"Najlepiej na świecie wychodzi mi blues"

article cover
INTERIA.PL


Van Morrison to żywa legenda współczesnej muzyki rockowej. Urodził się w 1945 roku w Belfaście, a już w wieku 15 lat doszedł do wniosku, że szkoda marnować czas na naukę w szkole i zajął się graniem. Dołączył wówczas do zespołu The Monarchs wykonującego rhythm and bluesa. Ten gatunek jest mu bliski aż do dziś. W rodzinnym domu Vana zawsze była obecna muzyka. Nie ma się czemu dziwić, gdyż jego matka była piosenkarką, zaś ojciec kolekcjonował płyty amerykańskich artystów bluesowych i jazzowych. Wokalista miał więc od kogo się uczyć. Pierwsze wielkie sukcesy Morrison odniósł stojąc na czele własnej grupy Them. Wylansowane przez nią przeboje "Baby Please Don't Go" oraz "Gloria", to dziś klasyki, które doczekały się wielu opracowań przez całą rzeszę artystów. Po rozstaniu z Them, w drugiej połowie lat 60., Van rozpoczął karierę solową. W jej trakcie nagrał już 30 płyt solowych!

Najnowszą jest wydany w październiku 2003 roku album "What's Wrong With This Picture?". Na Zachodzie wydała ją słynna jazzowa wytwórnia Blue Note, z którą Van rozpoczął współpracę. Z tej okazji artysta opowiada między innymi o współpracy z Blue Note, nowej płycie, inspiracjach, sławie i... magnetyzowaniu liści przez deszcz.

Van, kiedy dorastałeś, otaczały cię w znacznej mierze płyty z Blue Note. Czy jest to wytwórnia, którą od zawsze podziwiałeś?

Zdecydowanie tak. W końcu przecież Bechet wydawał w Blue Note.

Wydaje mi się, że ludzie coraz częściej zapominają, że dla tej wytwórni nagrywali tacy artyści, jak Bechet i kojarzą ją raczej z późniejszymi twórcami, takimi jak Horace Silver i...

Tak, był nawet jakiś czas temu w telewizji program dokumentalny o Blue Note, i okazuje się, że wytwórnia zaistniała właśnie dzięki Bechetowi. Ich pierwszym hitem było "Summertime" Becheta, co pozwoliło wytwórni na dalsze inwestycje.

Kiedy dorastałeś w Belfaście, zanim jeszcze dostałeś się do tego całego biznesu, czy miałeś ambicje, czy może marzenia, żeby znaleźć się w tak dużej amerykańskiej wytwórni jazzowej?

No cóż, tak naprawdę w ogóle nie myślałem wtedy, że kiedykolwiek nagram jakąś płytę, nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym się na jakiejś płycie pojawić. Dlatego nie miałem jeszcze wtedy takich marzeń. Jeszcze nie.

A więc jak się czujesz w Blue Note?

Na pewno znacznie lepiej niż w którejś z wytwórni popowych.

Nigdy nie byłeś skory do opisywania tego, czym się właściwie zajmujesz, jednak na tej płycie zbliżyłeś się maksymalnie do definicji własnej muzyki. Mówisz tam bardzo wyraźnie: jazz, blues i funk - a więc nie rock and roll, czy rytmiczny folk ze szczyptą soulu. ("Jazz, blues and funk - that's not rock and roll, folk with a beat and a little bit of soul"). To w dużym skrócie to, co grasz?

Dokładnie.

A więc postanowiłeś to wreszcie raz na zawsze wyjaśnić?

Tak, to jakoś samo wyszło w tej piosence. Po części chciałem to wyjaśnić, po części byłem już po prostu zmęczony wszystkimi banałami na mój temat i tą mentalnością ludzi, którym wydaje się, że mnie znają i którzy piszą wszystkie te teksty o tym, kim według nich jestem. Stąd wzięła się właśnie ta piosenka. Chodzi o to, że nie gram stricte rocka, robię coś innego. Właśnie to.


Czy nadal przeszkadza ci, kiedy ktoś to przekręca?

Nie wiem, dlaczego miałoby to kogoś obchodzić. Nie wiem, czemu ich to w ogóle interesuje. Pewnie chodzi o to, że mam nazwisko.

Wiem, że nie lubisz rozmawiać o piosenkach i opowiadać, o czym są, nie lubisz ciągle się ze wszystkiego tłumaczyć, ale na tej płycie znalazło się kilka dość jednoznacznych utworów o sławie, o mitach, a więc o rzeczach, które zdają się zaprzątać twoją uwagę już od dłuższego czasu...

Tak właśnie korzystam ze swojej wolności słowa. Piosenki są moją jedyną bronią, która pozostała mi w świecie wszechmocnych mediów i ludzi, którzy kontrolują te wszechmocne media. To jedyny sposób, w jaki mogę wyrazić, co o tym wszystkim myślę. Nie jest to żadna moja obsesja. Tak naprawdę najchętniej w ogóle bym się tym tematem nie zajmował.

Mam wrażenie, że przestudiowałeś parę książek o sławie i że rzeczywiście zgłębiłeś ten temat. Czy udało ci się do czegoś dojść?

Cóż, o sławie raczej się nie da czytać. Albo jesteś sławny, albo nie. To nie jest coś, o czym możesz sobie poczytać. Odkąd skończyłem 18 lat, sława towarzyszyła mi w mniejszym lub większym stopniu. O tym nie możesz sobie po prostu poczytać, bo na ten temat nie ma żadnych książek. To nie jest matematyka ani literatura angielska, którą możesz studiować, ani Internet, który możesz zgłębiać. Po prostu nagle okazuje się, że jesteś sławny i to jest ogólnie znany fakt, a nie jakaś tam teoria. Nie wchodzi tu w grę żadna trzecia strona.

Chociaż jeżeli chodzi o projekcję sławy, potrzebna jest trzecia strona, dzięki której sława rozprzestrzeni się na szeroką skalę. Publiczność dzięki temu uważa, że zna wszystkich sławnych ludzi. Dzięki tej trzeciej stronie, czyli temu, co robi prasa, media. One stanowią trzecią stronę. Znane postacie nie wstają rano z myślą, że są znane. W moich oczach nie jestem wcale sławny. Sława to kwestia punktu widzenia. O tym się nie czyta, o tym się nie uczy - tym się po prostu jest.

Na twojej nowej płycie bardzo wyraźnie słychać twoje inspiracje. Słychać Ray'a Charles'a, Louisa Jordana, Lightnin' Hopkinsa, The Drifters, może nawet Arthura Alexandra, chociaż nie wiem, czy należy on do twoich ulubieńców. Jest tu tego całe mnóstwo...

Jest takie stare filozoficzne porzekadło, dosyć wyświechtane i wykorzystywane pod każdym możliwym pretekstem: Słuchaj głosu swojego serca. Po prostu. Rób to, co lubisz i to jest właśnie to, co robię. Przez dłuższy czas było to dość trudne, ale teraz w pewnym sensie udało mi się to uprościć. Zaczynasz od tego, że robisz to, co lubisz. Masz to pod samym nosem.


Pierwszy utwór ma w sobie zdecydowanie coś z Ray'a Charles'a i wydaje się...

Który tam jest pierwszy?

Hm, to utwór tytułowy. "What's Wrong With This Picture?", ze smyczkami. Potem jest jeszcze to "Jump Blues"?

No cóż, to wszystko są moje inspiracje. Ray Charles ze smyczkami, R&B - to wszystko w pewnym momencie miało na mnie bardzo znaczący wpływ. Tak naprawdę to właśnie zachęciło mnie, żebym zajął się tym, co teraz robię. Dobrą stroną takich utworów, jak Whinin' Boy Moan, jest to, że można przysiąc, że to jakaś stara piosenka, a nie oryginał. Czy trudno osiągnąć taki efekt? Nie, to samo jakoś tak wychodzi. Piosenki wychodzą tak jak wychodzą. Nie ma tu żadnych wcześniejszych założeń. Po prostu, co jakiś czas wchodzi się do studia i nagrywa. Nie zaczynam od tego, że zgłębiam jakiś temat, a potem decyduję, że jestem gotowy nagrać nową płytę.

Nagrywamy z przerwami przez cały rok już od wielu lat. Kiedy przychodzi mi do głowy jakiś pomysł, piszę jakąś piosenkę, wchodzę do studia, nagrywam ją i dołączam do zbieranego przez nas materiału. I po jakimś roku, czy po półtora, nadchodzi czas, aby skompilować płytę... Ta najnowsza powstała chyba z 30 utworów, które nagraliśmy w ciągu 2,5 roku. Taki materiał staje się później płytą. Nie jest to jakiś spójny liniowy proces, jak to z płytami bywa. Sposób w jaki niektórzy przez lata piszą o płytach, nie tylko moich, sugeruje, że każda z nich odzwierciedla to, gdzie się dany artysta znajduje w danej chwili. Ale przecież wcale tak nie musi być.

Oczywiście, i pewnie pracujesz już nad następną?

O tak, nad kilkoma.

Często zastanawiam się nad utworami, konkretnie nad coverami, które decydujesz się nagrać, czy zaśpiewać. Wiem, że znasz dosłownie tysiące piosenek napisanych przez innych i posiadasz tę niezwykłą zdolność do zapamiętywania wszystkich tekstów. Na tej płycie znalazł się cover "Saint James Infirmary". Jest to niewątpliwie doskonała kompozycja, ale co sprawiło, że z tysięcy innych zdecydowałeś się właśnie na nią?

Miałem swój powód, a właściwie dwa. Pierwszy to taki, że jest to piosenka, która podobała mi się od zawsze, piosenka, przy której dorastałem, piosenka podobna do tych, które puszczał mi ojciec, kiedy byłem mały, dlatego w pewnym sensie miałem ją po prostu we krwi. Po drugie jest to utwór, który od wielu lat wykonujemy podczas koncertów, a który nigdy nie znalazł się na żadnej płycie. A poza tym, po raz kolejny - robię to, co dyktuje mi serce.


Żeby dobrze nagrać taką muzykę, potrzebni są dobrzy muzycy. Masz ten komfort, że możesz współpracować z naprawdę niezwykłymi osobowościami. Mam tu na myśli na przykład Ackera Bilka.

Zawsze chciałem, żeby moje piosenki łączyły w sobie to wszystko, czego słuchałem kiedyś - Armstronga, Becheta, ale również Ackera Bilka, Chris Barber Band czy Kena Colliera. Acker pisze naprawdę dobre kompozycje - napisałem nawet na poprzednią płytę tekst do jednej z nich, Evening Shadows. Tworzy doskonałe melodie, z czego mało kto zdaje sobie sprawę. Zawsze podobała mi się jego muzyka do Somerset, ta, w której jest ta gra słowna: on nazywa utwór Summer Set (Letnia kompozycja), ale każdy dobrze wie, że jest to o hrabstwie Somerset.

Wiem, że raczej nie masz natury fanatycznego czciciela idoli, ale szczerze podziwiasz ludzi takich jak on.

Zdecydowanie tak. To w końcu doskonały muzyk. Według mnie, tacy ludzie nie zyskują uwagi i uznania, na jakie w moim przekonaniu zasługują. Po jakimś czasie trochę się o nich zapomina, ale to świetni muzycy. Wielu z nich nadal pracuje i można się od nich jeszcze sporo nauczyć.

Podziwiasz wielu artystów, którzy są od ciebie starsi?

Oczywiście, przecież trzeba się czegoś od kogoś uczyć...

Wielu z nich już nie żyje. Czy nie czujesz się osamotniony na płaszczyźnie zawodowej czy muzycznej dlatego, że ich już nie ma?

Bardzo długo tak się właśnie czułem. Naprawdę niewielki procent ludzi zajmuje się tym co ja, w każdym razie teraz. Rzeczywiście towarzyszy temu takie uczucie, jest to nieodłączna część tego, co robię. Niewielu ludzi gra teraz taką muzykę, jest w niej coś archaicznego, dlatego nieustannie muszę spoglądać w przeszłość, ponieważ tam jest to moje brakujące ogniwo. Muzyka, którą nagrywa się obecnie, nie wydaje się w niczym osadzona. Ja nie znajduję w niej żadnych punktów odniesienia, dlatego muszę ciągle wracać do tego, co było, słucham starych nagrań, uczę się, a jest jeszcze naprawdę mnóstwo rzeczy, które należy zgłębić.

Kiedy byłem mały, nie mogłem sobie na to pozwolić. Oczywiście, mój ojciec miał różne płyty, ale były też takie nagrania, które chciałem kupić, a nie było mnie na nie stać. Dlatego kupowałem powiedzmy jedną 'czterdziestkę piątkę' [płyta na 45 obrotów - przyp. red.], albo jakiś maxi singel, chociaż to już i tak kosztowało mnie fortunę. Teraz wszystko dostępne jest na płytach kompaktowych, możesz zdobyć CD z dowolnym nagraniem, dlatego jest okazja nadrobić zaległości z dzieciństwa, z czasów, kiedy tego wszystkiego po prostu nie było. Czeka mnie jeszcze naprawdę sporo nauki.


Zgadzam się, że nieustanne dokształcanie się jest w muzyce niezwykle ważne i na pewno zdajesz sobie sprawę, że wiele osób uczy się właśnie od ciebie. Czy byłbyś może zainteresowany tym, by uczyć innych, aby pokazać ludziom, jak się pewne rzeczy robi, czy też wskazać im drogę muzyczną, jaką ewentualnie powinni dalej kroczyć?

Sam nie wiem, dla mnie to wszystko jest kwestia instynktu. Wszystko opieram na instynkcie i na intuicji, a tego bardzo trudno kogokolwiek nauczyć. Jeśli ktoś chciałby tego uczyć, byłoby to bardzo ciężkie zadanie. To nie jest poezja czy kursy literackie. To czysty instynkt. To po prostu wychodzi z..., sam za bardzo nie wiem skąd. Karl Jung mówił coś o zbiorowej nieświadomości. Można w to wierzyć lub nie. Nie wiem, skąd to się bierze.

Ja nazywam to pisaniem automatycznym. Jimmy Scott stworzył bardzo podobną definicję jazzu. Stwierdził, że jazz jest jak chwila obecna, to, co się aktualnie dzieje w danej chwili w teraźniejszości. I ja uczestniczę właśnie w czymś takim. Nie wydaje mi się, żeby tego można było kogoś nauczyć. Tego się nie da przekazać.

Ale przecież to nie jest jedyny aspekt tej sprawy. Przecież pośrednio byłeś nauczycielem muzyki dla wielu ludzi i to nie tylko muzyków, chociażby przybliżając nieznanych artystów, których utwory we własnej wersji zamieszczałeś na swoich płytach.

No cóż, tego pewnie można innych nauczyć, to rzeczywiście można by uznać za jakiś przedmiot. Nawet jestem w stanie wyobrazić sobie takie zajęcia. Ale jeżeli chodzi o warsztaty na temat tego, jak robię to, co robię, to zupełnie inna sprawa. Nie wydaje mi się, żeby tego można było uczyć.

Znam cię na tyle dobrze, że nie będę zadawał pytań dotyczących poszczególnych wersów. Są jednak dwa, na które chciałem zwrócić szczególną uwagę. Doskonałe wprost "Samson went spare when Delilah cut his hair'" Wściekł się Samson, gdy Dalila włosy mu zgoliła).

To jeden wielki żart.

I drugi: "Rain in the forest just enough to magnetise the leaves" (W lesie deszcz, co magnetyzuje/urzeka liście). Nigdy wcześniej nie słyszałem takiego wyrażenia jak magnetyzować liście.

To się właśnie dzieje z liśćmi, na które spadną krople deszczu. Deszcz magnetyzuje liście.


Serio?

Pewnie.

Skąd wiesz?

Nie wiem skąd, po prostu wiem. Pewnie słyszałem to w szkole na fizyce albo biologii.

Co prawda nie wydaje mi się, że ma dla ciebie znaczenie, czego się po tobie spodziewać, ale to nie jest do końca płyta jazzowa.

Rzeczywiście, nie jest to do końca jazz, to raczej blues jazz... To próba zbliżenia się do blues jazzu w różnych postaciach, ale nie należy przywiązywać do tego zbyt dużej wagi. Chodzi raczej o jazzowe podejście do muzyki. Od dawna właśnie tak podchodzimy do sprawy, ale na tej płycie nareszcie to dobrze słychać, a to dlatego, że pracuję tu z muzykami, którzy grają coś podobnego. Kiedyś współpracowałem z naprawdę dobrymi muzykami, którzy byli świetni technicznie, ale nazwałbym ich raczej muzykami rockowymi. Dlatego staram się raczej zebrać ludzi, którzy zajmują się bardziej R&B. Problem w tym, że masz albo bardzo dobrych jazzmanów, albo rockmanów. Takie odnoszę wrażenie. Masz tylko taki wybór i nic pomiędzy.

To, co ja gram, jest bliżej głównego nurtu, bliżej rhythm and bluesa, dlatego konieczna jest znajomość tych właśnie gatunków. Teraz mam zespół, jaki zawsze chciałem mieć. Dlatego również lepiej dla nas było się przenieść do Blue Note, gdzie możemy grać to, co gramy. Grałem z wieloma doskonałymi muzykami, którzy jednak nie do końca rozumieli, o co mi chodzi i na przykład nie słuchali tej samej muzyki, co ja. Natomiast wielu z moich obecnych muzyków słucha, i to także w niewielkim stopniu wpłynęło na moją decyzję o współpracy. Plus oczywiście wszystko to, o czym mówiliśmy wcześniej. Naprawdę nie wydaje mi się, żeby zbyt wiele osób słuchało teraz takiej muzyki. Teraz raczej gra się rocka albo jazz w stylu Courtney Pine'a, czy temu podobny.

A więc w studiu zespół może pozwolić sobie na improwizację? Ma wolną rękę?

Tak, w pewnych granicach.

Wielu liderów zespołów podchodzi do nagrań bardzo sztywno. Biorą do studia świetnych instrumentalistów, ale nie pozwalają im grać. Na tej płycie jednak słychać, że twój zespół miał sporą swobodę.

W jazzie chodzi właśnie o to, żeby pozwolić muzykom grać. Nie jestem jakimś debiutantem, który po raz pierwszy ma do czynienia z jazzem. "Astral Weeks" było płytą jazzową, "Moondance" to już prawdziwy standard jazzowy, nagrało go już mnóstwo jazzmanów. Grałem go razem z Gillem Evansem w Hammersmith Odeon. Dlatego to dla mnie naprawdę nic nowego. Aaaa! Van Morrison gra teraz jazz! Przewijało się to przez całą moją karierę muzyczną i na płaszczyźnie wokalnej takie właśnie zawsze miałem podejście. W końcu uczyłem się od takich ludzi, jak Armstrong, na pierwszych nagraniach nigdy nie udawało się zaśpiewać jednej piosenki dwa razy w taki sam sposób, stąd moje podejście przez te wszystkie lata się nie zmieniało, chociaż czasami mogło się wydawać, że gram coś w stylu rocka. Jako wokalista zawsze byłem jazzmanem. Ale przecież również wcześniej nagrywałem jazz, chociażby "What's Going On" z Georgiem Famem i The Mose Allison Project, z Georgiem Famem i Benem Sidranem. Na "Poetic Champions Compose" też jest kilka jazzowych kompozycji.

Jeżeli prześledzić mój cały katalog widać, że ten pomysł nie wziął się nagle i znikąd. Od zawsze takie podejście było obecne w mojej muzyce, tyle że teraz wydaje się ono jednoznacznie sprecyzowane, ponieważ nareszcie mam muzyków, którzy rozumieją to, co robię i czym się dotąd zajmowałem. A tak naprawdę, najlepiej na świecie wychodzi mi blues, najlepiej czuję się właśnie w takiej muzyce. To jest to, co chciałbym robić również podczas koncertów, ale ponieważ klient, jak go nazywamy, nie zawsze wie, co ma z tym zrobić, stąd na koncertach musimy dać również parę hitów, żeby spełnić jego oczekiwania, a ponieważ publiczność nie stanowi jednolitej grupy, dlatego granie na koncertach tylko bluesa od dawna stanowiło pewien problem. Żeby lepiej zrozumieć to, co robię, trzeba przyjść na kilka moich koncertów.

Oczywiście, jeżeli ktoś kupi płytę, to samo w sobie jest dobre, ale żeby dobrze zrozumieć to, co robię, trzeba przyjść na koncert, ponieważ muzyczne spektrum, jakim się zajmuję, jest naprawdę bardzo szerokie. Zasadniczo jednak najbardziej lubię grać bluesa i to mi najlepiej wychodzi. Tu czuję się jak ryba w wodzie, a więc po raz kolejny wracamy do "głosu serca". Wszystko powinno zaczynać się od tego, że robisz w życiu to, co lubisz. Jest to trochę jakby powrót do samego początku, pełen obrót do początków mojej kariery. Czasów powiedzmy The Maritime, kiedy postanowiłem zrezygnować z koncertów z zespołem i stworzyć własną grupę R&B. Wracam do początków, ale jestem już trochę inny. Od tamtego czasu moja muzyka nieco się rozwinęła. A więc po pewnej ewolucji wracam na start.


Na płycie sporo mówisz o mitach, a jednym z wielkich mitów o tobie jest to, że jesteś nieszczęśliwy i że nie lubisz mówić. Jednak wszyscy, którzy cię znają, wiedzą, że uwielbiasz rozmawiać i że masz duże poczucie humoru. Lubisz to, co robisz?

Oczywiście. Inaczej bym tego nie robił.

Kiedy kończysz jakąś płytę, zależy ci na tym, żeby inni ją usłyszeli?

Jasne. Po to nagrywa się płytę. Nie ma sensu nagrywać "do szuflady". Po co? Musisz to pokazać światu. Tak. Przecież tak naprawdę chodzi w tym wszystkim o komunikację.

Kolejnym mitem o tobie jest to, że nagrywasz płytę i nie interesuje cię, czy komuś się spodoba...

Myślę, że to trochę taki komunał z lat siedemdziesiątych. To tak, jakby ktoś powiedział, że nie cierpisz jeździć w trasę na podstawie twojej wypowiedzi w jakiś pochmurny dzień, gdzieś w Connecticut, kiedy wyjrzałeś przez okno i spytałeś sam siebie: Co ja tu do cholery robię?!. A to przecież nie oznacza, że w ogóle nie lubisz nigdzie jeździć. Tak rodzą się te wszystkie frazesy, które urastają potem do rangi jakiejś dziennikarskiej mitologii i ktoś, kto się tym zajmuje, wynajdzie każdą negatywną rzecz, którą w życiu powiedziałeś, zbierze to wszystko do kupy i ogłosi, że taki właśnie jesteś. Wybiorą tylko takie kawałki, a pominą całą resztę.

W utworze otwierającym płytę słychać, jak się śmiejesz...

O to mi właśnie chodzi. O to chodziło mi, kiedy mówiłem, że żeby mnie poznać, trzeba przyjść na koncerty. Ludzie piszą zazwyczaj o płytach i to dobrze. To bardzo dobrze. Ale żeby naprawdę wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, powinni odwiedzić kilka moich koncertów. Koncerty to przekrój przez wszystko, także nie brakuje na nich również elementów komicznych. Ale ile osób o tym wie? Niewiele, ponieważ nie przychodzą na koncerty. Kiedy ostatni raz byli na moim występie? Dziesięć lat temu? A przecież ja cały czas się rozwijam i na koncertach dzieje się znacznie więcej, niż można usłyszeć na płycie.

Wspominałeś wcześniej Jimmy'ego Scotta i jego definicję jazzu, jako czegoś, co dzieje się aktualnie, w danej chwili, w teraźniejszości. Myślę, że dlatego jazz jest atrakcyjny nie tylko dla tych, co go grają, ale i dla tych, co słuchają. Mogą bowiem w tym twórczym wydarzeniu uczestniczyć. Czy muzyk jest najszczęśliwszy właśnie wtedy, kiedy muzyka się wydarza? W trakcie? W danej chwili?

Tak, tak mi się wydaje.


I czy właśnie dlatego mało który muzyk cieszy się z końca koncertu? Dlatego, że przestaje istnieć w czasie teraźniejszym?

Otóż to. Później ludzie już tylko o tym mówią, a sam wiesz, jaka jest różnica między mówieniem o czymś a robieniem tego. Także rzeczywiście najlepsze chwile przeżywa się w trakcie występu. To jest właśnie to.

Dziękuję za rozmowę.

(na podstawie materiałów promocyjnych Pomaton EMI)

import rozrywka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas