Reklama

"Musicie zmierzyć się ze mną!"

Kanadyjski wokalista Garou zyskał światową sławę już dzięki debiutanckiej płycie "Seul", wydanej w 2001 roku. Album stał się jedną z najpopularniejszych zagranicznych płyt również w Polsce. W 2002 roku artysta wystąpił na festiwalu w Sopocie, podbijając serca polskiej publiczności. Pod koniec listopada 2003 roku ukazała się kolejna płyta Kanadyjczyka, zatytułowana "Reviens". Przy okazji jej promocji Garou opowiedział Maćkowi Rychlickiemu o tym, dlaczego nie wydał albumu w języku angielskim, jak się czuł podczas pracy w studiu i że chętnie zaśpiewałby w duecie z Sheryl Crow.

"Reviens" to twoja druga studyjna płyta. Czy oznacza ona jakąś drastyczną zmianę w wizerunku, czy wciąż mamy do czynienia ze "starym, dobrym Garou"?

To raczej utrzymanie mojego dotychczasowego wizerunku, ale od razu muszę zaznaczyć, że nie nagrałem takiej samej płyty jak poprzednia. Lubię zagłębiać się w różne struktury, próbować nowych rzeczy - i te próby na pewno słychać na "Reviens". Na nowej płycie może bardziej niż poprzednio słuchać gitary, perkusję, cały zespół, z którym gram. Jest bardziej rockowo i jest chyba więcej fajnych piosenek.

Reklama

Jakiś czas temu mówiło się, że następna płyta, którą zamierzasz wydać, będzie nagrana po angielsku. Tymczasem znów wydałeś album francuskojęzyczny. Skąd ta decyzja?

Faktycznie, pierwotnie planowaliśmy płytę anglojęzyczną, która nawet została ukończona w jakichś 80 procentach, ale z różnych strategicznych powodów jej wydanie było ciągle przesuwane. Najpierw okres wiosenny nie wydawał się najszczęśliwszym momentem na jej premierę, potem postanowiono, że ukaże się jesienią. I kiedy tak odkładano tę datę, wpadłem w panikę i na początku lata zdecydowałem - nagrywam jednak płytę francuską! Doszedłem do wniosku, że angielska płyta nie jest dla mnie na razie priorytetem i moi fani pokochali mnie przecież za śpiewanie po francusku.

Pamiętam zresztą, że kiedy na konferencji prasowej w Polsce opowiadałem o planach związanych z angielską płytą, to następne pytanie brzmiało: "Ale kiedy kolejna francuska płyta?". Sam widzisz, że nie było innego wyjścia. Nie było dużo czasu, bo jak mówiłem, trwało już lato. Na szczęście wszyscy przystali na moją decyzję i zacząłem szukać odpowiednich kompozycji. Po miesiącu miałem już do wyboru setkę utworów.

Ile?!

Tak, w zasadzie ponad sto utworów. Wtedy naprawdę poczułem, że wszyscy razem ze mną podzielają mój entuzjazm co do francuskiej płyty. Pierwszą płytę, "Seul", nagrałem zaraz po roli w "Notre Dame De Paris", więc wszyscy piszący dla mnie twórcy znali Garou tylko z tego musicalu. W przypadku nowej płyty, wszyscy zdążyli mnie już wcześniej zobaczyć na koncertach, wykonującego kawałki z "Seul", niektóre w nowych aranżacjach, i śpiewającego covery z repertuaru innych artystów. Dlatego mieli okazję lepiej mnie poznać i bardziej dopasować do mnie swoje propozycje piosenek. Nic więc dziwnego, że słuchając tych propozycji, co chwilę wykrzykiwałem: "Rety, jak ten kawałek do mnie pasuje!" (śmiech) Ale tak czy inaczej, wybór wcale nie był łatwy.

Jesteś znany z pracy z najpopularniejszymi światowymi producentami, jak choćby Jean Jacques Goldman czy Humberto Gatica. Czy którykolwiek z nich próbował kiedyś zmieniać cię lub wpływać na twoje artystyczne poglądy?

Wydaje mi się, że im bardziej profesjonalny jest dany producent, tym bardziej zależy mu na zachowaniu prawdziwości w artyście, z którym pracuje, przekazaniu "esencji" jego osoby. Największym wyzwaniem w jego pracy jest nawiązanie pełnego porozumienia z tą drugą osobą w studio w taki sposób, żeby dana płyta brzmiała, jakby dany artysta nagrał ją samodzielnie. Zaczynałem pracę nad piosenkami z Erickiem Benzi i Jeanem Jacquesem Goldmanem, i w ciągu pierwszych trzech dni zarejestrowałem w studio aż trzy utwory. To było niesamowite, bo śpiewałem dany utwór po raz pierwszy, po czym oni wołali: "Mamy to!", i moja praca nad nim była już skończona. Śmiałem się nawet, mówiąc: "Słuchajcie, dajcie mi jeszcze pośpiewać! Po to tu przyszedłem!" (śmiech) Potem tłumaczyli, że zależało im na mojej spontaniczności.

Ze śpiewaniem będziesz musiał poczekać pewnie do kolejnej trasy koncertowej...

Miejmy nadzieję, że nie! (śmiech) Zresztą śpiewałem sobie jeszcze każdy utwór z 15 razy po przyjściu do domu, bo naprawdę lubię to robić.

Ostatecznie na płytę trafiło więc 16 premierowych utworów. Czy to znaczy, że w studio nagraliście ich o wiele więcej?

Nagraliśmy 20 utworów. Z nich właśnie musiałem wybrać te 16. To i tak dużo - niektórzy twierdzili, że nawet za dużo, że wywoła to zamieszanie u słuchaczy, pogorszy odbiór całości i wreszcie, że wykorzystanie tylu kawałków będzie zbyt kosztowne. Ale przecież nie chodzi w tym wszystkim o pieniądze! Od czasu poprzedniej płyty studyjnej minęły już 3 lata i taka ilość należała się moim fanom. Nie muszę być skromny, bo prawda jest taka, że przy "Seul" zwyczajnie nie mogłem pozwolić sobie na niektóre utwory! (śmiech). Tak więc najpierw stanęło na 14 piosenkach, potem po moim sprzeciwie na 15 i wreszcie skończyło się na 16.

Śpiewałeś już z tak wielkimi gwiazdami, jak Celine Dion, Sting czy George Harrison. Czy są jeszcze jacyś artyści, z którymi chciałbyś nagrać duet?

Hmmm... Ostatnio słuchałem bardzo często albumu z największymi przebojami Sheryl Crow, który bardzo niedawno miał swoją premierę. Dlatego myślałem sobie, że fajnie byłoby kiedyś zaśpiewać z tą dziewczyną.

W utworze "Le sucre et le sel" z nowej płyty, słychać jakieś damskie głosy. Do kogo zatem należą?

To dwie siostry bliźniaczki, pochodzące z Quebeck. Obie mają fantastyczne głosy, ale z początku nic nie wskazywało, że z nimi zaśpiewam, bo chciałem ten utwór wykonać z jedną artystką znaną i jedną nieznaną. Miałem pomysł na trio, tylko szukałem do niego odpowiednich osób. Sam zresztą swoją popularność zawdzięczam triu z Danielem Lavoie i Patrickiem Fiori, bo przecież wszyscy trzej śpiewaliśmy w przeboju "Belle" z "Notre Dame...". Ale wtedy było nas trzech chłopaków.

Tym razem postanowiłem zaśpiewać o czymś, co fascynuje ludzi od lat - miłosnym trójkącie - i Erick Benzi napisał dla mnie taki utwór. Najpierw miałem próby z jedną z sióstr, potem postanowiliśmy złożyć propozycję współpracy im obu. Brzmi to trochę perwersyjnie, ale nic złego nie miałem na myśli! (śmiech)

No właśnie, bo już się robiłem czerwony...

Spokojnie... Obie dziewczyny są do siebie bardzo podobne, co jeszcze wzmacnia znaczenie utworu, w którym na końcu jedna z nich śpiewa: "Co ona ma takiego, czego ja nie mam?". Śpiewanie w tercecie było w tym przypadku naprawdę ciekawym przeżyciem.

Który utwór z nowej płyty jest twoim faworytem?

To wbrew pozorom bardzo trudne pytanie. Na razie mam taki kawałek, ale pewnie za chwilę się to zmieni, bo od czasu pracy nad tą płytą jest to już któryś faworyt z kolei. Aktualnie jest to utwór "Hemingway".

No właśnie, jest to jedyny angielsko brzmiący utwór na płycie...

Opowiada o amerykańskim pisarzu Erneście Hemingway, który oprócz tego, że pisał książki, był też zapalonym myśliwym i doskonałym felietonistą. Bardzo surowym w swoich ocenach, nie bojący się wygłaszania niepopularnych opinii. Mój utwór jest próbą odpowiedzi na pytanie - co sądziłby Hemingway o dzisiejszym świecie, gdyby jeszcze żył? Co powiedziałby na wariactwo dnia codziennego, sytuację w Afryce, to, że Ameryka powoli zaczyna tracić gwiazdy jeszcze niedawno chlubnie świecące na swojej fladze... Hemingway popełnił samobójstwo, strzelił do siebie z własnej broni myśliwskiej. Czy jego dzisiejsza śmierć też byłaby tak wymowna? Utwór "Hemingway" jest naprawdę piękną, oryginalną kompozycją.

Jednak wcale nie brzmi refleksyjnie - pełno w niej rockowych gitar, trąb, pobrzmiewa chórek... Powiedziałbym nawet, że jest dość wesoły!

Chodzi o to, że gdy na chwilę tracisz kontakt ze światem, zaraz wszystko wydaje ci się bardziej optymistyczne, pełne energii. To jak spacer po Nowym Jorku zaraz po przebudzeniu, kiedy idziesz ulicą i zastanawiasz się: "Co tu się w ogóle dzieje, o co chodzi?!". To właśnie te silne emocje powodują, że w moim utworze nie jest jeszcze tak smutno - co więcej, dodaje on nawet energii.

A o czym opowiada pierwszy, tytułowy singel z płyty "Reviens"?

Mam szczęście, bo moja pierwsza płyta nazywała się "Seul", co znaczy "samotny", a "Reviens" znaczy "wróć", więc widać, że w międzyczasie wiele się wydarzyło! To dość prosty utwór opowiadający o tym, jak ktoś marzy o powrocie swojej ukochanej osoby. Nawet jeżeli w utworze tym jest jakaś odrobina żalu w tekście, to przynajmniej pogodna muzyka równoważy wszystkie emocje. Według mnie, przypomina utwór "Seul", bo tamto przesłanie też było smutne, ale z wesołym podkładem melodycznym.

Pod względem muzyki "Reviens" reprezentuje też doskonale całość brzmienia płyty - wygładzone gitary na początku, a potem rockowe uderzenie w refrenie. To da słuchaczom pojęcie, czego mogą spodziewać się po całej płycie. Z drugiej strony, "Wróć, gdzie się ukrywasz?" to też moje osobiste przesłanie do fanów, z którymi kontaktu nie mogę się już doczekać. Pierwsza myśl jest taka: ukrywaliście się, ale teraz musicie już wyjść z ukrycia i zmierzyć się ze mną! (śmiech)

Dziękuję za rozmowę.

(Na podstawie materiałów promocyjnych wytwórni Sony Music.)

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: Artysta | studio | śmiech | seul
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy