"Szykujemy się do podbicia Europy"
"The Better Life", debiutancka płyta amerykańskiej grupy 3 Doors Down, jest dowodem, że muzyka rockowa w Stanach Zjednoczonych wciąż ma się dobrze i sukces takich grup, jak Alice In Chains czy Creed, nie był dziełem przypadku. Solidne gitarowe granie, proste i melodyjne kompozycje oraz świetny głos wokalisty Brada Arnolda - to atuty, dzięki którym 3 Doors Down podbili swoją ojczyznę. W 2001 roku zabrali się również za zdobywanie Europy, o czym świadczył choćby bardzo dobry koncert na niemieckim festiwalu "Rock Im Park". Pół godziny przed wejściem na scenę Matthew Roberts, gitarzysta zespołu, choć bardzo zaspany i rozkojarzony, zgodził się odpowiedzieć na kilka pytań Jarosława Szubrychta.
Czy takiemu zespołowi jak 3 Doors Down, trudno jest przebić się w Stanach, podpisać kontrakt z dużą wytwórnią?
Nikomu coś takiego nie przychodzi łatwo, bez względu na to, jaką muzykę wykonuje zespół, czy z którego regionu Ameryki pochodzi. Nam udało się dlatego, że w 1997 roku postawiliśmy wszystko na jedną kartę i wydaliśmy płytę własnym sumptem. Wpychaliśmy ją na siłę każdemu, kto chciał słuchać, szczególnie ludziom z lokalnych rozgłośni radiowych. Gdzieś na początku 1999 roku nasz numer “Kryptonite” zaczął rządzić w lokalnym radiu, ludzie wprost oszaleli na jego punkcie. Wiesz, w Stanach od lat wszyscy mają bzika na punkcie Supermana i chyba czekali na taką piosenkę. To był dla nas prawdziwy przełom. Nagle wokół zespołu zrobiło się gorąco i nie wiadomo skąd pojawili się ludzie z wytwórni płytowej.
Wasza muzyka, choć czasem pełna gniewu i dość ciężka, nie ma nic wspólnego z lansowanym w tej chwili w Stanach nu-metalem. Nie wiedziałem, że wytwórnie płytowe wciąż inwestują w tradycyjnie pojmowanego rocka?
Nasza muzyka mówi wszystko o naszych korzeniach. Nie mamy nic przeciwko najnowszym trendom, ale kręciły nas zawsze innego rodzaju dźwięki. Niektóre z nu-metalowych zespołów nam się podobają, inne nie, ale tak naprawdę tradycyjnie domeną 3 Doors Down jest rock w pełnym tego słowa znaczeniu, bez wpływów rapu czy innych rzeczy tego typu. Najważniejsze dla nas jest to, by nie zapominać, że muzyka oparta jest na melodii, że bez niej kompozycja nie ma sensu.
Kto pisze muzykę w 3 Doors Down?
Wszyscy mamy swoje obowiązki i do każdego utworu każdy z nas musi dorzucić swoje trzy grosze. Na tego rodzaju współpracy, w którą zaangażowana jest cała grupa, opiera się chemia tego zespołu, to, co czyni 3 Doors Down formacją jedyną w swoim rodzaju.
Do niedawna Brad Arnold grał na perkusji i śpiewał jednocześnie. Czy zrezygnował z funkcji bębniarza, ponieważ wykonywanie obu czynności naraz sprawiało mu kłopot, czy dlatego, że zespół potrzebował frontmana, w którym mogłyby się zakochiwać nastolatki?
(śmiech) To prawda. Kiedy dowiedzieliśmy się, że ruszamy na trasę, która potrwa kilka miesięcy, zdecydowaliśmy, że musimy mieć frontmana, że Brad musi zostawić perkusję. Wokaliście jest dużo łatwiej nawiązać kontakt z publicznością, kiedy śpiewa bezpośrednio do niej, kiedy może przybić piątkę komuś pod sceną... Poza tym Brad nienawidził grania na bębnach, robił to tylko dlatego, że ktoś musiał to robić. Teraz pałeczki przejął od niego Richard Liles i chociaż wcześniej nie zdawałem sobie sprawy z tego, że coś jest nie tak, dzisiaj widzę, że ułatwiło nam to wiele rzeczy. A Richard to nasz stary kumpel, więc błyskawicznie wpasował się w klimat zespołu.
Chwalicie się w wywiadach, że 3 Doors Down to zespół z dobrymi tekstami. Co to znaczy?
Prawdę mówiąc nie wiem, czy są dobre czy złe, czy pozytywne czy negatywne. Wiem tylko, że opowiadają o tym, jakie życie jest naprawdę, że czasem jest się na górze, ale potem spada się w dół. Śpiewamy całą prawdę o otaczającym nas świecie, o rzeczach, z którymi spotykamy się na co dzień, zarówno tych miłych, jak i tych, o których lepiej pewnie byłoby zapomnieć.
Tytuł waszej płyty brzmi “The Better Life” [Lepsze życie]. Jak wygląda to lepsze życie, którego szukacie?
Tytuł płyty bardzo pasował do tego, co działo się wokół zespołu w chwili, gdy album powstawał. Z nieznanej, lokalnej grupy, nagle stawaliśmy się popularnym bandem, ludzie zaczęli słuchać naszej muzyki i okazywać nam w najróżniejszy sposób, jak bardzo im się podoba. Tytułowy utwór na płycie to opis tamtych dni, albo raczej nasz do nich komentarz. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo zmieniło się nasze życie w ciągu ostatnich dwóch lat... Jak bliskie stało się temu, o czym zawsze marzyliśmy...
Póki co lepsze życie muzykom 3 Doors Down zgotowali tylko amerykańscy fani rocka...
Rzeczywiście, w Stanach odnieśliśmy znaczący sukces, a do podbicia Europy dopiero się szykujemy. Przyznam ci się jednak do tego, że chociaż na Starym Kontynencie gramy koncerty dla znacznie mniejszej ilości ludzi, często atmosfera na nich dużo bardziej mi odpowiada. Wydaje mi się, że Europejczycy odbierają muzykę mniej powierzchownie.
Rozpoczęliście już pracę nad nowym materiałem 3 Doors Down?
Tak, komponujemy bez przerwy, nawet na trasie. We wrześniu wracamy do domu, a już na październik wynajęliśmy studio. Trzeba nagrać nową płytę, póki ludzie chcą jej słuchać. (śmiech) Muzycznie nie będzie się znacznie różnić od “The Better Life”. Po co naprawiać coś, co nie jest zepsute?
Dziękuję za wywiad.