"Nigdy nie zrezygnuję z death metalu"
Każda opowieść o początkach death metalu musi zawierać w sobie nazwę Death. A skoro ona się pojawi, to nie da się zacząć inaczej, jak od albumu "Scream Bloody Gore", dziś już absolutnego klasyka gatunku. Obok charakterystycznego głosu Chucka Schuldinera, słychać na nim również szaloną grę na perkusji, kilkunastoletniego wówczas, Chrisa Reiferta. W ten sposób bębniarz zyskał miejsce w deathmetalowym panteonie, a że w pełni na nie zasłużył, potwierdziły również klasyczne dziś albumy zespołu Autopsy, który Reifert założył po odejściu z Death - "Severed Survival" i "Mental Funeral". Po rozpadzie Autopsy Chris, wraz z gitarzystą Dannym Corallesem, Reifert założył zespół Abscess. We wrześniu 2002 roku ukazała się jego nowa płyta "Through The Cracks Of Death". O album, a także o różne zdarzenia z przeszłości, Chrisa Reiferta wypytał Lesław Dutkowski.
Album Abscess "Through The Cracks Of Death" nagrywaliście w studiu Different Fur, w San Francisco, tym samym, w którym 12 lat wcześniej pracowałeś z Autopsy nad "Mental Funeral". Nie czułeś się trochę dziwnie?
Trochę, bo w końcu to jest to samo miejsce. Zmienili się inżynierowie, no i teraz członkowie zespołu są inni. Ale chcieliśmy bardzo tam powrócić. Zależało nam na tym, aby znalazł się ktoś, kto nam zafunduje nagrywanie w tym miejscu. Spędziliśmy tym razem równie wspaniałe chwile. Wypiliśmy sporo whisky i mieliśmy sporo zabawy, ale zasadniczą rzeczą jest to, że płyta wyszła naprawdę nieźle. Trzeba przyznać, że włożyliśmy w nią masę pracy.
Joe Allen jest znów w zespole. W jakich okolicznościach powrócił i co właściwie sprawiło, że kilka lat temu opuścił was?
Szczerze mówiąc ciężko mu się wtedy z nami grało, a poza tym miał swoje własne życie rodzinne. Potrzebował czasu i rozumieliśmy to, chociaż nie sądziliśmy, że jeszcze kiedyś do nas powróci. Kilka lat później zaczęliśmy się z nim częściej spotykać, jammować i okazało się, że jego umiejętności znacznie się podniosły. Przez te kilka lat rzeczywiście ostro ćwiczył na basie, a kiedy już się pokazał, ponownie wyszło na to, że jest o wiele, wiele lepszy niż kiedyś. Zaczęliśmy znów pracować, Joe napisał już nawet kawałek dla Abscess. Jest to cholernie brutalny utwór. Wszystko wydaje się iść jak najlepiej.
Chris, w wywiadzie sprzed roku powiedziałeś, że słyszysz i zauważasz różne rzeczy, ale nie pozwalasz im dostać się do twojego umysłu. Jak w takim razie komponujesz swoje utwory? Czy to jest kwestia jakiegoś impulsu albo czegoś innego?
Sam właściwie do końca nie wiem, jak to się dzieje. W większości przypadków biorę kartkę i długopis, siadam i zaczynam zapisywać różne pomysły, które przychodzą mi do głowy. To może potem w coś się przekształcić. Raz na jakiś czas mam konkretny pomysł i wtedy utwór powstaje dość szybko. Częściej jednak dzieje się tak, że po prostu się upijam i wtedy zaczynam coś tam sobie pisać. (śmiech) Później staram się wydobyć z tego jakiś sens, bo to, co zapisuję, nie zawsze jest spójne. Tak zwykle pracuję.
Czy to znaczy, że gdy wytrzeźwiejesz robisz poprawki?
Czasami. Raczej staram się mieć wszystko gotowe za jednym posiedzeniem. Czasem bywa też tak, że następnego dnia patrzę na to, co napisałem i zastanawiam się: Do cholery, co ja wtedy miałem na myśli?. (śmiech) Wtedy też zazwyczaj dokonuję jakichś poprawek. Bywa tak, że jest to konieczne. Wiesz, będąc pijanym jednocześnie staram się być dobry jako autor tekstów.
Chris, wiem, że mieliście poważne problemy ze studiem w czasie nagrywania poprzedniej płyty "Tormented". Czy w przypadku "Through The Cracks Of Death" wszystko było w porządku?
Absolutnie żadnych problemów. Pisanie i nagrywanie poszło jak po maśle. Jedyny problem, jeśli można to tak określić, był z jednym inżynierem, który jest postacią dość dużego kalibru. Skoro tylko podsuwaliśmy mu jakiś pomysł, on dodawał do tego pięć innych i mówił: Zróbcie jeszcze to i to i jeszcze to. Czasami kazał nam wyjść i zostawić go na godzinę, bo chciał być sam i coś tam podłubać przy naszych kawałkach, aby wyszła z tego mistrzowska brutalna mieszanka muzyczna i do tego lekko psychodeliczna. To była jedyna taka dziwna rzecz, ale generalnie mieliśmy kupę zabawy i dużo pracy. Czasu nie mieliśmy za wiele, ale mam nadzieję, że wykorzystaliśmy go właściwie i to się nam opłaci.
Powiedziałeś niedawno, że "Through The Cracks Of Death" to wasza najbardziej przemyślana płyta z wszystkich dotychczas nagranych. Mam rozumieć przez to, iż udało ci się zrealizować wszystkie pomysły jakie miałeś przed wejściem do studia?
Właściwie tak. Jakieś 90 procent wyszło tak, jak zamierzaliśmy przed nagraniami. Pozostałe procenty to trochę improwizacji. Niemal wszystko mieliśmy przemyślane zanim zaczęliśmy nagrywać. I mogę powiedzieć, że to, co chcieliśmy zarejestrować, zarejestrowaliśmy, co po prawdzie zdarzyło się chyba pierwszy raz. Zwykle było tak, że już po wszystkim mówiliśmy sobie, że to czy tamto mogliśmy zrobić lepiej. Teraz jest tak, że słuchamy tego i mówimy: Jasna cholera, nie jestem w stanie znaleźć czegoś, co chciałbym poprawić. (śmiech) Wydaje mi się, że coś takiego zdarza mi się po raz pierwszy odkąd zacząłem grać.
Nowa płyta kończy się instrumentalnym fragmentem zatytułowanym "Vulnavia". Co znaczy to słowo?
Słowo wzięliśmy z horroru z Vincentem Pricem o doktorze Phibesie, w którym doktor Phibes zmartwychwstaje ponownie. On ma asystentkę, piękną kobietę, która nic nie mówi tylko w milczeniu pomaga mu zabijać ludzi i robić różne inne okropieństwa. Ona właśnie ma na imię Vulnavia i tego imienia postanowiłem użyć do tej kompozycji. W sumie kilku ludzi wie o tym, skąd to wziąłem.
Sądzę, że akurat ty z tego rodzaju kinematografią jesteś za pan brat.
O tak, kocham te filmy.
Jak zwykle w przypadku zespołów, w których grasz, tak i w przypadku Abscess okładki są wyjątkowe. Koperta najnowszej płyty jest ogólnie mówiąc przerażająca. Kto ją dla was namalował?
To kobieta, która nazywa się Miran Kim i teraz mieszka chyba w Los Angeles, ale ja usłyszałem o niej od Johna McEntee z Incantation. Oni korzystali z niej chyba przy każdej płycie. Zresztą pracowała już z nami przy płycie "Tormented", więc zaproponowałem jej, aby znów coś dla nas zrobiła. Muszę przyznać, że tym razem przeszła samą siebie. Całość jest o wiele bardziej zawiła, kunsztowna. Na promówce tego nie zobaczysz dokładnie, a już na pewno nie szczegółów znajdujących się na rewersie. Gdy patrzysz na całość jak należy, wrażenie jest niesamowite. Mam nadzieję, że ten album ukaże się też w wersji analogowej, żeby można było sobie wszystko dokładnie obejrzeć.
Interesujący wydał mi się tytuł "Tomb Of The Unknown Junkie". Czy to tylko twoja wyobraźnia, czy też odnosi się on do prawdziwych sytuacji?
Akurat ten kawałek napisał Clint {Bower; gitarzysta, basista i wokalista - red.], ale wiem skąd się wziął ten tytuł. Napisał tekst, który był całkowitą fantazją. Nie mieliśmy jednak tytułu. Jest taki słynny film o The Rolling Stones, bodajże z 1972 roku, który ma tytuł "Cocksucker Blues". W nim Stonesi są pokazani ze swojej najdzikszej strony, jak ładują w siebie heroinę, pochłaniają hektolitry alkoholu i pie****ą wszystkie panienki, które im się nawiną. Film oczywiście nigdy oficjalnie się nie ukazał i krąży tylko w pirackich kopiach. Jest tam taka scena, w której gość mówi o tym co się wokół na pokładzie dzieje, że przypomina to grobowiec nieznanego ćpuna. Kiedy usłyszeliśmy tę linijkę, powiedzieliśmy do siebie: O, to jest tytuł dla naszego kawałka. Stąd go ukradliśmy.
Nie da się ukryć, że doskonale pasuje do stylistyki Abscess.
O tak. Jest to przy okazji dowód na istnienie morderczych elementów w filmie o Rolling Stonesach.
Chris, chyba zdajesz sobie sprawę, że muszę cię zapytać o Autopsy?
Nie widzę przeszkód.
Powiedz, dlaczego właściwie ten zespół zniknął ze sceny i czy jest jeszcze szansa, że ty i Danny Coralles jeszcze pod tym szyldem zagracie?
Nie, raczej to się nie stanie. To już było, nagraliśmy płyty i się w pewnym momencie skończyło. Stworzyłem ten zespół razem z Erikiem Cutlerem, a już przecież ze sobą nie pracujemy. Autopsy to nie jest zespół, który powinien być utożsamiany tylko z jedną osobą. Musiałoby być nas dwóch, bo w przeciwnym razie nie było by to już to samo. Teraz ja i Eric kroczymy zupełnie innymi ścieżkami, on już w ogóle nie gra metalu. Gra dalej na gitarze, ale ta muzyka nie ma nic wspólnego z metalem. Cały czas jesteśmy przyjaciółmi, rozmawiamy ze sobą co jakiś czas. Wtedy było nam naprawdę ciężko. Graliśmy bardzo długą trasę, która trwała chyba z trzy miesiące bez przerwy. Teraz wszyscy mi mówią: Reaktywuj Autopsy. Ale wtedy dawaliśmy z siebie wszystko, a było tak, że na sali nie było niemal ani jednej osoby. A rzekomo byliśmy wówczas na szczycie naszych artystycznych możliwości. Jak się domyślasz, coś takiego działało na nas depresyjnie. Eric w końcu poszedł w inną stronę, w stronę bardziej skomplikowanej muzyki. Wiesz, trzynaście zmian tempa w kawałku i tego typu historie. Ja i Danny byliśmy bardziej przywiązani do starej szkoły grania. Poza tym lubimy też granie punkrockowe.
Jak widzisz, to była kombinacja różnych czynników. W moim odczuciu był powód, dla którego Autopsy się rozpadło. Lepiej zostawić to. Gdybyśmy próbowali wskrzesić ten zespół obecnie, nie byłoby to dla nas dobre. Od razu pojawiliby się tacy, którzy powiedzieliby: O Chris chce zarobić trochę kasy. Lepiej żeby ludzie spokojnie pytali nas o przyczyny rozpadu Autopsy niż mówili to z wyrzutem, który oznacza, że powinienem ten zespół reaktywować. Zostawmy to. Nagraliśmy płyty, z których jesteśmy dumni. To już jest coś, czym można się chwalić.
Jesteś, pomimo młodego wieku, uważany za jedną z legend death metalu. Czy pomaga ci to w jakiś sposób, zwracasz na to uwagę, a może w ogóle masz to gdzieś?
Cóż, mogę ci tylko szczerze powiedzieć, że się nad tym właściwie nigdy nie zastanawiam, ale jeśli tak się o mnie mówi, mogę to traktować jedynie jako zaszczyt. To brzmi trochę jak szaleństwo, bo bycie legendą w tym gatunku nie oznacza, że jesteś nieziemsko bogaty, nie wiąże się z tym żaden splendor. Właściwie wiąże się to wyłącznie z tym, że grasz muzykę, którą lubisz i koncertujesz. Czysta satysfakcja. Nagrywasz przecież dla tych niezliczonych małych wytwórni, wypruwasz z siebie flaki na koncertach. Mimo tego jednak, wcale nie czuję się znużony graniem death metalu. Nigdy, przenigdy z tego nie zrezygnuję. Wszystko, co robię jako muzyk będzie brutalne i związane z death metalem.
Wspomniałeś starą szkołę grania. Nie myślałeś jednak o tym, aby dodać do niej czegoś nowego, może jakichś dziwnych klimatów, może orientalnych albo czegoś klawiszowego? To wcale nie musi przecież oznaczać, że nagle powstanie bardzo skomplikowana muzyka.
Powiem ci, że to, nad czym teraz pracujemy, jest bardzo psychodeliczne. Dość brutalne i z elementami punk rocka. Nie staram się czegoś dodawać tylko dlatego, że robią to inni. Poza tym, że jesteśmy związani ze sceną deathmetalową, lubimy też muzykę psychodeliczną końca lat 60. Szczególnie Danny. I to grup zupełnie już zapomnianych, jak Ultimate Spinach, Saint Steven, Silver Tree. Zwykle nikt o nich nigdy nie słyszał. Ich muzyka jest zupełnie zapomniana, ale jest w niej tak niesamowita intensywność. To jest jedno z naszych źródeł inspiracji, ale ponad wszelką wątpliwość chcemy pozostać brutalni. Za nic nie chcemy stracić naszej energii. Każda odmiana metalu czy punka musi opierać się na agresji i energii. Na pewno nigdy nie usłyszysz u nas klawiszy. (śmiech) To mogę ci przysiąc już teraz. Wszystko inne może się zdarzyć, ale na pewno nie klawisze. (śmiech)
Te klawisze to tak wymyśliłem na poczekaniu, ale chodziło mi o wykorzystanie różnych instrumentów i klimatów, jak to robi na przykład Nile i wcale nie traci przez to na brutalności.
Nile to bardzo dobry zespół. Mają swoje brzmienie i to mi się w nich podoba. Poza tym widziałem ich na żywo i brzmią niemal tak, jak na płycie i to robi naprawdę spore wrażenie.
Chris, z tego, co wiem, to muzyka, której słuchasz, rozciąga się od klimatów ekstremalnych, aż po jazzowe płyty Charliego Parkera. Jak to się dzieje, że nic z tego nie przenika do muzyki Abscess?
Mam swoją wizję i jestem jej wierny. Może byłoby i fajnie dodać to czy tamto, ale to mogłoby zabić kawałek. Ja musze myśleć o tym, co jest dobre dla utworu, dla płyty, dla zespołu, który nazywa się Abscess. Trzeba mieć wizję i podążać za nią.
Ale jesteś także muzykiem, grasz na perkusji. Czy słuchanie tylu różnych perkusistów, grających w tak różnych stylach, nie ma zupełnie wpływu na twój sposób grania?
Gram już jakieś 21 lat i chyba mam już swój własny sposób grania na bębnach, ale na początku, gdy zaczynałem, a w Stanach panował thrashmetalowy boom, moim wielkim idolem był Dave Lombardo ze Slayera. Nieco później stał się nim Keith Moon z The Who. Gość był niesamowity, bo używał każdej części zestawu perkusyjnego w każdym kawałku. Niektórzy mieli szesnaście różnych elementów, a korzystali na koncercie tylko z dwóch. Ja lubię, jak pałker dostaje świra i zaczyna używać wszystkich bębnów. To, co najbardziej podziwiam i co najbardziej chciałbym osiągnąć jako perkusista, leży pomiędzy Keithem Moonem i Davem Lombardo. Lubię technikę gry Dave?a choć oczywiście sam nie jestem aż tak techniczny. Jestem raczej niechlujny. Doskonale zdaję sobie sprawę, że nigdy nie będę tak zaawansowany technicznie i nie będę potrafił grać aż tak równo. Ale myślę, że te niedostatki nadrabiam energią. I dlatego wygląda to tak, jak wygląda.
Jesteś również częścią zespołu Ravenous wraz z Killjoy?em z Necrophagii i Dannym Lilkerem z Nuclear Assault. Czy będzie kolejna płyta tego projektu po "Assembled In Blasphemy"?
Tak, będzie. Nagraliśmy już czteroutworową EP-kę "Three On The Meathook", która o ile się nie mylę ukaże się w październiku albo w listopadzie. Killjoy zajmuje się też płytą Necrophagii. Jakiś czas temu koncertowaliśmy w Nowym Jorku a potem podpisaliśmy umowę z Southern Lord Records na kolejną płytę. Trudno mi powiedzieć kiedy się za nią weźmiemy. Może w listopadzie, może w grudniu. Na pewno stanie się to, gdy uda nam się zgrać terminy.
Chris na zakończenie pytanie o osobę, z która kiedyś blisko współpracowałeś. W grudniu minie rok od śmierci Chucka Schuldinera. Razem zakładaliście kilkanaście lat temu Death, jeden z najważniejszych zespołów w tym gatunku. Jakie wspomnienia o nim zachowałeś?
Było tak fajnie i wesoło, kiedy się spotykaliśmy. Zawsze mieliśmy mnóstwo zabawy. Piliśmy sobie tanie piwko, przypalaliśmy trawę, podrywaliśmy dziewczyny. Było niesamowicie wesoło. Byliśmy naprawdę bardzo bliskimi przyjaciółmi. On często nocował u mnie w domu, ja zostawałem u niego na noc. Mam same miłe wspomnienia. Wielu ludzi mówi, że nie mogło się z nim dogadać. Mnie się to zawsze udawało. Nawet, gdy już nie graliśmy razem, pozostawaliśmy w bardzo dobrych stosunkach. Żadnych problemów.
A czy kiedykolwiek żałowałeś, że odszedłeś z Death?
Nie. Stało się tak, bo widać tak się stać musiało. Wspaniale było nagrać płytę Death. To był wspaniały start dla mnie. Nie mógłbym sobie wymarzyć niczego lepszego.
Czy planujesz promować "Through The Cracks Of Death" na koncertach w Europie?
Mam taką nadzieję. Oczywiście wszystko zależy od tego, jak będzie sprzedawać się płyta. Wcześniej oferowano nam już granie, ale sam wiesz, że mieliśmy problemy z wytwórniami. Teraz na szczęście wszystko wydaje się być w jak najlepszym porządku. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się zagrać w twoim kraju, bo wiem, że są tam ludzie, którzy wspierają taką muzykę. No i poza tym macie niezłą wódkę. (śmiech)
Piwo też mamy niezłe.
Więc możemy się napić jednego i drugiego. (śmiech)
Mam nadzieję, że okazja nadarzy się niebawem. Dziękuję ci za rozmowę.