Reklama

"Musimy być za sterem"

Zespół Ocean powstał we Wrocławiu w 2001 roku, jednak jeszcze nigdy nie miał tak dobrej passy jak ostatnio. Zespół zawdzięcza ją głównie przebojowej piosence "Niekumacje", pochodzącej z drugiego w dorobku albumu "Depresyjne piosenki o niczym", który trafił do sklepów w czerwcu 2004 roku. Materiał zawarty na pierwszym krążku, "12", grupa stworzyła już w pierwszym miesiącu działalności. Później Ocean grał koncerty m.in. z Lechem Janerką oraz zespołami Hey, Voo Voo i Kazik Na Żywo. Z okazji wydania nowej płyty, wokalista Maciej Wasio rozmawiał z Krzysztofem Czają o artystycznej niezależności, wybitnych wokalistach, wieloznacznych tekstach utworów, a także o godnych polecenia festiwalach i znienawidzonych biesiadach.

Na waszej nowej płycie nie ma ani grama hip hopu czy sampli, co trochę nie przystaje do obecnej mody. Czy to wasz świadomy wybór - żadnych działań pod publiczkę?

Tej płycie można wiele zarzucić, ale na pewno nie to, że chcemy się nią przypodobać mediom, wykorzystując jakieś ograne patenty. Może się ona podobać lub nie, ale cieszę się z tego, że zasadniczo jest trochę inna od reszty tego, co ukazuje się na polskim rynku. Zresztą na świecie chyba też nie ma teraz dobrego czasu na smutne, melancholijne granie. Cieszę się, że spontanicznie i naturalnie zrobiliśmy coś innego.

Reklama

Na domiar złego nazwaliście tę płytę "Depresyjne piosenki o niczym". Może powinniście zaczekać z jej wydaniem do jesieni, kiedy ten tytuł będzie bardziej adekwatny do rzeczywistości?

(śmiech) Ta płyta powstawała właśnie w okolicach jesieni, choć ukazała się na początku lata. Ale my lubimy przekorę, lubimy zaskakiwać, robić rzeczy na opak, więc fajnie, że tak wyszło.

O zespole Ocean zrobiło się ostatnio dość głośno. Sporo ludzi będzie pewnie zaskoczonych na wieść, że "Depresyjne piosenki..." to nie jest wasza pierwsza płyta, bo już dwa lata temu wydaliście album "12", który przeszedł niezauważony. Czy to dlatego, że nie mieliście jeszcze wtedy kontraktu z dużą wytwórnią?

Coś w tym na pewno jest. Tamta płyta była dość mocno "utopiona" marketingowo i promocyjnie. Tak naprawdę poza chaotycznym strzałem z klipem do pierwszego singla, "Dzień dobry", nic się więcej nie wydarzyło. Szkoda oczywiście, ale nie zdeprymowało nas to na tyle, żeby przestać działać.

Nie można też powiedzieć, że tamta płyta przeszła bez echa. Na pewno nie było o niej głośno w mediach, ale dzięki niej mogliśmy grać po 40, 50 koncertów rocznie i mieć kontakt z naszymi przyjaciółmi, czyli fanami z drugiej strony odbiornika. Ta płyta jednak jakoś oddolnie się rozeszła i zaistniała w świadomości pewnej grupy ludzi.

Z tego co wiem, to raczej nie paliliście się do podpisywania kontraktu z wielką wytwórnią i wchodzenia w tego typu układy.

Nas interesowały układy uczciwe, szczere i partnerskie. Nigdy nie chcieliśmy stać się produktem, który tylko i wyłącznie wychodzi, robi swoje i wraca do hotelu. Zawsze wiedzieliśmy, że to my musimy być za sterem, musimy mieć swobodę podejmowania decyzji, realizowania własnych pomysłów i wizji. Wiadomo, że z takimi możliwościami w dużych firmach jest raczej średnio - cieszę się, że coś takiego zostało nam zaproponowane przez firmę Sony Music Polska.

Czyli możesz powiedzieć, że wasz układ z tą firmą jest uczciwy, szczery i partnerski, tak?

Wiesz, tego typu rzeczy można oceniać dopiero z perspektywy czasu. Zobaczymy jak to wyjdzie. Na razie wszystko co zrobiliśmy jest w stu procentach naszym pomysłem. Pomysł na tę płytę jest nasz od początku do końca - zarówno jeśli chodzi o dobór tytułu, który, jak wspomniałeś, jest mocno kontrowersyjny jak i samą zawartość, która też jest mocno kontrowersyjna. My sami wymyśliliśmy też teledysk i projekt okładki, a firma Sony powiedziała: "OK, super. Mamy do was zaufanie".

Powiedz, kto jest twoim ulubionym wokalistą. Ja już mam pewne typy, ale na razie nie będę ich zdradzał.

(śmiech) No dobra, to ja ci najpierw powiem, a potem ty mi powiesz swoje. Zdecydowanie największy głos w historii muzyki to dla mnie Jeff Buckley, którego po prostu uwielbiam. Płyta "Grace" po prostu wbija w ziemię i do tej pory dziwię się, że tak mało ludzi o niej słyszało - przynajmniej w Polsce. Poza Buckleyem jego wielki fan, czyli Chris Cornell - potworny, przywalający, przytłaczający głos. Ja lubię charyzmatycznych wokalistów, takich, którzy mają osobowość i są rozpoznawalni, jak np. Billy Corgan ze Smashing Pumpkins czy ten ze Stone Temple Pilots, jak on się nazywa...

Scott Weiland. Właśnie to był mój typ.

No to bardzo mi miło, bo to fenomenalny wokalista. Szkoda, że poszedł w takim kierunku narkotykowym... Zresztą pierwszy singel tej jego nowej grupy Velvet Revolver średnio mi się podoba. Zespół Stone Temple Pilots kasuje ich w pięć sekund, choć też nie był zbyt popularny w Polsce. U nas cały ten grunge kończył się na Nirvanie, Pearl Jam i może jeszcze Soundgarden...

A co z Alice In Chains?

Słuchaj, ja nigdy nie byłem wielkim fanem Layne'a Staleya. Z całego tego nurtu grunge'owego Alice In Chains najmniej do mnie przemawiało. Aczkolwiek uważam, że Jerry Cantrell to bardzo zdolny frontman i lider, bo według mnie to on był mózgiem Alice In Chains. Jest też duża grupa wokalistek, które mnie inspirują - Tori Amos, Fiona Apple... Aha, z wokalistów to jeszcze Thom Yorke, który jest dla mnie wybitny. DVD, które Radiohead wydali po płycie "OK Computer", pokazuje jak potężny talent ma w sobie ten człowiek.

Czy tytuł jednej z waszych piosenek: "Przedzawałowe Stany Zjednoczone" to jakaś aluzja do polityki prezydenta George'a W. Busha?

Nie. Nienawidzę polityki i kiedyś postanowiłem, że nie będę poruszał tej tematyki. Jest to pewna gra słów i jednocześnie moje ironiczne, pierwsze wrażenie na wieść, że mimo młodego wieku doprowadziłem swój organizm do miażdżycy i stanu przedzawałowego.

To przykre.

Tak, ale ja podchodzę do tego bardziej jajcarsko. Całe życie obiecywałem sobie, że będę traktował wszystko z dystansem. Jak tak popatrzyłem na siebie, to doszedłem do wniosku, że jestem po prostu pracoholikiem, śpię po trzy, cztery godziny dziennie, a poza tym permanentnie pracuję.

Na waszej płycie jest też utwór zatytułowany "Kierownik działu życie". Zdaje mi się, że chodzi tu o Boga...

Właśnie paradoksalnie nie. Można to zinterpretować również w ten sposób, aczkolwiek mnie chodziło bardziej o to, że w naszym organizmie być może siedzi ktoś, kto tym wszystkim dyryguje od środka. Ciało ludzkie to taka mała fabryka, w której zachodzi tak duża ilość różnych procesów, jak w olbrzymim biurowcu.

Zastanawiając się nad geniuszem tego wszystkiego wymyśliłem, że może właśnie w środku siedzi ktoś taki, kogo można nazwać "kierownikiem działu życie", kto tym wszystkim zawiaduje. Ale ja lubię tego typu niedopowiedzenia - to, że moje teksty są w różny sposób interpretowane, jest naprawdę piękne, bardzo mi się podoba.

Twoje teksty nie opowiadają prostych historii, są mocno metaforyczne i nieokreślone. Czy ty piszesz sobie je gdzieś w notesiku i w miarę potrzeby później wykorzystujesz, czy piszesz słowa już do konkretnych piosenek?

Przeróżnie. Na przykład w przypadku piosenki "Czasami myślę" usiadłem, zagrałem trzy akordy i z miejsca powstał cały tekst. Tekst jest dla mnie najczęściej wizytówką danej chwili. W umyśle człowieka gromadzi się jakaś ilość emocji, myśli i wrażeń, które co jakiś czas trzeba z siebie wyrzucić, żeby zresetować system i mieć to po prostu z głowy. Bardzo rzadko poprawiam teksty, dostosowuję je do muzyki.

Są ludzie tacy jak chociażby Leszek Janerka, który potrafi pracować nad tekstem półtora roku. Ale on jest najlepszym polskim tekściarzem, mnie do niego jeszcze bardzo, bardzo daleko. Ja do tekstów podchodzę troszeczkę inaczej, bardziej samolubnie. One mają spełniać przede wszystkim moje własne potrzeby. Jeśli oprócz tego komuś się spodobają to oczywiście fajnie, ale to ja jestem osobą nadrzędną, jeśli chodzi o kryterium wartości przy pisaniu tekstów.

Mógłbyś wyróżnić jakiś jeden, szczególny koncert z waszej dotychczasowej kariery?

To jest bardzo trudne, bo wyróżnienie jednego koncertu dyskredytowałoby pozostałe. Dzięki Bogu koncertujemy bardzo intensywnie, gramy dużo przepięknych imprez. Najfajniejsze jest to, że na nasze koncerty przychodzą ludzie chcący posłuchać konkretnie naszego zespołu, a nie oglądają nas przypadkowo, podczas jakiegoś spędu czy biesiady. Trudno byłoby mi wyróżnić jakiś jeden koncert. Gdybym musiał to zrobić, postawiłbym na ten w studiu radiowej Trójki, bo jako młody zespół zostaliśmy zaproszeni przez elitarną stację, która jako jedna z nielicznych walczy o utrzymanie jakiej takiej jakości w eterze.

Czy jest jakaś impreza, na której szczególnie chciałbyś zagrać? Może któryś z wielkich światowych festiwali, typu Glastonbury lub Lollapalooza?

Z nami jest ten problem, że my nie mamy kompletnie żadnych ambicji międzynarodowych...

Mimo międzynarodowej nazwy.

(śmiech) No, Ocean faktycznie ma to do siebie, że angielska pisownia jest dokładnie taka sama. Aczkolwiek wybraliśmy taką nazwę wyłącznie dlatego, że mieliśmy być chwilowym projektem. Na początku byliśmy pewni, że to nigdy w życiu nie wyjdzie poza naszą salę prób, czy sporadyczne koncerty gdzieś we Wrocławiu. Jest to tak wyeksploatowana i mało oryginalna nazwa, że przy jakimś komercyjnym podejściu do rzeczy nigdy byśmy się na nią nie zdecydowali.

A z takich imprez, na których na pewno chcielibyśmy zagrać, na pewno muszę wymienić Slot Art Festival. To jest impreza funkcjonująca w drugim obiegu, ale mająca swoich naprawdę zagorzałych fanów, którzy nie wyobrażają sobie bez niej wakacji. To jest festiwal alternatywny, ale w bardzo dobrym znaczeniu tego słowa. Ja bardzo nie lubię tego polskiego podejścia do alternatywy, która niestety jest synonimem amatorszczyzny i nieprofesjonalizmu. Ten festiwal jest świetnie zorganizowany, grają tam genialne zespoły. Odbywa się to wszystko bez sponsorów, na granicy opłacalności. W ciągu pięciu dni codziennie jest dwadzieścia parę różnych warsztatów.

Festiwal odbywa się w Lubiążu koło Wrocławia - naprawdę bardzo gorąco zachęcam do zainteresowania się nim. Niestety, w tym roku nie zagramy tam z tego względu, że graliśmy już trzy lata z rzędu i stwierdziliśmy, że pora zrobić przerwę. Mam jednak szczerą nadzieję, że w przyszłym roku znowu tam zawitamy.

A gdzie na pewno nie zagralibyście?

Staramy się jak możemy unikać wszelkiego rodzaju biesiad, imprez piwno-kiełbaskowych. Czasami jest to trudne, bo podpisując kontrakt na koncert na drugim końcu Polski ciężko jest zweryfikować, jaka to będzie impreza. Mimo że tam są najlepsze zarobki, staramy się robić odsiew, unikać tego typu imprez, które nie idą w parze z naszym rozumieniem jakości.

W takim razie życzę wam jak najmniej biesiad i jak najwięcej wartościowych imprez. Dzięki za rozmowę.

(Fot. Staszek Rombel)

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: na żywo | mus | wokalista | koncert | festiwal | teksty | śmiech | impreza | Wrocław | koncerty | piosenki | Ocean
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy