"Nie mam zahamowań"

Dwa lata po wydaniu płyty "Hołdys.com" Zbigniew Hołdys, wielki niezależny polskiej sceny rockowej, postanowił powrócić z nową kompozycją. "Stalker", bo o niej mowa, to piękna ballada, którą były gitarzysta Perfect zgłosił do konkursu opolskich premier. To przedsmak przygotowywanej już nowej płyty, której premiery możemy spodziewać się prawdopodobnie jeszcze przed końcem 2002 roku. O "Stalkerze" i festiwalu w Opolu, o Fryderykach i Ich Troje, o gnojeniu talentów i filmach z tezą ze Zbigniewem Hołdysem rozmawiał Jarosław Szubrycht.

article cover
INTERIA.PL

Czy "Stalker", utwór z którym wystąpisz na festiwalu w Opolu, można traktować jako zapowiedź większego materiału?

Tak. Komponuję w zasadzie codziennie, ale ze dwa czy trzy razy do roku mam takie fazy, kiedy utworów rodzi się dosyć dużo. Po jakimś czasie nie zawsze jestem nimi zachwycony, ale sekwencja, która teraz mi się przytrafiła, jest chyba bardzo udana i zaowocuje płytą, zatytułowaną "Dumny nikt".

Skąd ten tytuł?

Traktuję go jako ocenę sytuacji w której się znajduję. Nie przeceniam swojej roli, choć często spotykam ludzi, którzy to robią, mówiąc, że mam na koncie wielkie osiągnięcia. Ja twierdzę, że nie są wcale takie wielkie, ale mogę za to powiedzieć, że jestem dumny z tego, co robię. Mam dobrze oszacowane poczucie własnej wartości.

Czy "Stalker" jest utworem reprezentatywnym dla całej płyty?

"Hołdys.com" był albumem nagranym na granicy pojemności sprzętu nagrywającego, ze względu na liczebność zespołu. Stąd potężne brzmienie tamtego materiału. Tymczasem nowa płyta zawierać będzie muzykę bardzo dynamiczną, ale mniej masywną. Nie będę nagrywał riffów gitarowych po pięć czy sześć razy, ale będzie to bardzo energicznie zagrane. Nie umiem tego nazwać, bo jestem w tym szczęśliwym położeniu, że nie znajduję na świecie wykonawcy, który grałby w podobny sposób.

"Stalker" - czy chodzi o film Andrieja Tarkowskiego czy o anglojęzyczny termin, oznaczający człowieka, który prześladuje swojego idola?

Przyznam się, że filmu Tarkowskiego nie widziałem... Ta piosenka, z pozoru czysta i piękna, o miłości, nabiera całkiem innego wymiaru, kiedy wiemy, kto ją śpiewa. Gdyby śpiewał ją Zbigniew Hołdys do swojej kochanej żony, wtedy sytuacja byłaby prosta. Natomiast jeśli śpiewa ją ktoś, kogo po angielsku nazywamy stalkerem, człowiek, który prześladuje i molestuje jakąś drugą osobę, dokonuje cudów, żeby ją gdzieś dorwać, wtedy ta miłość nabiera innego wyrazu. Z tekstu tak naprawdę nie wynika, kto kogo kocha i różnie może być...


Z tekstu może nie, ale z interpretacji jak najbardziej. Przez długi czas "Stalker" brzmi jak zwyczajna piosenka miłosna, aż do momentu, kiedy nieoczekiwanie obniżasz głos, w groteskowy wręcz sposób, ale powodujący, że skóra cierpnie. Wtedy już wiadomo, że to nie jest o normalnej miłości...

Bardzo się cieszę, że to zauważyłeś. Takie właśnie były moje intencje.

Można się w tym tekście doszukiwać wątków autobiograficznych?

Przed wieloma laty zdarzało się, że prześladowano mnie, jako wielką gwiazdę. Spotykały mnie różne dziwne rzeczy, czasem bardzo uciążliwe, ale czegoś takiego nie przeżyłem. Umiem sobie natomiast wyobrazić sytuację w której sam prześladuję kogoś, w której jak klasyczny stalker zaczynam sobie wyobrażać, że ona na pewno chciałaby ze mną być i na pewno będzie ze mną szczęśliwa.

Miłość o której śpiewasz w "Stalkerze" bywa gorsza od nienawiści.

Ach, przecież stalkerzy to jedna z najbardziej niebezpiecznych grup postrzeganych kryminalnie. To jednak nie są przestępcy, nie mordercy, ale ludzie, których jakaś wewnętrzna patologia pcha do rzeczy bardzo uciążliwych, czasami wręcz tragicznych. W pewnym sensie można więc odczytać "Stalkera", jako swojego rodzaju przestrogę. Zresztą do singla dołączyliśmy egzemplarz nieistniejącej gazety, która opisuje, kim jest bohater tej piosenki, gdzie się pojawił, w jakim celu, co stało się z dziewczyną, którą zaatakował. A piosenka, którą ja śpiewam pochodzi z dyskietki, którą on zagubił na miejscu jakiegoś incydentu. Nie wiemy jakiego, ale wiemy, że zrobił coś strasznego. Można więc powiedzieć, że ja tylko odśpiewuję piosenkę, którą stalker stworzył.

Czy kręcenie teledysku do "Stalkera" potraktowałeś jako zło konieczne, ciężką pracę, która musi być zrobiona czy raczej jako dobrą zabawę?

Myślę, że było to po trosze i jedno, i drugie. Na szczęście jestem w tym szczęśliwym położeniu, że uczestniczę tylko w projektach, których jestem w stu procentach pewien. Nie udaję nikogo, nie wchodzę w scenerie nieistniejące, czy takie w których na co dzień się nie poruszam. Jestem więc filmowany jako ja, który może być smutny lub wesoły, może być człowiekiem wywołującym takie czy inne zamieszanie. To jest połączenie przyjemności z pracą - robię rzeczy, które uwielbiam, wykonując je na profesjonalnym poziomie. Kręcenie "Stalkera" było fascynującą przygodą, bo okazało się, że zorganizowanie tak prostej rzeczy jak zaburzenia w ruchu ulicznym jest bardzo ciężkie. Tym bardziej, że nie mam za sobą żadnej firmy fonograficznej czy sztabu ludzi i organizujemy to wszystko w gronie dwóch, trzech osób. Postarałem się jednak o odpowiednie pozwolenia, bo nie zależało mi na robieniu afery w stylu Polańskiego czyli wejściu i czekaniu, aż mnie policja zwiąże. Wtedy runęłaby cała koncepcja stalkera, bo to postać zachowująca się dziwnie, ale nie zwykły awanturnik. Musiałem mieć zgodę policji i różnych innych służb. Od razu muszę powiedzieć, że były niezwykle przychylne - ufali, że nie chcemy zrobić demolki i że będziemy dbali o bezpieczeństwo ludzi. Reakcje ludzi były różne i ze dwa razy miałem ciarki na plecach, na przykład kiedy kierowca jakiejś furgonetki dostrzegł mnie w ostatniej chwili. Ale czułem się bardzo swobodnie. Nie mam zahamowań, które kazałyby mi się rozglądać i zastanawiać, co ludzie powiedzą.


Próbuję sobie wyobrazić reakcje kierowców, którym nagle wyrastałeś przed zderzakiem, rozparty w fotelu na środku jezdni i grający na gitarze. Podchodzili do tego ze zrozumieniem czy pieklili się, że spóźnią się przez ciebie do pracy?

Z kilkudziesięciu przypadków chyba tylko dwie reakcje były zdecydowanie negatywne. One znalazły się w filmie, bo są znamienne - ktoś nie wytrzymuje nerwowo, wyskakuje z samochodu i grozi mi, ktoś inny mi fucka pokazuje. Wielu ludzi było po prostu zatroskanych tym, jak mnie ominąć, ale najwięcej było pozdrowień. Ludzie poznawali mnie, co było dla mnie dość zaskakujące, bo przecież nie występuję publicznie tak często, żeby mnie można było pamiętać. Ogromna ilość naprawdę przyjaznych gestów z ich strony sprawiła, że to był bardzo przyjemny dzień... Gosia miała gorzej, bo do jej zadań należało m.in. leżenie na łóżku rozstawionym gdzieś tam w Alejach Jerozolimskich. Komentarze przechodzących tamtędy meneli były typowo polskie i dotyczyły głównie tego, co oni by z nią na tym łóżku zrobili. Trochę ją to zniechęciło, ale na szczęście, gdy zobaczyła teledysk, uznała, że to największe wydarzenie w jej życiu. No, ale Gosia ma 17 lat, więc na pewno jeszcze wiele się w jej życiu wydarzy...

Dlaczego zdecydowałeś się zgłosić "Stalkera" do koncertu opolskich premier? Nie uważasz, że piosenka może się tam znaleźć w nieodpowiednim kontekście?

Dla sztuki kontekst nie istnieje. Kiedyś miałem takie myśli, że nie zagram tu czy tam, wobec takich czy innych widzów, instytucji lub partii. Ogromna ilość propozycji była przeze mnie filtrowana, ale dzisiaj patrzę na to całkowicie inaczej. Jeżeli gram cudną piosenkę i wykonuję ją w taki sposób, jaki zamierzałem, to już dalej nie interesuje mnie, co się dzieje, gdzie się dzieje i dlaczego. To trochę przypomina sytuację malarza, który namalował obraz i możemy zastanawiać się, czy powinien być pokazany w Raciborzu czy od razu w Luwrze, a może jeszcze w Warszawie. A przecież wszędzie, gdzie się pojawi, jest tym samym obrazem i bez względu na to, jacy ludzie się z nim zderzają, obraz jest niereformowalny. W związku z tym wykonuję "Stalkera" w Opolu z pełną premedytacją, nie przywiązując najmniejszej wagi do oceny jury, nagród itd. Proszę mi wierzyć, to w ogóle nie ma dla mnie znaczenia. Wiem, że moi przyjaciele, którzy biorą udział w tym festiwalu bardzo się takimi rzeczami przejmują, przygotowują się do Opola trochę jak do startu na olimpiadzie i rozumiem to, bo jestem rozumnym człowiekiem, ale nie potrafię tego zrozumieć jako artysta. Tam trzeba po prostu wyjść na scenę i zagrać najpiękniej, najlepiej jak można swoje dzieło. I albo ludzie, którzy będą tego słuchali podzielą moją opinię i powiedzą, że jest to piosenka piękna, albo nie. Ona jednak nadal będzie dla mnie piękna i nic to w moim życiu nie zmieni.


To dobrze brzmi w teorii, a jednak w oczach ludzi występ artysty na jakiejś imprezie oznacza, że w pewien sposób on się z jej charakterem utożsamia albo przynajmniej go akceptuje. Zagrałbyś "Stalkera" na rozdaniu Fryderyków?

Opole zdecydowanie różni się od Fryderyków. Oczywiście, można zastanawiać się, czy festiwal opolski jest czysto zarządzany, czy konkurencja jest uczciwa - ale nie mam żadnych powodów by przypuszczać, że tak nie jest. Przystępuję więc do konkursu dokładnie tak, jakbym wysyłał piosenkę na festiwal do Tokio i również nie wiedział, kto ją będzie oceniał i jakie mam szanse. Gdyby nad festiwalem ciążyła nadrzędna idea, wiążąca ją na przykład z konkretnymi interesami politycznymi, wtedy prawdopodobnie nie wziąłbym w tym udziału. Owszem, mogę ubolewać nad tym, że ileś wspaniałych piosenek nie zakwalifikowało się do konkursu, bo ja w ogóle ubolewam nad tym, że festiwal opolski jest dzisiaj na znacznie niższym poziomie niż przed laty. Kiedy debiutowałem w Opolu z Marylą Rodowicz, mając lat 19, to za konkurencję miałem Marka Grechutę z "Korowodem", Wiesława Gołasa z piosenką "W Polskę idziemy", grali Skaldowie, grał zespół Breakout, wcześniej Ewa Demarczyk - a wszyscy na znakomitym poziomie. Ubolewam nad tym, że dzisiaj tak nie jest i że jury nie dostrzega za**bistych songów, które pojawiają się przecież na Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie czy Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. A może ci artyści uznali już, że Opole to tak skiepszczony festiwal, że nie chcą tam niczego wysyłać?

A co z Fryderykami?

Fryderyki to impreza, która organizowana jest przez określoną grupę zawodową - czyli Związek Producentów Audio Video - i jest to impreza podporządkowana pewnym oczekiwaniom biznesowym. Krótko mówiąc, ta grupa ludzi jest zainteresowana tym, żeby wokół Fryderyków było jak najwięcej hałasu. Ja natomiast jestem zainteresowany tym, żeby istniała fantastyczna nagroda, która będzie rozpalała emocje, która spowoduje, że ludzie będą fascynowali się swoimi bohaterami i idolami, którzy tę nagrodę otrzymają. Nagroda, z której otrzymania artyści będą dumni, bo będą mieli poczucie, że rzeczywiście w danym roku byli w jakiś sposób lepsi od swoich kolegów, tak jak jest z Grammy czy Oscarami. Niestety, Fryderyki urodziły się z wadą w kodzie genetycznym - nie wiadomo, kto powołał tę nagrodę i w jakim trybie, a manipulowano nią nie jeden raz, co było widoczne gołym okiem. Dzisiaj przy okazji Fryderyków, co jest dla mnie szalenie przykre, artyści nie tyle oceniają innych, co wynoszą się ponad innych i usiłują sankcjonować, kto jest dobry, a kto zły. Kolejny rok z rzędu ta cała Akademia Fonograficzna nie jest w stanie poradzić sobie z fenomenem Ich Troje! Dla wielu ludzi z branży zabrzmi to pewnie jak herezja, ale dla mnie jest to przykre, że ten zespół nie dostał żadnej nagrody, choć przecież dokonał niezwykłej rzeczy. Nie można powiedzieć, że tego nie było i odgórnie zdecydować, że piosenka Ich Troje jest piosenką gorszą od piosenki zespołu T.Love, moich przyjaciół zresztą. Kiedy po Fryderykach rozmawiałem z synem i jego kolegami okazało się, że piosenki T.Love, która zwyciężyła nikt prawie nie zna, a Ich Troje ludzie nucą sobie na przystankach... Ale to nie pierwszy raz. Na początku istnienia Fryderyków do nagród nie dopuszczono całej palety wykonawców disco polo. Dlaczego? Trzeba było ufundować specjalną kategorię! Może teraz trzeba ufundować kategorię Największe wydarzenie fonograficzne i dać nagrodę Ich Troje, a nie tworzyć fikcję... Na koniec chciałbym dodać, że ja oczywiście na rozdanie Fryderyków nie jestem zapraszany, więc jest to dla mnie super sytuacja.


Wróćmy do Opola. Co stanie się, jeśli "Stalker" wygra festiwal i parę dni po jego zakończeniu pojawi się u ciebie dwóch smutnych panów z teczkami i zestawem propozycji nie do odrzucenia?

Ja jestem cały czas otwarty na propozycje, o ile będą to propozycje zgodne z moim tao. Trzeba grać koncerty? Dlaczego nie! Trzeba nagrywać płytę? Dlaczego nie, mam na to wielką ochotę! Natomiast jeśli powiedzą mi, żebym zareklamował działalność przestępczą, partię polityczną czy produkt, którego nie lubię i nie polecam, to po prostu podziękuję. Nie można rekomendować czegoś, w co się nie wierzy.

Od pewnego czasu nie wierzysz również w "Idola", do udziału w którym zachęcałeś jeszcze niedawno z ekranu telewizora. Dlaczego zażądałeś wycofania spotu ze swoim udziałem reklamującego program?

Dlatego, że wprowadzono mnie w błąd. Byłem przekonany, że "Idol" to dobroczynna akcja komercyjna, że jest to program telewizyjny, który zrobi wiele dobrego. W Polsce jest od cholery i trochę utalentowanych ludzi, ale skomercjalizowane do obłędu media są skonstruowane w ten sposób, że ci ludzie nie wierzą, że mogą być komukolwiek potrzebni. Myślałem więc, że ta akcja będzie służyć wyławianiu prawdziwych talentów... Powinienem mieć trochę oleju w głowie i kazać im wcześniej pokazać sobie jakiś zarys tego programu, ale zaufałem znajomemu, który mi to rekomendował. Okazało się niestety, że osią widowiska nie jest to, że ktoś cudnie śpiewa, ale poniewieranie ludźmi, gnojenie ich, wbijanie ich w glebę, ośmieszanie i mówienie im rzeczy, których nie przystoi mówić. Jak to zobaczyłem i wyobraziłem sobie, że jestem jednym z tych petentów, z moją psychiką, to nie wiem czy nie popełniłbym samobójstwa... To jest igranie z ogniem. Część z tych ludzi już nigdy więcej nie odważy się publicznie zaprezentować. A wiem, że tak naprawdę to jury nie jest aż tak kompetentne, żeby podejmować werdykty o losach ludzi. Tam odpadło kilka osób piekielnie utalentowanych, bardziej utalentowanych niż część z tych, którzy przeszli dalej. Dobry pomysł zginął więc na rzecz normalnych igrzysk, takiego współczesnego Kaliguli, marnej zresztą jakości.


Nie wierzysz w to, że laureatem "Idola" może zostać ktoś naprawdę utalentowany i wartościowy?

Ja tego nie powiedziałem. Chodzi mi tylko o sposób w jaki traktowane są osoby, które odpadły. Sam przewodniczyłem kiedyś podobnemu jury i widziałem na przesłuchaniach rzeczy niesamowite, na które nie wiedziałem jak zareagować. Niektórzy ludzie występowali w sposób dla mnie przekomiczny, ale nigdy, nigdy nie dałem im tego odczuć! Nie dałem im odczuć, że są śmieszni, że są denni i nic nie warci, bo nikt nie dał mi boskiego prawa do ferowania takich werdyktów. Dlatego chętnie wszystkim ludziom, którzy odpadli z "Idola" powiedziałbym: Nie przejmuj się! Nie bierz sobie tych ocen do serca! Ta średnio kompetentna ekipa powiedziała ci w chamski sposób, że się nie nadajesz, ale się nie poddawaj!

Wyśmiewana Shazza odniosła sukces, o którym inni artyści marzą i nie była to decyzja jurorów, ale decyzja narodu, który zachciał akurat takiej estetyki. Sztuka to przede wszystkim kwestia gustu i nigdzie nie jest powiedziane, że coś uznane przez jury musi być wielkie. Przeciwnie, rzeczy przez nich odrzucone mogą okazać się wielkie. Jurorzy w "Idolu" wykonują koszmarną robotę i nie sądzę, żeby następny program tego typu tak łatwo przyciągnął kolejnych, być może jeszcze bardziej utalentowanych ludzi.

Ostatnio wyrażałeś się również niezbyt pochlebnie o "Nakręconych", powstającym właśnie filmie Sylwestra Latkowskiego, traktującym o polskim muzycznym biznesie. Nie cieszysz się, że ktoś próbuje włożyć kij w mrowisko?

Szczerze mówiąc, nie za bardzo wiem, jak podejść do tego tematu. Myślę, że film kręcimy albo obiektywny na ile się da, przedstawiający rzeczywisty stan jakiejś grupy społecznej, albo mamy nadzieję, że on rozpi**doli świat. Gdyby się okazało, że to jest środowisko szczęśliwe, uczciwe i życzliwe sobie, to Latkowski wyświetliłby swój film? Nie! Jego interesuje tylko to, co jest w tym złe. Zarzuca na przykład Pomatonowi, że tłoczy swoje płyty w firmie Takt, która kiedyś była piracka. A przecież kiedy Takt tłoczył płyty w taki sposób jaki on sądzi, ustawa antypiracka nie działała, więc mieli prawo to robić. Równie dobrze można by się zająć Latkowskim - kto za nim stoi, skąd ma pieniądze. A może Latkowski kręci film za pieniądze, które do banku włożył kiedyś Pershing? To jest szukanie dziury w całym i można tak snuć teorie spiskowe bez końca. Chodzi mi o to, że Latkowski nie podchodzi do swojego filmu rzetelnie i nie obchodzi go jaka jest prawda. On podchodzi do tego wszystkiego z tezą, że wszyscy są źli - wytwórnie, media, artyści, menedżerowie. Doszedłem więc do wniosku, że w filmie, który ma przynieść trofea w postaci ściętych głów ja brał udziału nie będę.


Co się stało z "Ultra-Szmatą"?

Padła, kiedy mi zabrakło kasy. Niewielka gazeta, która miała wypączkować w wielką gazetę - to było moje marzenie. Wprowadziłem tę bajkę w życie, udawało mi się przez rok z hakiem "Ultra-Szmatę" wydawać, ale w którymś momencie wyleczyła mnie najprostsza matematyka. Gazeta, choć miała wielu zwolenników, sprzedawała się okazjonalnie i przynosiła straty. W pewnym momencie po prostu zabrakło mi pieniędzy na kolejny numer. Przygotowujemy się co prawda do uruchomienia wersji internetowej, ale nie wydarzy się to wcześniej niż jesienią.

Muzyczny biznes to od co najmniej dwóch dekad ślepa pogoń za nowością. Nie to dobre, co dobre, ale to dobre, co nowe. Czy pojawienie się w Polsce kanału MTV Classic może to odmienić?

Marzyłbym o tym, żeby w samej Warszawie było 150 kanałów telewizyjnych i tyle samo stacji radiowych. Żeby była stacja, która gra tylko reggae, inna tylko punk i jeszcze inna tylko nowego rocka spod znaku Korna, Toola czy Limp Bizkit. Chciałbym, żeby była stacja, która gra Franka Zappę i Hendrixa, i stacja która gra Lutosławskiego. Teraz niestety mamy taką sytuację, że cały repertuar stacji radiowych jest podyktowany przez proszek do prania, wszyscy grają tylko to, co zapewni im klientelę i trudno to nawet nazwać muzyką - to otoczenie dla reklam. Często zdarza się, że prowadzący audycje mówią, że jakiś utwór jest cudowny, ale go nie zagrają, bo on nie leży w zainteresowaniach kobiet pomiędzy 25 a 40 rokiem życia, do których skierowane są reklamy. Dlatego pragnę, żeby świat skończył wreszcie z koncesjami, żeby każdy z nas mógł założyć sobie stację radiową. Dzięki temu mielibyśmy znów dostęp do sztuki... Kiedy na przełomie 1979 i 80 roku pojawiły się wideoklipy, trochę wcześniej stacje sformatowane na Top 40, wydarzyła się ta hekatomba - muzyka stała się towarem. MTV Classic ma sięgać do czasów w których muzyka była muzyką, ma szansę przywrócić trochę dobrych manier w muzyce.

Ponoć zaproponowano ci rolę prezentera tej stacji?

Zaproponowano mi godzinny program autorski. To wymaga jednak przemyślenia z mojej strony i zaakceptowania mojej koncepcji przez MTV, więc na razie jesteśmy w fazie wstępnych rozmów na ten temat, ale na szczęście rozmów bardzo przytomnych. Nie wykluczone jednak, że zdecydują się na kogoś innego.


Dziękuję za rozmowę.

Zdjęcia: Dawid Olczak

import rozrywka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas