"Muzyka musi zaskakiwać"
Deep Purple przedstawiać nie trzeba. Wystarczy wymienić tytuły takich utworów jak „Smoke On The Water”, „Highway Star” i „Perfect Strangers”, aby z piersi każdego fana rocka wydusić westchnienie uwielbienia. Ale Deep Purple to nie tylko hardrockowe riffy, które nie mają sobie równych, to także przeprowadzony w 1970 roku eksperyment pod nazwą „Concerto For Group And Orchestra”, czyli pierwsze na taką skalę połączenie rocka i muzyki klasycznej. Eksperyment, który nieoczekiwanie znalazł swą kontynuację w 2000 roku, w postaci trasy koncertowej Deep Purple z orkiestrą symfoniczną George’a Enescu. Wykorzystując dzień przerwy pomiędzy koncertami Jarosław Szubrycht zakłócił spokój Rogera Glovera, basisty Deep Purple, odpoczywającego w wiedeńskim hotelu Intercontinental.
Jak przebiega trasa?
Wspaniale.! Prawdę mówiąc, to bardzo specyficzna trasa, nigdy w życiu nie robiłem czegoś podobnego. Jeździ z nami tak wielka ilość ludzi, że nie wyobrażam sobie, byśmy mogli to kiedyś powtórzyć. W samej orkiestrze jest 81 osób, do tego dochodzi trzech wokalistów, chórek, Ronnie James Dio, Miller Anderson - na scenę wychodzi naprawdę wiele osób. Na zwykłych koncertach Deep Purple, o ile mogę użyć słowa „zwykłe”, pozwalamy sobie na dużo spontaniczności, w zależności od nastroju zmieniamy listę wykonywanych utworów. Z orkiestrą nie jest to takie łatwe, trzeba wszystko zaplanować dużo wcześniej. Nie możesz powiedzieć im w trakcie koncertu: „Tego numeru dzisiaj nie zagramy, ale zagramy inny”. Z drugiej strony właśnie to sprawia, że te koncerty są tak interesujące. To duże wyzwanie dla nas, ale również dla orkiestry, dla ludzi z obsługi sceny...
Jak reaguje publiczność? Zachowują się jak na rockowym koncercie, czy może po prostu siedzą i słuchają, jakby byli w filharmonii?
Co ciekawe, występują oba rodzaje reakcji. Przez lata nauczyliśmy się bardzo wiele o publiczności i o tym, jak reaguje ona na muzykę w rożnych częściach świata. Na przykład w Ameryce Południowej, podczas wykonywania spokojniejszych partii „Concerto For Group And Orchestra”, ludzie gwizdali, wyli, tupali - za wszelką cenę starali się wypełnić ciszę własnym hałasem, chociażby krzycząc „Rock n’roll!”. Z jednej strony jest to raczej niegrzeczne... Kiedy jesteś na scenie i próbujesz zrobić coś, co wymaga koncentracji i wyciszenia, a ludzie skaczą i wrzeszczą, próbując niszczyć tę atmosferę, to chyba wiele o nich mówi. To może być bardzo dekoncentrujące. Z drugiej jednak strony, publiczność na większości koncertów, które gramy w ramach tej trasy, wie co staramy się zrobić i jest to dla nich bardzo niezwykłe wydarzenie. Wydaje mi się, że niektórzy pierwszy raz w życiu widzą orkiestrę! Najwspanialsza publiczność to taka, która potrafi uważnie słuchać muzyki, ale kiedy trzeba, umie się zachować naprawdę rockandrollowo.
Jednym z najmocniejszych atutów koncertów Deep Purple, czymś co odróżniało was zawsze od większości grup rockowych, było spore miejsce, które pozostawialiście sobie na improwizację. Na ile jest to możliwe, gdy gracie z orkiestrą?
Nie możemy sobie pozwolić na tyle improwizacji co zwykle. Jak już powiedziałem, musimy się trzymać ustalonego programu. Fragmenty „Concerto...” wykonujemy co wieczór tak samo, chociaż w innych utworach są miejsca, które Steve, Ian Paice, a w szczególności Jon Lord, mogą wypełnić improwizacją. Nawet w takich utworach jak „Highway Star" czy „Smoke On The Water”, za każdym razem znajdujemy rzeczy, które można zagrać inaczej. Nie są nudne, nie są przy każdym wykonaniu takie same, nawet z orkiestrą. Tak się złożyło, że w Deep Purple spotkali się muzycy, którzy zawsze wykorzystają szansę do zagrania czegoś nowego.
Czy rozmawiałeś z muzykami z orkiestry? Ciekaw jestem, ilu z nich to fani Deep Purple, a dla ilu to po prostu kolejna praca, którą trzeba wykonać?
Większość z nich to nasi fani! Współpracujemy z nimi z wielką przyjemnością, szczególnie że widzimy, jak bardzo pochłania ich ten projekt. Dla tych muzyków jest to naprawdę rzadka okazja zrobienia czegoś innego i skwapliwie z niej korzystają, wkładając w te koncerty serce i duszę. W 1969 roku wszystko wyglądało inaczej. Podczas pierwszego wykonywania „Concerto...” orkiestra w ogóle nie traktowała nas serio. Patrzyli na nas z góry, nie uważając za poważnych muzyków, ale bandę długowłosych obiboków, którzy grają pop. Taka postawa była wtedy bardzo powszechna. Na szczęście w ciągu ostatnich kilku lat wiele rzeczy się zmieniło, a jedną z nich jest wzrost znaczenia muzyki rockowej. Dzisiaj rock się szanuje! Zresztą zauważyłem, że muzycy dzisiaj właściwie nie dzielą muzyki na poszczególne gatunki, zajmują się tym raczej dziennikarze, fani, a przede wszystkim sprzedawcy, którzy muszą poukładać płyty na odpowiednich półkach. Dla mnie muzyka to wyrażenie samego siebie. Możesz za jej pomocą wyrazić gniew, ból, lęk, radość, wszystkie emocje - zarówno za pomocą rocka, jak i muzyki klasycznej. Od strony intencji różnicy nie ma więc żadnej, ale istnieją spore różnice techniczne. Największa polega na tym, że orkiestra jest akustyczna, a grupa rockowa gra z prądem. Nie jest łatwo rozwiązać ten problem na koncercie, ale jako muzycy wszyscy odczuwamy tę samą pasję.
Muzycy z orkiestry nie mają na tej trasie lekko, bo podróżują w bardzo ciężkich warunkach, dwoma autobusami. Dzieje się tak dlatego, bo inna firma organizuje nasze koncerty, a inna ich udział. Bardzo im współczujemy, że muszą znosić takie trudne warunki, że często śpią w autobusie. Pewnego dnia spytałem więc Sergia, który gra na instrumentach perkusyjnych, jak się jechało i czy nie jest za bardzo zmęczony. Na to usłyszałem w odpowiedzi: „Nie martw się o mnie, wyśpię się po powrocie do Rumunii. Teraz jestem bardzo szczęśliwy, że mogę to robić”. To musi być prawda. Podczas trwania trasy poznaliśmy już większość z nich i okazali się czarującymi ludźmi. Robią sobie z nami zdjęcia, biorą autografy dla rodziny, dla przyjaciół... jest cudownie.
Byliście pierwszym rockowym zespołem, który zagrał z orkiestrą symfoniczną. Ciekaw jestem, jaka jest twoja opinia o tym, co zrobiła na przykład Metallica czy Scorpions?
Nie słyszałem zbyt wiele, ale wiem, że takie płyty powstały. Znam kilka utworów Metalliki z MTV, nie słuchałem całej płyty, ale mam wiele szacunku dla Michalea Kamena, który nie mógł zrobić nic słabego. Jednak to, co my zrobiliśmy na „Concerto For Group And Orchestra”, jest całkiem inną rzeczą. Metallica i Scorpions wzbogacili swoją własną muzykę poprzez dodanie orkiestry, natomiast Jon napisał utwór przeznaczony dla orkiestry symfonicznej, w którym zespół rockowy odgrywa jedynie niewielką rolę. Metallica i Scorpions po prostu posłodzili swoją muzykę. Mieli gotowe kompozycje i przy pomocy wynajętych producentów dodali do nich partie smyczków i co tam było trzeba, żeby ją wzbogacić. Dzięki temu muzyka, którą już mieli, stała się ładniejsza, może robi większe wrażenie, ale zasadniczo się nie zmieniła. W „Concerto For Group And Orchestra” to filharmonicy odgrywają główną rolę, a zespół jest dodatkiem, niemal intruzem. Oczywiście, kiedy gramy na koncercie inne utwory Deep Purple, a orkiestra nam towarzyszy, wtedy zbliżamy się do tego, co robi Metallica i Scorpions. Odróżnia nas tak naprawdę wyjątkowy charakter „Concerto...”. Prawdę mówiąc, nie wierzyliśmy, że kiedykolwiek jeszcze wykonamy ten utwór. Oryginalny zapis nutowy zaginął wiele lat temu. Pewnego dnia skontaktował się jednak z nami młody Holender, student muzyki, który odtworzył ten zapis. Zajęło mu to dwa lata, ale wykonał wspaniałą pracę. Jon Lord był wstrząśnięty, gdy to zobaczył.
Jak radzi sobie Ronnie James Dio, gość specjalny tej trasy?
Wspaniale! Pomysł na zaproszenie Ronniego powstał tak naprawdę parę lat temu. Graliśmy trasę po Europie, w ramach której mieliśmy zagrać dość wyjątkowy koncert w Royal Albert Hall. Wpadliśmy więc na pomysł, że zaprosimy paru gości. Może dodatkowych perkusistów? Nie, Page i Plant niedawno robili coś takiego... W pewnym momencie doszedłem więc do wniosku, że przecież wszyscy nagrywaliśmy solowe płyty i fajnie byłoby coś z nich włączyć do koncertowego repertuaru Deep Purple, chociaż na próbę. Wtedy Ian Gillan stwierdził, że to dobry pomysł i zaproponował, żebyśmy zagrali coś z mojej pierwszej solowej płyty „The Butterfly Ball”, na której śpiewał Ronnie. Nie wiedziałem, czy Ronnie się zgodzi, ale kilka dni później graliśmy z Dio, więc była okazja, żeby go po prostu o to zapytać. Ronniemu od razu spodobał się ten pomysł i teraz jeździmy razem. Przy okazji pogłębiliśmy starą przyjaźń, bo nie widziałem go przez lata. Poznaliśmy się na początku lat 70., kiedy produkowałem pierwszy album grupy Elf, w której śpiewał. Potem straciliśmy kontakt, każdy z nas zajął się swoją karierą, więc to, że mogliśmy się teraz spotkać, to naprawdę wspaniałe. Prawdę mówiąc, po raz pierwszy gramy razem na scenie, bo do tej pory spotykaliśmy się tylko w studiu. Ronnie jest naprawdę rewelacyjnym wokalistą, choć te koncerty nie są dla niego chyba najbardziej wdzięcznym zajęciem. Wykonuje dwie piosenki z „The Butterfly Ball”, potem gramy dwa numery Dio, co jest bardzo fajne, ale później schodzi ze sceny, ustępując miejsca Ianowi. Nie jest do tego przyzwyczajony, zwykle to on jest gwiazdą. Myślę więc, że robi to, ponieważ naprawdę podoba mu się nasze towarzystwo, że czuje się z nami dobrze.
Wykonujecie również na tej trasie własne wersje „Iron Man” i „Stairway To Heaven”. Skąd taki pomysł?
(śmiech) Prawdę mówiąc, w ogóle nie było takiego pomysłu. Rozmawialiśmy przed momentem o spontaniczności i to jest właśnie jej część. Wszyscy w Deep Purple komponowali, ale to właśnie Richie Blackmore był gitarzystą i stworzył jedne z najwspanialszych riffów w historii muzyki, jak chociażby „Smoke On The Water”. Steve Morse gra rzeczy skomponowane przez Richiego z wielkim szacunkiem i wypracował sobie coś w rodzaju rytuału. Zanim rozpoczynamy „Smoke On The Water”, Steve niejako przypomina publiczności inne słynne riffy, dzięki czemu każdy może na gorąco je porównać. Dlatego gra na przykład riff z „Iron Man”, ale także rzeczy King Crimson, Led Zeppelin, Jimi’ego Hendrixa, Lynyrd Skynyrd. Gra to, co mu przyjdzie do głowy tego konkretnego dnia, czasem jednak nie gra nic... A czasami ja i Ian Paice dołączamy do niego. Na jednym z koncertów na tej trasie zaczął grać „Iron Man” i nagle na scenie pojawił się Ronnie i zaśpiewał kilka linijek. To była wspaniała zabawa, całkowicie nie zaplanowana i spontaniczna.
Steve znalazł się w Deep Purple dzięki twojej rekomendacji. Skąd wiedziałeś, że będzie odpowiednią osobą?
Nie wiedziałem, ale postanowiliśmy zaryzykować. Przez jakiś czas grał z nami Joe Satriani i to było wspaniałą przygodą. Udowodnił nam, że Deep Purple może w ogóle istnieć bez Richiego. I nie tylko istnieć, ale wciąż dobrze się razem bawić! W pewnym momencie zrozumieliśmy jednak, że Joe nie zostanie z nami na zawsze. Fanem Steve’a Morse’a byłem od dawna, od kiedy usłyszałem po raz pierwszy Dixie Dregs. Było to chyba w 1981 roku, w limuzynie, kiedy w niemieckim radiu ktoś puścił ich utwór. Dojechaliśmy do hotelu, ale odmówiłem wyjścia z samochodu, dopóki konferansjer nie powie, kto grał. Na szczęście powiedział i już dzień później miałem płyty Dixie Dregs. Parę lat później widziałem koncert Steve’a Morse’a na Florydzie. Grał tak fenomenalnie, że po prostu szczęka opadała! Kiedy nadeszła chwila, że zaczęliśmy potrzebować gitarzysty, dużo rozmawialiśmy o tym, jaki on miałby być. Przez pewien czas myśleliśmy o młodym gitarzyście, dzieciaku, który miałby w sobie dużo ognia, który wniósłby do grupy trochę dzikiej energii. Ja jednak twierdziłem, że Deep Purple potrzebuje doświadczonego wirtuoza, który mógłby stanowić przeciwwagę dla gry Jona Lorda. Jon i gitarzysta muszą być osią, wokół której obraca się muzyka tego zespołu. Nie wystarczy włochaty, nieobliczalny gitarzysta, musi to być ktoś, kto potrafi grać wspaniałą muzykę. Od razu przyszedł mi do głowy Steve, chociaż nie wiedziałem, czy to się uda. Wiedzieliśmy jednak, że musi to być muzyk, który nie będzie pozostawał w cieniu Richiego, że musi być wystarczająco silną osobowością i że właściwie cały zespół musi się zmienić. Wytłumaczyłem Steviemu, że nie chcemy, by kopiował styl gry Richiego, ale żeby był w stu procentach sobą! Od samego początku został więc pełnoprawnym członkiem Deep Purple - dostawał tę samą kasę, miał te same przywileje, razem z nami podejmował ważne decyzje. No i udało się. Steve lubi nasze stare numery, ale pozostał sobą.
Może dlatego część fanów Deep Purple przez dług czas miała problem z zaakceptowaniem go?
Tak, ale trzeba to zrozumieć. Ludzie po prostu nie lubią zmian i ja jestem taki sam. Kiedy lubię jakiś zespół, kupuję wszystkie płyty i nagle zmienia się w nim skład, od razu twierdzę, że nie grają już tak fajnie jak przedtem. Musieliśmy zacisnąć zęby i starać się nie zwracać uwagi na to, co myślą fani. Jeżeli komuś Steve się nie podoba, to trudno, nic na to nie poradzimy, ale jeśli ktoś go polubił, to tym lepiej. Najważniejsze, że my poczuliśmy się z nim dobrze. Gdybyśmy przed każdą płytą robili ankietę wśród fanów, nic ciekawego nie udałoby nam się stworzyć. Myślę, że najważniejsze to być na tyle silnym, by podążać za głosem własnego serca, za instynktem. Nie wszystkim się to spodoba - to pewne, ale myślę, że mamy teraz więcej fanów niż siedem lub osiem lat temu.
Black Sabbath zagrali niedawno trasę z Ozzym, kilka lat temu wspólne koncerty dali Page i Plant, ale tak naprawdę Deep Purple jest jedynym hardrockowym gigantem, któremu udało się przetrwać te wszystkie lata. Jaka jest tajemnica długowieczności Deep Purple?
Sam chciałbym wiedzieć. (śmiech) Poza tym nie wydaje mi się, żebyśmy przetrwali. Rozpadaliśmy się przecież i wracaliśmy do życia, potem znowu zawieszaliśmy działalność i znowu schodziliśmy się. Chociaż z drugiej strony, to jest właśnie przetrwanie... Wiem tylko, że esencją tego zespołu jest muzyka. Jeżeli skoncentrujesz się tylko na muzyce i odrzucisz resztę gówna, z którym trzeba sobie po drodze poradzić - jak przerost ego, narkotyki, pieniądze, zazdrość, sławę, nadążanie za gustem większości - wtedy przetrwasz. Nas połączyła bardzo prosta postawa - przekonanie, że najważniejsza jest muzyka. Nie jesteśmy zespołem z telewizora, nie mamy fajnych teledysków, MTV nas nienawidzi. Łatwo jest dotrzeć do milionów ludzi za pośrednictwem telewizji, ale taka sława równie szybko przemija jak przychodzi. Wystarczy, że przestaną cię pokazywać, a wszyscy o tobie zapomną. Nie da się porównać emisji telewizyjnych w najlepszym czasie z koncertem, który grasz dla kilku tysięcy ludzi, kiedy widzisz, że jesteś im potrzebny. Bezpośredni kontakt z naszą publicznością kochamy najbardziej.
Czy można się w najbliższym czasie spodziewać jakichś twoich nagrań solowych?
Tak, prawdę mówiąc od roku pracuję nad kolejną płytą solową. Niestety, ze względu na bardzo napięty grafik Deep Purple, nie miałem czasu jej skończyć. Jestem jednak pewien, że ukaże się w pierwszej połowie przyszłego roku. Muzycznie nie będzie miało to nic wspólnego z Deep Purple...
Czy mógłbyś w takim razie choć w przybliżeniu powiedzieć, co to za muzyka?
A czy mógłbyś opisać uśmiech Mony Lisy? To bardzo trudne... Mogę jedynie powiedzieć, że są to piosenki, bo w głębi serca właśnie piosenki zawsze były mi najbliższe. Ciągle komponuję jakieś piosenki i tylko nikła część z nich jest wykorzystywana w Deep Purple. Mam wielki zapas pomysłów, który od kilkunastu miesięcy razem z grupą przyjaciół staram się przekuć w nową płytę. I jak dotąd jestem bardzo zadowolony z tego, co powstaje. Wiesz, mój głos zawsze był dla mnie powodem wielu frustracji. Uwielbiam śpiewać, ale kiedy słucham tego później z taśmy, nie podoba mi się. Walczyłem z tym przez lata i jednym z powodów, dla których unikam nagrywania płyt solowych, jest właśnie to, że nie potrafię śpiewać, a ciężko mi znaleźć kogoś, kogo głos pasowałby mi do utworów, które napisałem. Na szczęście wydarzyły się dwie wspaniałe rzeczy. Po pierwsze - poznałem Randalla Brambletta, który gra na saksofonie i klawiszach, a śpiewa tak, że nikogo lepszego nie mogłem znaleźć. Po drugie - dzięki pracy z nim sam zacząłem śpiewać. Odkryłem, że chyba nie lubiłem swojego głosu bardziej, niż powinienem. Dlatego na mojej nowej płycie zaśpiewam sam kilka utworów.
Niektóre źródła twierdzą, że nagrywałeś z Eltonem Johnem utwór „Rock’n’roll Madonna”, inne temu zaprzeczają. Kto ma rację?
Nigdy nie grałem z Eltonem Johnem, ale wielokrotnie słyszałem tę plotkę. Wydaje mi się, że grał tam z nim niejaki John Glover. A może ktoś to omyłkowo wydrukował we wkładce? Nie wiem...
Jesteś doświadczonym producentem. Nie myślałeś kiedyś o porzuceniu sceny i zaszyciu się w jakimś miłym studiu nagraniowym?
Doświadczyłem już tego w latach 1973-78, kiedy nie grałem w Deep Purple i produkowanie płyt było moim głównym zajęciem. Bardzo mi się to podobało, ale jedna rzecz związana z tą pracą zawsze stanowiła dla mnie duży problem. Kiedy już zrobiłeś swoje, nie było publiczności, która mogłaby to docenić. Pod tym względem praca producenta jest bardzo zimna i samotna. Jestem pewien, że zawsze - raz na jakiś czas - będę do tego wracał, ale teraz nie starcza mi na to czasu. Deep Purple pochłania dzisiaj całe moje życie zawodowe, a kiedy mam trochę wolnego czasu, spędzam go z rodziną. Mam dom, żonę, dzieci i muszę mieć z nimi kontakt.
Jon Lord często gra na koncertach fragmenty utworów Chopina. Czy ty również znasz polską muzykę?
Jon wie mnóstwo o muzyce klasycznej. Kiedy go poznałem w 1969 roku, poprosiłem go o wskazówki w tym względzie i Jon powiedział mi, czego warto słuchać, a na co szkoda czasu. Głównie polecił mi wówczas angielskich kompozytorów, ale nie tylko. Nie posiadam jednak akademickiej wiedzy o muzyce. Czy jeśli powiem Smetana, to popełnię błąd?
Tak, Smetana to Czech...
No cóż, tego się spodziewałem. Kto w takim razie? Chopin? Nie wszystko mi się podoba, ale przyznaję, że uwielbiam niektóre jego kompozycje. Chopin jest dla mnie chyba za bardzo romantyczny. Bardziej gustuję w rosyjskich kompozytorach, szczególnie uwielbiam Strawińskiego i Prokofiewa.
A czy wśród współczesnej muzyki znajdujesz coś szczególnie interesującego?
Nie słucham zespołów ze względu na to, jak wyglądają, co mówią w wywiadach, ale też nie zwracam uwagi na to, jak dobrymi są instrumentalistami i czy potrafią grać solówki. Najważniejsze dla mnie są piosenki. Niektóre grupy rzeczywiście lubię. Znam się nawet dość dobrze na rapie, bo nasłuchałem się tego dzięki moim dzieciom. Uważam, że naprawdę dobrym zespołem jest Radiohead, oni potrafią skomponować prawdziwie piękne piosenki. Bardzo lubię też Rage Against The Machine i King’s X. Przyznam jednak szczerze, że mało słucham rocka. Może dlatego, że sam gram w rockowym zespole i znam te wszystkie sztuczki od podszewki. A nade wszystko uwielbiam być zaskakiwany przez muzykę. Dlatego tak bardzo lubię Radiohead. Oni zaskakują mnie na każdym kroku, a przez to inspirują.
Wielokrotnie graliście w Polsce. Jeden z tych koncertów powinien szczególnie zapaść w twojej pamięci. Chodzi mi o występ w Zabrzu, ramach trasy „The Battle Rages On”. Ostatni, na którym zagrał z wami Richie...
O tak, bardzo dobrze go pamiętam. Ludzie przyjęli nas cudownie, wręcz ekstatycznie. Pamiętam, że myślałem wtedy o tym, że tak musieli czuć się Beatlesi u szczytu sławy. Wjeżdżaliśmy do miasta, a ludzie czekali na nas na ulicy, wychylali się z okien domów, skandowali naszą nazwę. Koncert również był wspaniały... a 24 godziny później otrzymaliśmy krótki liścik od Richiego, w którym napisał, że opuszcza Deep Purple. Była w tym jakaś doskonała ironia. Po koncercie podszedł do nas jeden z jego organizatorów. Miał łzy w oczach, potrząsał moją dłonią i powtarzał: „Jesteście najlepszym zespołem świata, nie możecie się nigdy rozpaść”. Pomyślałem sobie wtedy: „Gdybyś tylko wiedział, stary, gdybyś wiedział, że jesteśmy tego tak bliscy i nic na to nie możemy poradzić...”.
Myślę, że Polacy wciąż są spragnieni takiej muzyki, dlatego zawsze z przyjemnością do was przyjeżdżamy. Spotkanie z polską publicznością to dla nas zawsze wielkie przeżycie.
Dziękuję za wywiad.