirowały. Po prostu sądzę, że jeśli Bóg istnieje, to raczej jest kobietą. Dlaczego miałby być facetem? Mężczyźni nie rodzą dzieci, nie potrafią się o nie troszczyć. Tak więc jeśli Bóg istnieje, musi być kobietą, ale muszę przyznać, że tak czy inaczej jest okrutną kobietą.
Kiedy słucham "This Is The 21st Century", wydaje mi się, że w jakiś sposób wracasz do tematu podjętego w piosence "Beautiful"...
SH: W sumie to tak. Piszę przecież o rzeczach, w które wierzę, które odczuwam. Dlatego też każdy mój tekst w jakimś stopniu jest kontynuacją poprzednich utworów. Jeśli zaczniesz bardzo dokładnie analizować moje teksty, możesz dojść do wniosku, że cały czas na setki różnych sposobów próbuję powiedzieć to samo. "This Is The 21st Century" na pewno nie jest świadomą kontynuacją czegokolwiek, ale jeśli w tych dwóch tekstach znajdujesz podobieństwo, na pewno masz rację. Powiedziałbym, że te dwie piosenki są jak siostry. Obie mówią o tym, co jest dobre, a co złe, co jest sprawiedliwe, a co krzywdzące, i o tym, w jakim świecie przyszło nam żyć. Swego czasu pewna Włoszka powiedziała mi, że bez przerwy używam w swych tekstach metafory lustra, a ja na to nigdy nie wpadłem. Dlatego też wszelkiego rodzaju podobieństwa są niezamierzone i są raczej podświadome - wynikają z mojego charakteru i z tego, co myślę na temat świata, w którym żyjemy. Nigdy nie piszę pod wpływem jakiejś książki lub filmu. Nigdy nie wykorzystuję czyichś pomysłów. To, co wychodzi spod mojego pióra, jest w jakiś sposób instynktowne.
W przypadku trzech ostatnich albumów można zauważyć pewną prawidłowość. Dajecie na płytę około 10 utworów. Większość z nich trwa po 5-6 minut. Potem nagle pojawiają się utwory trwające około 10 minut, albo nawet o wiele dłużej - mam tu na myśli przede wszystkim albumy "This Strange Engine" i "Marillion.com". Które z tych utworów wymagają większego zaangażowania i są dla ciebie trudniejsze?
SH: Ciężko jest mi to oceniać. Zarówno krótkie, jak i długie piosenki, mogą przysparzać kłopotów, jak i nieść wiele radości. To jest tak jak pytanie o to, czy wolę kobiety wysokie czy niskie, brunetki czy blondynki. Wszystko jest względne i zależy od danego momentu. Nie liczy się długość, ale przekaz, moc i emocje, jakie ma w sobie dana piosenka. Zawsze staram się, aby wszystkie były tymi najlepszymi. Jeśli nie jest dobra, przypuszczalnie nigdy bym jej nie nagrał. Niektóre piosenki rodzą się w większych bólach niż inne. Rzadko zależy to jednak od długości utworu.
Steve, czy jest jeszcze szansa, że będziesz grał długie gitarowe sola? Na ostatnich płytach odszedłeś od tego.
SR: W sumie one nigdy nie były aż tak długie. To wszystko zależy od tego, jak powstaje piosenka i jak się rozwija. Mamy bogate instrumentarium i nie ma sensu zapełniać utworu 10-minutową solówką gitary. Poza tym to nie zawsze pasuje do charakteru danej kompozycji. Nie oznacza to w żadnym przypadku, że nie mam zamiaru ich już w ogóle grać. Kto wie, może na następnej płycie pojawi się taka potrzeba. A jeśli się pojawi to na pewno zagram.
A więc będzie następna płyta?
SR: No chyba nie myśleliście, że damy sobie już spokój. Oczywiście, że będzie!
Dziękuję za rozmowę.