"Nie znoszę swojego głosu"

Angielski wokalista i muzyk David Bowie, urodzony w 1947 roku jako David Robert Jones, to jedna z najważniejszych i najbardziej inspirujących osób w historii muzycznego show biznesu. Twórca legendarnych wielu dzieł "Spice Oddity" (1969), "Young Americans" (1975), "Low" (1977), "Heroes" (1977) i "Scary Monsters" (1980), powrócił latem 2002 roku ze swoim pierwszym od 1999 r. albumem "Heathen", jednocześnie pierwszym wydanym przez jego własną wytwórnię ISO. Współproducentem materiału jest Tony Visconti, który pracował nad najsłynniejszymi wydawnictwami Bowiego. Z okazji wydania płyty, artysta opowiedział o ponownej współpracy z Tonym Viscontim, zaproszonych do studia gościach oraz genezie Ziggy'ego Stradusta.

article cover
INTERIA.PL

Dlaczego swoją nową płytę zatytułowałeś "Heathen" (Poganin)?

Poganin to najlepsze określenie dla kogoś o nieoświeconym umyśle. Uważam, że współczesny człowiek staje się, niestety, właśnie kimś takim... jeżeli już się nim nie stał. Stosuje się tylko do najprymitywniejszych standardów moralnych, duchowych czy intelektualnych. Nawet nie kłopocze się czymś takim, jak rozwój własnego wnętrza. Taki człowiek bazuje tylko na tym, co materialne i doczesne. A dlaczego użyłem wyrazu 'heathen'? Bo to mniej moralizatorskie, przynajmniej z pozoru. Gdybym cały problem wyjaśnił już na okładce płyty, to pewnie nikt by jej nie kupił! (śmiech)

Do pracy przy tym albumie ponownie zaprosiłeś producenta twoich pierwszych płyt - Tony'ego Viscontiego. Jak doszło do tej współpracy?

Właściwie to rozmawiałem z Tonym o pracy nad tym albumem już jakieś cztery lata temu. Ale cały czas nie nadchodził ten właściwym moment na jego nagranie. Chyba się po prostu bałem, że to, co nagramy, będzie marną kopią naszych wspólnych dokonań sprzed 20 laty. Nie chcę nagrywać kopii, zważywszy, że tamten materiał zyskał ogromną popularność i niektórzy słuchają go do dzisiaj. Tony zaś posiada pewną specyficzną wrażliwość, estetykę, przy której czuję się bardzo komfortowo. Najdłużej trwało znalezienie odpowiednich kompozycji, do których moglibyśmy wspólnie zasiąść - nie wymagających eksperymentalnych aranżacji, czy całego sztabu inżynierów dźwięku. Dopiero w styczniu zeszłego roku zacząłem pisać piosenki, z których naprawdę byłem zadowolony i które jakby czekały, żeby usiąść do nich razem z Tony'm.

Czy jesteś zadowolony z brzmienia osiągniętego na tej płycie?

Teraz wydaje mi się, że to jedna z najlepszych płyt, jakie kiedykolwiek nagrałem. A na pewno najlepsza od czasów "Scary Monsters". Co ważne, brzmienie z płyty dość łatwo daje się przenieść na scenę. Odbywam właśnie trasę po Stanach i Europie, podczas której gram głównie nowe utwory. Ręczę, że padniecie z wrażenia, jak usłyszycie je na koncercie.


Opowiedz o gościach, których zaprosiłeś do nagrania albumu "Heathen".

Przy każdym kawałku korzystaliśmy z pomocy kogoś innego. W "Everyone Says Hi" na gitarze zagrał Carlos Alomar, w "Slow Burn" słychać Pete'a Townshenda, a w "I've Been Waiting You" - coverze Neila Younga - udziela się Dave Grohl, wokalista Foo Fighters. Resztę gitar na płytę nagrałem albo ja, albo Tony, albo nasi zaprzyjaźnieni gitarzyści: David Torn i Gerry Leonard. W ogóle muszę przyznać, że sam nagrałem piekielnie dużo partii różnych instrumentów na ten album i jest tego bardzo proste wytłumaczenie: codziennie wstawałem o 6 rano i siadałem do pracy w studio zanim komukolwiek jeszcze dzwonił budzik. Ślęcząc nad klawiszami wymyślałem coraz to nowe dźwięki i łączyłem je w najdziwniejsze kombinacje. Ciekawe, że za podstawę służyły mi te najprostsze podkłady, które producenci wyrywają dzisiaj do każdego modelu syntezatora. Korzystając z nich mogłem skoncentrować się bardziej na samych melodiach, niż na programowaniu podkładów.

Jak oceniasz swój śpiew na "Heathen"?

Nie znoszę swojego głosu, w ogóle nie mogę słuchać, jak śpiewam! Bycie wokalistą to nic przyjemnego, ale ktoś to musi robić. Lubię interpretować piosenki, przede wszystkim to właśnie mnie bawi w wykonywaniu ich na żywo. Lubię też pisać. Myślę że dałbym sobie uciąć prawą rękę... albo nie, dałbym uciąć czyjąś prawą rękę, że nie ma nikogo, kto umiałby dobrze zaśpiewać wszystkie moje kompozycje... To byłoby cudowne - napisać coś i zaraz mieć to wykonane tak, jak trzeba. A bycie śpiewającym autorem swoich piosenek jest bardzo ciężkie. Teraz jeżeli już gram na koncercie na jakimś instrumencie, to zazwyczaj bardziej udaję, niż śpiewam.

W jednym utworze wspominasz niejakiego Wujka Floyda (Uncle Floyd). O kogo konkretnie chodzi?

Tak, chodzi o kawałek "Slip Away", który jest jednym z moich ulubionych na płycie. W latach siedemdziesiątych, w jednej z telewizji kablowych z New Jersey, była to chyba Station 88, swój program miał Uncle Floyd. Nawet nie wiem, jak brzmiało jego prawdziwe nazwisko. W programie do swojego studia zapraszał mnóstwo muzyków, którzy grali u niego na żywo koncerty. Ponieważ był to przede wszystkim program dla dzieci, więc śpiewający muzycy musieli zakładać na nosy czerwone kulki. Pamiętam, że ze wszystkimi znajomymi zawsze pędziliśmy do domu na godzinę 17, by tylko zobaczyć, kto będzie dzisiaj grał u wujka Floyda. Mnóstwo dowcipów, masa gagów, wszystko to powodowało, że popularność programu w kraju rosła i rosła...


Autorem utworu "I Took A Trip On A Gemini Spaceship" jest Legendary Stardust Cowboy. Czy ma on jakiś związek z postacią Ziggy'ego Stardusta?

Był to ostatni utwór, jaki zdecydowałem się umieścić na tym albumie. Napisał go człowiek o pseudonimie Legendary Stardust Cowboy, nagrywający w latach 1968-69 dla wytwórni Mercury Records. Kiedy jakiś czas temu wydawałem w tej wytwórni swój album, podszedł do mnie ktoś od nich i powiedział: "Pssst, David, ponoć lubisz odjechane prezenty?" Odpowiedziałam, że tak, pewnie, i już za chwilkę dostałem plik singli tego artysty. Obawiam się, że po prostu nie mieli co z nimi zrobić... Kiedy w domu posłuchałem sobie tych nagrań, okazało się, że to genialna sprawa! Coś jak muzyka z ogromnych dzwonów Ziemi. Niczego takiego wcześniej nie słyszałem. Strasznie mi się spodobał, ale oczywiście, gdy zacząłem opowiadać, że go lubię, spotkało się to z wybuchem śmiechu w wytwórni. Śmieli się chyba po równo i ze mnie, i z niego. A przecież to naprawdę świetna, bardzo pionierska muzyka. Z miłości do niej mógłbym wykupić nawet całą wytwórnię. Legendary Stardust Cowboya polubiłem tak bardzo, że do stworzenia Ziggy'ego Stardusta pożyczyłem sobie nawet jego imię. Parę lat później, czyli w zeszły czwartek, byłem na jego stronie internetowej, składającą się chyba z dwóch podstron, i pisze tam w zasadzie tylko o dwóch rzeczach: "Najbardziej żałuję, że mój ojciec nigdy nie dożył mojego sukcesu" - bardzo mi się to spodobało. I druga rzecz: "Ten Anglik David Bowie ukradł moje imię dla swojej postaci Ziggy Stardusta, więc kiedyś powinien chyba zagrać któryś z moich kawałków. Jest mi to winien!". Poczułem się strasznie winny i pomyślałem: cholera, chyba naprawdę muszę to zrobić!

Nie zdecydowałeś się na nakręcenie klipu do pierwszego singla "Slow Burn". Zamiast tego powstał tylko 60-sekundowy spot telewizyjny. Dlaczego?

Mieliśmy zrobić telewizyjną reklamę płyty i jako muzykę wybraliśmy do niej właśnie "Slow Burn". Kiedy powstawał scenariusz tego spotu, miałem już pewną koncepcję, jak mógłby on wyglądać. Opierał się oczywiście o mój ulubiony motyw ?strachu przed odosobnieniem i opuszczeniem' (śmiech). Bałem go jednak realizować - wydawał mi się wystarczająco doskonały jako sam pomysł... Tak czy inaczej, zdjęcia poszły bardzo sprawnie i kiedy wykonaliśmy już wszystko, co było potrzebne do tej reklamówki, pomyślałem - może dokręćmy jeszcze parę scen i będziemy mieli wideoklip. Ale wiesz co? Nic więcej nie chciało nam przyjść do głowy! Ostatecznie stanęło na minutowym spocie. Ale bardzo miło wspominam ten plan zdjęciowy. Nawet nie macie pojęcia, jak nudne jest kręcenie klipów.

(Na podstawie materiałów promocyjnych Sony Music.)

import rozrywka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas