Reklama

" Nasza muzyka wyraża emocje "

Niedawno ukazała się przygotowana specjalnie na polski rynek płyta zawierająca największe przeboje angielskiej grupy Pendragon. Istnieje ona już od ponad 20 lat i jest jednym z najbardziej popularnych wykonawców tzw. rocka progresywnego. Z tej okazji z Nickiem Barrettem, wokalistą i głównym kompozytorem zespołu Pendragon, stare czasy wspominał Konrad Sikora.

Jak powstał zespół Pendragon?

Wszystko zaczęło się w 1978 roku, czyli dość dawno temu, w Gloucestershire, małym angielskim miasteczku. Zaczynaliśmy w małych klubach, grając utwory innych wykonawców. W większym stopniu była to wówczas zabawa, aniżeli myślenie o poważnej karierze. Byliśmy młodzi i pełni ideałów. W końcu jednak jakoś tak się stało, że zaczęliśmy pisać własny materiał – zapragnęliśmy zostać profesjonalnymi muzykami i grać naszą muzykę. W 1981 roku spotkaliśmy się z Marillion, co było rzeczą dość ciekawą. W tym okresie bowiem ciężko było znaleźć zespół grający podobną do naszej muzykę. Istniało wtedy wiele zespołów, ale była to era punka, ska i new-age. Znalezienie kogoś, kogo interesował podobny kierunek, nie było łatwe. Od tego momentu zaczęliśmy grać razem koncerty i w 1983 roku zagraliśmy na festiwalu w Reading. W tym też okresie zaczęliśmy grać koncerty jako headlinerzy w klubie Marquee w Londynie. Udało nam się także zagrać w brytyjskim radiu mini-koncert i od tego momentu wszystko potoczyło się dalej...

Reklama

Skąd wzięła się nazwa zespołu?

Nazwa została zapożyczona za sztuki teatralnej napisanej przez Joe Harrisa. Gramy taką, a nie inną muzykę, Nigel stwierdził więc, że powinniśmy mieć nazwę, która w jakiś sposób będzie się odwoływać do legend o królu Arturze i naszej brytyjskiej tradycji. Wymyślił nazwę Pendragon. Pendragon to tak naprawdę imię ojca króla Artura.

Czy patrząc wstecz myślisz, że udało wam się spełnić te marzenia i ambicje, które mieliście zaczynając działalność?

Kryteria sukcesu i spełnionych marzeń zmieniają się w czasie. Są iluzją. Zaczynając, będąc młodziakami, mieliśmy wielkie mniemanie na temat sławy i tego, jak to jest być wielkim zespołem. Ale gdy stajemy się starsi, zaczynamy widzieć, że sława to nie zawsze coś przyjemnego. Niektórym ludziom bardzo ona odpowiada, ale nam przynosi zbyt dużą ingerencję w życie osobiste. Pod koniec lat 80. zacząłem się nad tym zastanawiać. Zacząłem zadawać sobie pytanie, po co ja to wszystko robię, dla kogo. Dość szybko jednak znalazłem odpowiedź. Robię to dla siebie. Chcę grać i gram, bo kocham muzykę. Uwielbiam grać właśnie taką muzykę, a nie inną i mam nadzieję, że przy okazji spodoba się ona komuś innemu. Z czasem stawałem się szczęśliwszy. Wiedziałem bowiem, że nie uganiam się już za nierealnym marzeniem o byciu sławnym. Moją ambicją było i jest pisanie muzyki, której ktoś będzie chciał posłuchać. Poza tym nie mieliśmy zbyt wielkiego wyboru. Wytwórnie za nami nie wydzwaniały, braliśmy to co nam dawali, choć nie zawsze nam się to podobało. W którymś jednak momencie mogliśmy sobie pozwolić na to, aby robić wyłącznie to, na co mamy ochotę. Pod tym względem udało nam się zrealizować nasze ambicje i z tego jestem najbardziej zadowolony.

Jakie były Twoje muzyczne fascynacje?

Pierwszym zespołem, w którym się zakochałem, był T.Rex. W tym też czasie, naśladując moją siostrę, zafascynowałem się grupą Slade i w ogóle glam rockiem, który był wtedy bardzo popularny. Poza tym często podobały mi się różne piosenki, które nie trafiały na listy przebojów, nie były zbyt popularne, ale fascynowały mnie swą melodyjnością. Zresztą do dzisiaj wiele z nich uważam za bardzo dobre. Z glamu przerzuciłem się na nieco cięższą muzykę typu Led Zeppelin, Jimi Hendrix, czy też Deep Purple. W końcu zainteresowałem się rockiem progresywnym – Pink Floyd i Genesis. Lata 70. są tym okresem, kiedy poznałem, czym jest prawdziwa muzyka.

Jak oceniasz obecny rock progresywny, czy uważasz, że się rozwija?

Nie mam zielonego pojęcia. Nie znam praktycznie żadnych młodych zespołów. Ale z drugiej strony członkowie tych wszystkich „nowych” zespołów mają najczęściej ponad 40 lat! Ciężko więc mówić o nowym rocku progresywnym. Ciężko też mówić o jakichkolwiek innowacjach. W tego rodzaju muzyce, która zawiera w sobie tak wiele różnych wpływów, ciężko jest dopatrzyć się czegoś nowego. Zawsze znajdzie się ktoś, kto powie: „To przypomina Yes, a tamto Pink Floyd”. Z jednej strony zauważam, że coraz częściej zespoły zaczynają zwracać uwagę na technikę grania, czasami jest to już prawie jazz-prog-rock, a z drugiej strony znajdują się tacy, którzy stawiają na prostotę. Tak naprawdę nie wiem, czy on się rozwija, czy stoi w miejscu. I szczerze mówiąc nie bardzo mnie to obchodzi. To, co ja próbuję osiągnąć i wyrazić poprzez muzykę, to uczucia i emocje. Nie mam zamiaru przełamywać żadnych muzycznych barier. Takie przełamywanie jest bez sensu, bo albo gra się coś z uczuciem, albo stawia się na jakieś innowacje, zatracając przy tym duchowość. Ja wolę robić to, co już zrobione, ale robić to w mój własny sposób. Na przykład Bjork - ona zrobiła coś nowego i dla mnie ma to w sobie pewne elementy muzyki progresywnej, ale jest to bardziej nowoczesne i nie można tego porównywać do klasycznego prog-rocka. Nie ma w tym tej magii, która jest jakąś myślą przewodnią choćby naszej muzyki. Jest to zupełnie inna sfera muzyki.

Po nagraniu tylu płyt, jak oceniasz wasze wcześniejsze albumy?

To dobre pytanie! Jeśli mam być szczery, to nie pamiętam, jak one brzmią. Nie słuchałem ich od wielu lat! Są na pewno dobre. Jestem z nich dumny, są takie, jakie wtedy były czasy. Nigdy nie zdarzyło się tak, abym był niezadowolony z rzeczy, które robię. Lubię je za to, czym są, ale jako muzyk zawsze znajdę coś, co można było zrobić inaczej. Tyle, że teraz to można już jedynie sobie gdybać. I nie rozumiem na przykład sytuacji takich, gdy na przykład Phil Collins krytykuje mocno album "Trick Of The Tail", który przecież dla wielu ludzi był jednym z najlepszych i najważniejszych w historii Genesis. Ale to w jakiś sposób odzwierciedla osobowość tych ludzi. Według mnie to wstyd, kiedy ktoś krytykuje swoją własną pracę i do tego w ten sposób.

Czy to właśnie dlatego zdecydowaliście się wydać „Once Upon the Time in England”?

Tak. Mieliśmy wiele materiału nagranego często na zwykłych kasetach, który nigdy nie był wydany i nie koniecznie jest to bardzo dobry materiał. Ale chcieliśmy się z ludźmi nim podzielić. Poza tym od dwóch lat nie ukazał się nasz nowy album i chcieliśmy w jakiś sposób zapełnić tę dziurę. Ten materiał w bardzo dużym stopniu uzupełnia nasz katalog wydawniczy.

Co w takim razie z nowym albumem grupy Pendragon?

Jak na razie powstaje. Jestem bardzo powolnym kompozytorem i twórcą. Wszystko zajmuje mi bardzo dużo czasu. Minęły już cztery lata od wydania „Masquerade Overture”. Trudno mi się nad nim pracuje. Jestem zadowolony z tego, co do tej pory napisałem. Za każdym razem jest to ta sama droga, którą muszę przejść, aby stworzyć całość. Najpierw muszę znaleźć jakąś rzecz, która mnie zainspiruje, wywołuje we mnie jakieś pozytywne odczucia lub opowiada jakąś historię, czy też wyraża istotne dla mnie emocje. Najprościej byłoby napisać muzykę i dorzucić do tego jakiś dowolny tekst. Ale taki materiał nic by dla mnie nie znaczył. Muszę znaleźć coś, co ma w sobie magię. Czasami jest to trudne. Z tymi wszystkimi rzeczami, które wydarzyły się w moim osobistym życiu w ciągu tych czterech lat, miałem jeszcze mniej czasu na pisanie. Dopiero niedawno znów mogłem się temu poświęcić. Jeśli chodzi o pisanie, to zbliżam się do końca i mam nadzieję, że uda nam się go wydać jeszcze w tym roku.

A jak będzie brzmiał?

Sam nie wiem. Na razie to tylko wstępny projekt. Ja zajmuję się pisaniem przede wszystkim linii wokalnej. Patrząc teraz wydaje mi się, że będzie on mocny, przynajmniej jeśli chodzi o wokal. Nie wiem jak z instrumentami, bo wszystko jeszcze może się pozmieniać. Na pewno będzie on bardzo melodyczny. Nie będzie się drastycznie różnił od naszych osiągnięć z przeszłości. Tak jak mówię, wszystko będzie wiadomo dopiero wtedy, kiedy wszyscy wejdziemy do studia. To może wydawać się dziwne, że pisząc piosenki nie wiem jak one będą brzmiały, ale w naszym przypadku zawsze wiele rzeczy się zmienia. Kiedy jesteśmy razem, potrafimy czasami poprzewracać wszystko do góry nogami i właściwie tworzyć wszystko od nowa. Więc będę mógł coś więcej powiedzieć dopiero wtedy, gdy będziemy już w studio.

A jaki jest stosunek Nicka Barretta do Intenetu?

Ja odczuwam wszelaką niechęć do jakichkolwiek nowych technologii. Może zabrzmi to jak frazes, ale ja coraz bardziej mam dość coraz to nowych modeli telefonów komórkowych, komputerów. Mam dość tej ogarniającej świat manii e-maili i rzeczy typu „cośtam.com”. Na pewno Internet niesie ze sobą korzyści, ale przede wszystkim powoduje, że świat staje się mniejszy. A kiedy jest mniejszy, ciężej jest w nim znaleźć jakieś spokojne miejsce i uniknąć wtrącania się we własną prywatność. Na pewno jest to wspaniałe źródło informacji, choćby dla fanów, którzy chcą dowiedzieć się czegoś o Pendragonie. Wystarczy tylko parę kliknięć myszką. Nie wiem jednak co będzie za 10 lat. Może się okazać, że staniemy się społeczeństwem, które nawet nie wstaje z łóżek, bo ma przy sobie komputer i telefon komórkowy. Niepokoi mnie to. Ja bardziej jakby cofam się w czasie. Moje zainteresowania są bardziej przyziemne. Wolę iść i surfować, ale na desce, mieć kontakt z przyrodą.

A czy jako muzyk uważasz, że Internet stanowi dla ciebie zagrożenie?

Tak, na pewno. Ściąganie przez sieć całych albumów to jest problem. Najgorsze jest to, że ciągle do końca nie wiadomo, czy to jest legalne, czy też nie. To musi mieć wpływ na to, co dzieje się na rynku muzycznym.

Czyli możemy być pewni, że nowa płyta nie będzie się nazywać „Pendragon.com”?

Tak, zdecydowanie.

Dziękuję za rozmowę

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: polski rynek | muzyka | emocje
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy