"Nie kontroluję muzyki"
Gary Moore, 49-letni obecnie irlandzki gitarzysta, niegdyś członek zespołów Skid Row i Thin Lizzy, po serii bardzo dobrze przyjętych albumów, ze „Still Got The Blues” i „After Hours” na czele, zaczął eksperymentować z brzmieniem i stracił popularność. Nic więc dziwnego, że w 2001 roku postanowił powrócić do swych korzeni, czyli do bluesa. „Back To The Blues” to album nagrany przy współpracy cenionego producenta Chrisa Tsangaridesa, z którym Moore współpracował jeszcze w połowie lat 70. Niemal cały materiał został zarejestrowany ‘na żywo’, bezpośrednio na stół mikserski. Z okazji wydania tej płyty, Moore opowiedział nam o nagrywaniu nowej płyty, Jimim Hendrixie, Ericu Claptonie i swej fascynacji bluesem.
”Back To The Blues” to twoja najnowsza płyta i - jak wskazuje tytuł - wracasz na niej do swojego ulubionego rodzaju muzyki, czyli bluesa?
„Back To The Blues” to przede wszystkim powrót do techniki nagrywania, której dawno nie stosowałem, czyli w pełni żywego grania w studiu. Mój poprzedni album nasycony był nowoczesną technologią, wszystko było zaprogramowane. Chcąc to odreagować, postanowiłem wrócić do bluesa i nagrać płytę z prawdziwym zespołem, z muzykami, którzy spontanicznie reagują na każdy dźwięk. Zrobiliśmy więc trochę nowych numerów i przypomnieliśmy sobie garść bluesowych standardów. Prawda jest taka, że nawet nie skorzystaliśmy tym razem z prawdziwego studia, ale pracowaliśmy na sali prób. Zanieśliśmy do niej odpowiedni sprzęt i dzięki temu sesja nagraniowa przebiegała w bardzo luźnej atmosferze. Myślę, że słychać to doskonale.
Nie nagrywaliście każdego instrumentu osobno?
Jak już wspomniałem, bardzo zależało nam na żywym brzmieniu. Dlatego graliśmy wszyscy razem i umówiliśmy się, że jeżeli po trzech próbach nie uda nam się nagrać jakiegoś utworu, zostawiamy go i wracamy do niego później. Dzięki temu wszystko brzmi bardzo świeżo, nie przesadziliśmy z dopieszczaniem żadnego fragmentu. Trzymaliśmy się tego planu podczas sesji, chociaż zdarzało się i tak, że niektóre utwory udawało nam się nagrać za pierwszym podejściem. Tak było w przypadku „Stormy Monday” i „Drowning In Tears”, w których nie poprawialiśmy nawet partii wokalnych. Przy innych trochę się pomęczyliśmy, ale generalnie rzecz biorąc słychać grę żywego zespołu.
Takie granie niesie pewne ryzyko, jego efekt jest trudny do przewidzenia. Kiedy zaufasz nowoczesnej technologii, masz przynajmniej pewność, że wszystko pójdzie po twojej myśli.
Pomiędzy nagrywaniem w studiu z prawdziwego zdarzenia i sesją, podczas której powstał album „Back To The Blues”, istniała spora różnica. Kiedy coś nam nie wychodziło, przestawaliśmy grać i zaczynaliśmy od początku. Nie było żadnych nakładek, komputerowej edycji dźwięku, żadnego poprawiania. Dzięki temu udało nam się uchwycić na taśmie to, co w tych utworach najlepsze. To bardzo staroświecki sposób nagrywania, który dał nam wiele satysfakcji. Każdy musiał maksymalnie skoncentrować się na muzyce, dać z siebie wszystko. Potem słuchaliśmy razem nagranego numeru i albo wszyscy byliśmy nim zachwyceni, albo od razu dochodziliśmy do wniosku, że można to było zrobić lepiej.
Czy myślisz, że twoi fani są podzieleni na tych, którzy uwielbiają twoje rockowe płyty i na fanów Gary’ego Moore’a, gitarzysty bluesowego?
Zdaję sobie sprawę, że wielu ludzi poznało mnie w 1990 roku dzięki płycie „Still Got The Blues” i od tamtego czasu towarzyszy mi nowa publiczność. Wiem jednak, że wielu fanów moich rockowych płyt dotrzymuje mi kroku, bo ten rodzaj bluesa ma w sobie ogromny ładunek energii i chyba udaje mi się przemycić do niego wiele rockowych patentów. Tak naprawdę jednak każdą płytę nagrywam dla siebie. Nie chcę, by zabrzmiało to samolubnie, ale jestem w stanie nagrywać wyłącznie muzykę, którą czuję, to ona mnie prowadzi. Nie potrafię kontrolować muzyki, nie potrafię myśleć o niej z dystansem, nie planuję, że tym razem nagram coś dla fanów rocka, a znów innym dla wielbicieli bluesa. Poprzedni album mógł być dla wielu ludzi zaskoczeniem, bo grałem tam do rytmów niemalże tanecznych, ale tym razem wróciłem do bluesowej tradycji. Jestem przekonany, że tym razem nie muszę nic wyjaśniać, że moi fani właśnie takiej płyty oczekiwali.
Czy muzycy, z którymi nagrałeś „Back To The Blues”, to ci sami ludzie, którzy towarzyszą ci na koncertach?
W tej chwili mój zespół to klawiszowiec Vic Martin, basista Pete Rees i perkusista Darrin Mooney, który gra również w Primal Scream. Czasem komplikuje to nasze plany, na przykład kiedy musi jechać na trasę z tym zespołem, ale uwielbiam z nim grać. Mam teraz naprawdę dobry, mocny zespół, którego gra bardzo mnie inspiruje. Nie muszę się martwić, co w danym momencie robi perkusista, bo wiem, że gra świetnie. To pozwala mi się zrelaksować, uwolnić wyobraźnię i grać swoje. To wspaniałe uczucie.
Czy miałeś już okazję sprawdzić na koncertach utwory, które trafiły na „Back To The Blues”?
Niektóre z nich zdążyliśmy zagrać na żywo przed wejściem do studia. Chrzest bojowy przeszły już „The Prophet”, „Enough Of The Blues” i „Cold Black Night”, pozostałe utwory powstały w studiu. Czasem rzeczywiście lubię przetestować nowe kompozycje na koncertach, dzięki temu mogę udoskonalić aranżacje i ocenić reakcję ludzi na nowe dźwięki. To dobry barometr, dzięki któremu mogę się więcej dowiedzieć o swoich własnych piosenkach. Jednorazowe zagranie utworu tłumowi fanów da ci pod tym względem więcej niż dopieszczenie go całymi tygodniami w zaciszu studia nagraniowego.
Współpracowałeś w przeszłości z wielkimi indywidualnościami rocka, takimi jak Phil Lynott i Greg Lake. Czy lepiej realizujesz się jako artysta solowy?
Pomiędzy graniem w zespole i posiadaniem własnego zespołu jest wielka różnica. Chociaż sześć czy siedem lat temu znów zakosztowałem życia w zespole. Mam na myśli grupę BBM, którą współtworzyłem z Jackiem Brucem i Gingerem Bakerem, z którą przeżyłem kilka naprawdę cudownych chwil. W końcu jednak doszedłem do wniosku, że zbyt przyzwyczajony jestem do solowego grania i że tak naprawdę to mnie najbardziej rajcuje. Poza tym funkcjonowanie w zespole wymaga ciągłego godzenia się na kompromisy i ciągłego pilnowania swoich interesów. Ja sam wolę mieć swoją własną grupę, grać muzykę taką, na jaką mam ochotę i popełniać własne błędy, a nie płacić za cudze.
Mając własny zespół jesteś całkowicie wolnym artystą. Tym razem nagrałeś album bluesowy, ale następnym razem może to być równie dobrze płyta rockowa?
Własny zespół rzeczywiście daje dużo wolności. Poza tym przez te wszystkie lata grali ze mną bardzo różni muzycy, co pozwala mi na utrzymanie świeżości muzyki, a praca z nowymi ludźmi jest zawsze ekscytująca. Decydując się na karierę solową mogę dowolnie eksperymentować ze składem towarzyszącego mi zespołu, próbować nowych rozwiązań. Często zmiany składu powodowane są zmianą muzyki, którą gram i w takich sytuacjach zatrzymywanie ludzi na siłę byłoby nonsensem.
Jak oceniasz produkcję „Back To The Blues”?
Produkcją zająłem się wspólnie z Chrisem Tsangaridesem, z którym współpracowałem już w latach 70., przy płycie „Back On The Streets”. Był wtedy bardzo młodym inżynierem dźwięku, ale powierzyłem mu tę pracę, bo sam o produkcji nie miałem zielonego pojęcia. Pamiętam jak razem miksowaliśmy „Parisienne Walkways” i na głos zastanawialiśmy się, czy to tak powinno brzmieć. Nie bardzo wiedzieliśmy, co robimy, ale jakoś przez to przebrnęliśmy. Dzisiaj jesteśmy na szczęście trochę lepsi w te klocki. (śmiech) Chris jest wybitnym fachowcem jeśli chodzi o osiąganie bardzo organicznego, żywego brzmienia, a właśnie takiego tym razem potrzebowałem. Poza tym dobrze rozumie mój sposób grania na gitarze i uważam, że dokonałem bardzo dobrego wyboru. Nagrał nas w taki sposób, że słuchając płyty masz wrażenie, jakbyś przebywał wtedy z nami w pokoju. W studiu na pewno nie udałoby się nam tego dokonać, dlatego nagrywaliśmy na sali prób, w miejscu, które bardzo dobrze znaliśmy, które odpowiadało nam pod każdym względem. Oczywiście, nie obyło się bez pomocy technologii – nagrania trafiły od razu na 24 ślady studyjnego komputera i miskowaliśmy je już przy pomocy współczesnych metod. To niezwykłe połączenie tradycji i nowoczesności dało moim zdaniem znakomity rezultat.
Oprawa graficzna płyty jest dość dla ciebie typowa – zdjęcia zrobione z dystansem, w półcieniach. Tylko jedno z nich zdecydowanie wyróżnia się spośród pozostałych, to, na którym siedzisz przed komputerem, na którego ekranie widnieje portret Jimiego Hendrixa.
To humorystyczne nawiązanie do zdjęcia, które znalazło się we wkładce płyty „Still Got The Blues”. Tam na ścianie sypialni wisi plakat Jimiego Hendrixa, tutaj wrzuciliśmy jego zdjęcie do komputera. Co ciekawe, zarówno tę fotografię Jimiego, zdjęcie ze „Still Got The Blues”, jak i to z „Back To The Blues”, wykonał ten sam fotograf – Anglik Gered Mankovitz. Nie tylko zdjęcie Jimiego zmieniło się przez te lata, również sprzęt, który znalazł się na zdjęciu. W czasach „Still Got The Blues” wszystko było analogowe, dzisiaj otoczyliśmy się sprzętem cyfrowym. Czas płynie...
Często wśród osób, które podziwiasz, wymieniasz Erica Claptona. On jest Anglikiem, ty Irlandczykiem, macie za sobą inne doświadczenia, ale obaj przyznajecie się do fascynacji muzyką Alexisa Kornera i w ogóle brytyjskim bluesem.
Po raz pierwszy zetknąłem się z bluesem dzięki takim muzykom jak Eric Clapton i John Mayall. To inne pokolenie i dopiero za ich pośrednictwem poznałem takich artystów, jak Alexis Korner. Największy wpływ na kształtowanie mojego stylu miał jednak chyba Eric, on tak pięknie grał na gitarze! Sam grałem już na tym instrumencie ze trzy lata, kiedy ukazała się płyta zespołu Bluesbreakers. Wtedy po raz pierwszy gitara naprawdę do mnie przemówiła, mój świat się zmienił. Wcześniej słuchałem rzeczy typu The Shadows, w których gitara brzmiała bardzo cieniutko. Dopiero później zacząłem odkrywać wcześniejszych artystów, dowiedziałem się, skąd się to wszystko wzięło. Zacząłem słuchać takich bluesmanów, jak Albert King, BB King i innych wielkich. Wciąż bardzo ich cenię, jednak moje pokolenie uczyło się bluesa od Erica Claptona.
Dziękuję za rozmowę