"Nie jestem zbyt zabawnym kolesiem"
Jeśli istnieje w świecie muzyki rockowej synonim niezawodnego basisty, to z pewnością jest nim Neil Murray. Ten urodzony w Szkocji muzyk z podziwu godną konsekwencją piął się po szczeblach kariery począwszy od początku lat 70. i cierpliwie czekał dekadę, aby odnieść wielki sukces jako jeden z filarów grupy Whitesnake. Zawsze spokojny i uśmiechnięty na scenie, zawsze bezbłędnie odgrywający swoje partie, niezawodny praktycznie w każdej sytuacji. Nic dziwnego, że słychać go na płytach Black Sabbath, Gary'ego Moore'a, Petera Greena, Briana May'a i wielu innych. Nie odmawiał swojej pomocy również mniej znanym muzykom, jak na przykład niemieckiemu gitarzyście Rolfowi Munkesowi, z którym zarejestrował album, wydany w listopadzie 2001 roku pod szyldem Empire. Premiera właśnie tego wydawnictwa była dobrą okazją dla Lesława Dutkowskiego do porozmawiania z Neilem Murray'em.
Najpierw chciałem cię zapytać, co w tej chwili jest twoim priorytetem? Nagrałeś album "Hypnotica" z zespołem Empire - czy zrobiłeś to tylko gościnnie, czy też jesteś regularnym członkiem tego zespołu?
Kiedy nagrywaliśmy ten materiał, nie było jeszcze mowy o zespole. To było w styczniu 2001 roku. Wówczas w założeniach miał to być drugi solowy album Rolfa Munkesa. On sam kilka miesięcy później zdecydował, iż będzie to album firmowany przez zespół, a nie solowe dzieło. Sądzę, że to lepsze rozwiązanie ze względów promocyjnych. Większym zainteresowaniem cieszą się bowiem płyty zespołów, niż solowe dzieła gitarzysty. Na razie nie wiem jednak, czy Empire będzie czymś, co przetrwa dłużej - nie potrafię powiedzieć, czy będą np. jakieś koncerty. W tej chwili na pewno jestem regularnym członkiem zespołu Company Of Snakes, w którym gram razem z Micky Moodym i Berniem Marsdenem. Pracuję też z innymi wykonawcami, ale to raczej zajęcie czasowe. Zajmuję się również produkowaniem nagrań, gram w różnych grupach covery z lat 60. i 70. oraz robię całą masę innych rzeczy. Moim głównym zespołem jest jednak Company Of Snakes.
Jeśli już mowa o Company Of Snakes, to przeczytałem niedawno, że pracujecie nad nową płytą studyjną "Burst The Bubble", która ma zostać wydana pod koniec stycznia. Czy te informacje są prawdziwe?
Zdecydowana większość z tych informacji jest prawdziwa. W zasadzie z tą płytą było tak, że mniej więcej rok po zakończeniu jej nagrywania wytwórnia nie była zadowolona z miksów i zażyczyła sobie, aby zrobić to jeszcze raz. Potem okazało się, że jest już za późno, by ją wydać w pierwotnie przewidzianym terminie, czyli w maju bądź czerwcu 2001 roku. Wytwórnia przeniosła więc premierę na październik. Ale zdarzyło się to, co zazwyczaj zdarza się w sytuacjach, gdy wytwórnia ma wiele innych albumów do wypromowania. Wydanie zostało więc po raz kolejny przełożone, tak więc te piosenki są już dość stare, ale materiał uważam za bardzo dobry. Są na nim naprawdę dobre kawałki.
Podobno zarejestrowaliście 15 kompozycji?
Tak naprawdę to nie jestem pewien ile (śmiech). Wydaje mi się, że część z tych 15 kawałków to są krótkie wstępy na gitarze akustycznej.
Czy to zupełnie nowe piosenki?
Nie do końca. Zanim powstał Company Of Snakes, Micky i Bernie mieli zespół nazywający się The Snakes, w którym na wokalu, gitarze i basie grali muzycy z Norwegii. Nagrali album koncertowy, na którym - o ile się nie mylę - znalazły się w większości kompozycje Whitesnake. Potem zarejestrowali album studyjny. Kilka piosenek z tamtego czasu nagraliśmy jeszcze raz, zmieniając nieco aranżacje. Niektórzy na pewno będą więc znać piosenki z naszej nowej płyty "Burst The Bubble". Jest jednak sporo zupełnie nowych piosenek, a te, które zrobiliśmy na nowo, brzmią znacznie lepiej niż wersje oryginalne.
Wiem, że twój serdeczny przyjaciel Don Airey zdecydował się odejść z Company Of Snakes. Możesz powiedzieć co się właściwie stało?
Don jest pochłonięty pracą nad wieloma innymi projektami. Na początku 2001 roku grał razem z Uli Jonem Rothem, z którym odbył wielką trasę po Europie i Japonii. Ten okres był dla niego trudny, bo wówczas właściwie nic nie robiliśmy z Company Of Snakes. Musiał więc zadecydować, co jest lepsze dla jego kariery. Uznał, że chce zagrać trasę z Ulim, a po niej założył zespół razem z Grahamem Bonnetem, z którym koncertował niedawno po Wielkiej Brytanii.
Jego odejście jest wielką stratą, ale ja potrafię go zrozumieć. Muzyka Whitesnake czy Company Of Snakes nie jest zbytnio zorientowana na instrumenty klawiszowe. Jest cięższa, bardziej gitarowa. Mogło go frustrować to, że właściwie nie ma zbyt wiele do roboty i pozostawał zdecydowanie w tle. Po mniej więcej trzech latach grania w Company Of Snakes postanowił podjąć nowe wyzwanie. Zapewniam cię, że nie uwierzyłbyś, jak różne rodzaje muzyki i w jak różnych sytuacjach gra Don. Gdy nie gra w zespole rockowym, zajmuje się jazzem albo muzyką klasyczną, albo też aranżuje muzykę dla innych artystów. Jest bardzo, bardzo zajętym człowiekiem. Gdyby Company Of Snakes działało przez cały rok, prawdopodobnie Don by nie odszedł. Ten zespół jednak nie jest aktywny przez aż tak długi czas.
O tym, że będziesz basistą, zdecydowałeś ostatecznie kiedy miałeś 17 lat. To dość późny wiek na zaczynanie kariery muzycznej. Czy było ci bardzo ciężko osiągnąć ten status, który posiadasz dziś?
Zajęło mi to trochę czasu (śmiech). Niektórzy ludzie mnie szanują, ale z pewnością nie wszyscy (śmiech). Oczywiście znam muzyków, którzy zaraz po ukończeniu szkoły zaczęli grać w profesjonalnych zespołach i mieli wtedy ledwie szesnaście lat lub coś koło tego. Gdybym zdecydował się na taki krok w tym wieku - a grałem jeszcze wtedy na perkusji - z pewnością nie byłbym zbyt szanowanym muzykiem, bo jako bębniarz byłem raczej kiepski (śmiech).
Kiedy już postanowiłem, że będę grał na basie, musiało minąć kilka lat, zanim stałem się na tyle dobry, aby grać w zespole. Pamiętaj, że wtedy jeszcze chodziłem do college'u, w którym studiowałem projektowanie graficzne. Granie na basie stopniowo stawało się dla mnie coraz bardziej interesujące, wciągało mnie. Zdałem sobie sprawę, że muszę się skoncentrować na tym, aby być jak najlepszym basistą. Kiedy miałem niewiele ponad 20 lat, grałem z kilkoma świetnymi muzykami. To było na początku lat 70. Jednak o odniesieniu sukcesu mogę mówić dopiero, gdy powstał Whitesnake - po mniej więcej dwóch latach grania w tym zespole. Mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że wtedy ludzie wiedzieli już kim jestem (śmiech).
Jasne, że chciałbym odnieść sukces, kiedy byłem młodszy, ale lepiej późno niż wcale. Obecnie wielu muzyków, szczególnie wokalistów, odnosi sukces w bardzo młodym wieku, ale po dwóch, trzech latach znikają i nikt już o nich nie słyszy. Jeśli zależy ci na tym, aby twoja kariera trwała długo, czasem musisz robić coś, co jest niemodne i przez pewien czas nie mieć zbyt wielu okazji do pracy oraz zbyt wielu pieniędzy. Chcę przez to powiedzieć, że grałem w wielu zespołach, które odnosiły olbrzymie sukcesy, ale były też takie momenty, kiedy nie robiłem zbyt wiele i nie zarabiałem wielkich pieniędzy.
Wraz z perkusistą tworzysz sekcję rytmiczną, która jest bardzo istotnym składnikiem dobrego hardrockowego zespołu. Miałeś okazję pracować z naprawdę wielkimi, m.in. Cozym Powellem, Ianem Paicem, Aynsley'em Dunbarem, Bobbym Rondinellim, Billem Bruffordem. Współpracę z którym z nich wspominasz najmilej i która dała ci najwięcej satysfakcji w sensie artystycznym?
Miałem to wielkie szczęście, że grałem z wieloma naprawdę świetnymi muzykami. Z pewnością sposób, w jaki gra Ian Paice, bardzo mi pasuje, ponieważ w jego grze słychać elementy jazzowe, funkowe i rockowe. Łatwo jest z nim grać, bo on je w bardzo dobry sposób miesza. Robi też jednak wiele niespodziewanych rzeczy i dlatego trzeba być przez cały czas bardzo czujnym. To jednak czyni granie z nim jeszcze bardziej ekscytującym, gdyż pojawia się coś nowego, czego wcześniej nie słyszałeś. Ktoś taki jak Cozy na przykład grał bardzo mocno, wspaniale technicznie i bardzo równo. Ciężko było mi za nim nadążyć. Było dobrze, gdy byłem w stanie mu dorównać. W zasadzie to on prowadził cały zespół. To zupełnie inny sposób grania. Gdy tworzyliśmy sekcję, była ona bardzo głośna, potężnie brzmiąca. Wielu mogło to odbierać, że gramy właściwie to samo każdej nocy.
Bill Brufford to bardzo inteligentny i wykształcony perkusista. Z pewnością w połowie lat 70. był o wiele lepszym muzykiem niż ja, w sensie wiedzy muzycznej i umiejętności grania bardzo trudnych podziałów. Ja jednak na dłuższą metę nie byłem zainteresowany graniem takiej skomplikowanej muzyki i to właśnie w tym okresie narodził się Whitesnake, którego muzyka była dla mnie naturalna, zakorzeniona w rock and rollu. Wiesz zapewne, że w latach 60. byłem pod dużym wpływem bluesa, podobnie było z Mickym, Berniem i Davidem Coverdalem. Przykładowo Cozy nie przepadał za bluesem i podobnie było chyba z Bobbym Rondinellim. A tak przy okazji, to będę nagrywał niedługo z Bobbym na jego solową płytę, na której zaśpiewa Tony Martin, były wokalista Black Sabbath. Co do grania Bobby'ego, jest on fantastycznym perkusistą, grającym bardziej w kierunku heavy metalu i z wielką dawką wspaniałej techniki. Technika jest dla mnie ważna, bo jeżeli ktoś gra dobrze, to wtedy i ja gram dobrze. Gdy gram z perkusistą, którego timing mi nie odpowiada, wówczas nie brzmię najlepiej. I odwrotnie, kiedy gram ze wspaniałym bębniarzem, również gram wspaniale i cały zespół także gra i brzmi wspaniale. Jak widzisz perkusiści w rockowym zespole są bardzo ważni.
Wiem, że ty i Cozy byliście bardzo bliskimi przyjaciółmi. Wiem również, że on był nieprawdopodobnym wesołkiem, który uwielbiał robić kawały. Pamiętasz może jakąś szczególnie zabawną historię, której doświadczyłeś razem z nim?
Ja nie jestem zbyt zabawnym kolesiem. To raczej on robił wiele szalonych rzeczy, a mnie zazwyczaj przy tym nie było. Mówił mi o tym czasem, bądź też słyszałem to z opowieści innych. Czasami było tak, że Cozy nie był w najlepszym nastroju i wtedy zachowywał się jak typowy sfrustrowany muzyk rockowy, który się wścieka i rozbija to i owo w hotelu.
Wiele lat temu, w pierwszym okresie, w którym grałem razem z nim, w 1974 roku, graliśmy trasę jako support dla Suzi Quatro. Oprócz nas jej koncerty otwierał zespół The Arrows. Na jednym z koncertów Cozy odpalił na scenie świecę dymną, kiedy właśnie grali The Arrows. Dym był tak gęsty, że ludzie w ogóle ich nie widzieli. Nagle ni z tego, ni z owego na scenie pojawił się Cozy z miotłą i w stroju dozorcy zaczął sprzątać ten bałagan, który sam zrobił. To było naprawdę szalone.
Parę lat temu graliśmy razem z nim w zespole Briana May'a długą trasę po Stanach jako support dla Guns 'N Roses. W pewnym fragmencie ich występu, gdy grali jakąś akustyczną piosenkę, na scenie pojawiały się panienki, które dostarczały im pizzę. Jednej nocy Cozy przebrał się w strój, jaki noszą dostawcy pizzy i pojawił się na scenie, czym zupełnie ich zaskoczył. Gdy zadaje mi się takie pytania, zawsze wszystko wypada mi z pamięci i dopiero później zaczynam sobie przypominać. Niektórzy są bardzo dobrzy w pamiętaniu różnych zabawnych historyjek i anegdot.
Miałeś okazję pracować z naprawdę wielkimi nazwiskami w świecie rocka, żeby wymienić choćby Davida Coverdale'a, Tony'ego Iommiego i Briana May'a. Jak pracuje się z tak wielkimi osobowościami? Czy w studiu panuje zazwyczaj dobra atmosfera, czy też jest dużo stresujących momentów? Można w ogóle porównywać pracę z takimi gwiazdami, a może każda z nich ma swój indywidualny styl?
Każdy jest nieco inny, ale nie aż tak inny. W większości przypadków wszyscy są bardzo zorientowani na wykonanie jak najlepszej pracy. Tak więc jeżeli coś idzie nie tak, każdy zaczyna być sfrustrowany. Jeśli w studiu ktoś nawala, na przykład inżynierom zajmuje wiele czasu wykonanie czegoś naprawdę prostego, albo coś nie brzmi tak, jak powinno i jest to ewidentnie ich wina, ludzie zawsze zaczynają się na siebie nawzajem wkurzać. Każdy zdaje sobie sprawę, że to nie jest to, a jednocześnie każdy chce wypaść jak najbardziej profesjonalnie
Na szczęście każdy z muzyków, nie tylko tych wielkich, z którymi zdarzyło mi się pracować, był bardzo miły. Miałem nieprawdopodobny fart, że nie trafiałem na dupków (śmiech). Dla jakości muzyki jest lepiej, jeśli w studiu jest miła atmosfera. Nie znaczy to jednak, że tak jest zawsze. Generalnie mogę powiedzieć, że dobrze się bawiłem pracując z tymi, z którymi pracowałem. Moja frajda jest znacznie większa, gdy w studiu panują pozytywne wibracje. Nie wydaje mi się, aby można było nagrać wartościową muzykę w przypadku panowania napięć między muzykami, albo gdy wszyscy rywalizują między sobą. Powiem w ten sposób, ktoś może za bardzo chcieć, by jego pomysły, a nie innej osoby znalazły się na płycie. To jest złe i muzyka na tym cierpi. Takie jest moje zdanie.
Neil Murray jest postrzegany jako basista, którego niemal zawsze można wynająć i mieć przy okazji tę pewność, że swoją robotę wykona on bez zarzutu. Interesuje mnie jednak to, czy ty sam nigdy nie myślałeś, aby zebrać do kupy własny zespół, składający się muzyków, których lubisz? Mógłbyś wówczas grać wszystko to, co by ci się podobało, każdą piosenkę z twojej kariery...
(śmiech) Bardzo miłe jest to, co powiedziałeś. Owszem, myślałem o czymś takim, ale czasem ludzie, z którymi lubię grać i ci, z którymi jeszcze nie miałem okazji, mają swoje własne kariery, własne zespoły, czasami są też głównymi kompozytorami i wcale nie potrzebują robić czegoś dla kogoś innego. Patrząc na to z innej strony można zrozumieć, dlaczego Rolf Munkes zdecydował się na projekt Empire. Gdybym ja na swojej płycie miał wiele znanych nazwisk, najprawdopodobniej miałaby ona małą publiczność. Jeśli nawet nagrasz coś razem z Eddiem Van Halenem, Stevem Vai'em i Keithem Emersonem, i myślisz, że to odniesie sukces, to się pomylisz, bo teraz czasy są zupełnie inne. Gdybym rzeczywiście miał napisaną masę piosenek i rzeczywiście chciał podążyć w pewnym muzycznym kierunku, wtedy być może na taki krok zdecydowałbym się. Ja jednak nigdy nie byłem szczególnie aktywny jako kompozytor, aby chcieć wyrazić to we własny sposób. Być może dlatego, że nie jestem wokalistą. To nie jest tak, że gotuje się we mnie masa pomysłów, które tylko czekają na to, by eksplodować. Uważam, że jestem znacznie lepszy, gdy współpracuję z innymi muzykami. W takich sytuacjach gram lepiej i mam znacznie ciekawsze pomysły. Mam również nadzieję, że daję im również coś interesującego. Kiedy siedzę sobie sam, nie tworzę wielkich piosenek, które na przykład chciałbym pokazać Tony'emu Iommiemu i poprosić go, aby w nich zagrał.
Prawdopodobnie dzieje się tak dlatego, że sam lubię bardzo różne rodzaje muzyki, a z kolei publiczność i szefowie wytwórni płytowych nie są aż tak bardzo otwarci. Oni wolą coś prostego i w jednym gatunku (śmiech). Ja zaś lubię muzykę pop, heavy rocka, bluesa, jazz i masę innej muzyki. Dopóki nie odnajdziesz swojej muzycznej tożsamości, w której zawierałyby się wszystkie style, które lubisz podane w nowy sposób, będzie ci ciężko wydać płytę zróżnicowaną stylistycznie.
Być może za mało mnie zachęcano do czegoś takiego, ale z pewnością nie jestem też typem muzyka, który desperacko pragnie zrobić coś swojego. Nie interesuje mnie nagranie płyty, której słuchać będzie tylko setka innych basistów. Wolę nagrać coś, na czym jest może mało basu, ale za to odniesie wielki, wielki sukces (śmiech). Gusta się jednak potrafią zmieniać z dnia na dzień, więc może kiedyś...
Czy są jeszcze tacy muzycy na twojej liście, z którymi bardzo chciałbyś pracować? Bo ta druga, z nazwiskami, z którymi już nagrywałeś, jest monstrualnie długa.
To się zmienia. Gdy zaczynałem jako basista, byłem wielkim fanem Erica Claptona i bardzo chciałem z nim grać. Potem udało mi się to w pewnym małym zakresie. Później, już w latach 70., byłem pod wielkim wpływem jazz rocka i bardzo chciałem grać podobne rzeczy. Wówczas na mojej liście numerem jeden był Jeff Beck, z którym potem troszkę grałem. To było na początku lat 80. Jak już powiedziałem, ta lista się zmienia, a obecnie problem polega na tym, że gdybym zagrał w wielkim zespole, który ma wiele wielkich kompozycji, jako basista nie za bardzo mógłbym dodać coś od siebie, gdyż w takiej sytuacji uwaga publiczności byłaby skupiona na piosence, albo na głównej postaci w zespole. Na przykład gdybym został basistą The Who, tak naprawdę nikt nie chciałby mnie słuchać, gdyż każdy byłby zainteresowany raczej tym, jak gra John Entwistle.
To w pewnym sensie stało się moim problemem w ostatnich dziesięciu latach, kiedy grałem z Black Sabbath, Brianem May'em i Peterem Greenem. W dużym stopniu wiązało się to z kopiowaniem stylu kogoś innego. Oczywiście, że jest i była cała masa fantastycznych muzyków. Naprawdę wydaje mi się, że nie byłbym wystarczająco dobry, by grać z artystami, których lubię. Gram zazwyczaj w stylu, który wymaga założenia twardych strun, w którym wymagana jest agresja. Nie można ciągle zmieniać tego, co się gra, jak to jest na przykład w przypadku fusion. Jestem kojarzony z pewnym rodzajem grania. Być może chciałbym poza tym zrobić coś innego, ale obawiam się, że musiałoby to być związane ze zmianą mojego stylu, aby móc stworzyć coś innego. Muszę podchodzić do tego realistycznie i raczej nic takiego się nie stanie. Naprawdę marzyłbym o zagraniu z Jimim Hendrixem, ale nie jest to możliwe do zrealizowania. Przynajmniej na razie (śmiech).
Jestem pewny, że fani Whitesnake nie wybaczyliby mi, gdybym cię nie zapytał, czy jest możliwy powrót tego zespołu na scenę w składzie znanym choćby z płyty "Ready an' Willing". Czy ty sam chciałbyś, by do tego doszło?
Nie wiem czy wiesz, ale kilka tygodni temu pięć szóstych klasycznego składu Whitesnake stanęło na jednej scenie - ja, Micky, Bernie, Jon Lord i Ian Paice. W zeszłym roku było podobnie. Stało się to podczas koncertów w hołdzie Tony'emu Ashtonowi. Zagraliśmy kilka kawałków Paice-Ashton-Lord i kilka numerów z repertuaru Whitesnake. Było fantastycznie. Podobnie rok temu, kiedy żył jeszcze Tony Ashton. Całość została sfilmowana i potem nagrana w Abbey Road Studios.
Wracając jednak do twojego pytania, byłoby wspaniale, gdyby tak się stało. Nie sądzę jednak, żeby do tego doszło, ponieważ nie wydaje mi się, by David tego chciał. On woli chyba pracować jako solista. Śledząc wydarzenia w Internecie, zwłaszcza chat roomy, chyba zdaje sobie sprawę, że wielu fanów na całym świecie o tym marzy. Wydaje mi się jednak, że on działa pod wpływem wielkiego sukcesu, który odniósł w Ameryce i wcale nie ma zamiaru wracać do sytuacji, w której był wiele lat temu. Być może się mylę, ale w tej chwili reaktywowanie Whitesnake nie wydaje się to być prawdopodobne.
Czy wciąż ćwiczysz i starasz się poprawić swoją grę tak, jak to robi na przykład Billy Sheehan?
Nie tak dużo, jak powinienem. To znaczy wykonuję ćwiczenia, ale w ostatnich kilku latach nie zdarzyła się taka sytuacja, żebym siedział w sobie w domu i poczuł, że kręci mnie brzmienie basu, które słyszę, gdy ćwiczę. Gram sobie piosenki, gram do podkładu puszczonego z płyty, ale nie jest to tak głośno, jak być powinno. W domu nie da się tego osiągnąć. Czasami nawet w studiu nie jest to łatwe, ale wtedy po prostu muszę zagrać, a taka sytuacja nie jest zbyt stymulująca. Jeśli starasz się być profesjonalistą, musisz sobie od czasu do czasu mówić: Zmień to albo To powinieneś zagrać lepiej. Największą radochę mam wtedy, gdy gram z innymi, a nie sam. Niestety, współcześnie muzycy rzadko ze sobą jammują. Czasami zdarza się to podczas prób dźwięku, ale dość często brzmi to strasznie. Zwłaszcza basista w opustoszałej sali brzmi okropnie (śmiech).
Zawsze mówię sobie, że powinienem sobie stworzyć w domu odpowiednie warunki do grania, takie, że siedzę sobie spokojnie i gram. Ja naprawdę lubię ćwiczyć, ale w takich warunkach o jakich marzę, żeby to się odbywało, wciąż pozostaje to dla mnie wyzwaniem. Szczerze mówiąc nie ma zbyt wielu sytuacji, w których musiałbym wykorzystywać jakiś wielki procent techniki, na przykład w takim stopniu, w jakim robi to Billy Sheehan. On jest naprawdę wspaniały i podziwiam go. Jednak w zespołach, w których grałem, nigdy nie było potrzeba tak wiele techniki. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby grać solówki na basie, ale to nie jest potrzebne. Gdybym znalazł się w grupie, która wymaga takiego podejścia do instrumentu, z pewnością musiałbym zacząć bardzo dużo ćwiczyć. Skoro jednak, do pewnego stopnia, Billy Sheehan już tak zagrał, ja nie chcę iść tą drogą, bo wyglądałoby na to, że kopiuję jego styl.
Kiedy na horyzoncie pojawia się wspaniały basista, powstaje problem, gdyż trudno nie być pod jego wpływem. Ja byłem pod wielkim wpływem Jaco Pastoriusa w latach 70. Nagle okazało się, że wszyscy pozostali basiści też byli i każdy był przerażony do tego stopnia, że zaczął grać podobnie, co stało się z kolei banałem. Nie każdy jest tak wielką indywidualnością, a szczerze mówiąc niewiele zespołów wymaga tego sposobu gry, bardzo szybkiego i wyjątkowego. Żądają, abyś miał dobre brzmienie, wyczucie rytmu i dobry smak, co wcale nie jest takie ekscytujące (śmiech). Mój gust muzyczny jest bardzo szeroki. Być może byłoby lepiej, gdybym był większym indywidualistą, bo wtedy mógłbym grać tylko w określonych sytuacjach. Jeśli jednak nie odniósłbym wielkiego sukcesu żyłbym w nędzy (śmiech).
Studiowałeś projektowanie graficzne i typografię zanim zostałeś muzykiem. Wiem, że w czasach szkolnych przez rok odpowiadałeś za szatę graficzną szkolnej gazetki. Nie myślałeś nigdy o tym, aby skoncentrować się na tej dziedzinie, która w czasach współczesnych jest dość dochodowa?
Z pewnością miałbym możliwości. Jestem całkiem niezły w posługiwaniu się komputerem i wiem, jak należy składać tekst i projektować strony, znam Photoshopa i inne potrzebne do tego programy. To jednak nie podnieca mnie w aż tak dużym stopniu. Owszem, robię do dziś tego typu rzeczy dla znajomych, albo dla innych ludzi, którzy nawet mi za to płacą jakieś tam pieniądze. Ale na przykład moja siostra żyje i oddycha projektowaniem graficznym, bo zdecydowała się całkowicie pójść w tę stronę. Z tego też powodu totalnie ją to interesuje, zaś mnie nie do tego stopnia. Szczerze mówiąc, gdybym był w tym jakoś fantastycznie dobry, kontynuowałbym karierę projektanta już kiedy miałem 20 lat i z pewnością nie decydowałbym się na zostanie basistą. Być może żyłbym z tego dobrze, ale nie sądzę, że aż tak dobrze. Ludzie, którzy mają fantastyczne pomysły i realizują je wspaniale, pozostawaliby poza moim zasięgiem. Być może jestem już na to za stary. W tej branży chyba lepiej zaczynać w młodym wieku. Nie twierdzę jednak, że nigdy się na to nie zdecyduję. Tym sprawom trzeba jednak poświęcać bardzo dużo czasu, a ciężko jest jechać na trasę i później zaczynać wszystko praktycznie od nowa. Można mieć do tego entuzjazm powiedzmy przez tydzień, ale potem nagle musisz wyjechać, bo trzeba zagrać koncert na przykład w Niemczech.
Do wydania nowej płyty Company Of Snakes jest coraz bliżej. Mam nadzieję, że planujecie potem trasę koncertową?
Sądzę, że kiedy płyta się ukaże, w lutym lub marcu, zagramy jakieś koncerty, ale nie potrafię powiedzieć nic konkretnego o planach. Jest tak wiele miejsc, w samej tylko Europie, w których jeszcze nie mieliśmy okazji grać. Zamierzamy to nadrobić. Polska mam nadzieję też znajdzie się na liście.
Ja też mam taką nadzieję i dziękuję ci bardzo za rozmowę.