"Magiczna noc w San Francisco"
Death Angel to już nazwa legendarna na scenie metalowej. Młodzi Amerykanie o filipińskim rodowodzie zaczęli swoją przygodę z ostrą muzyką na początku lat 80. Wydany w 1987 roku album "The Ultra-Violence" zawierał muzykę nad wyraz dojrzałą jak na nastolatków i śmiało można go zaliczyć w poczet najlepszych thrashmetalowych debiutów wszech czasów. Zespół poszedł za ciosem i już rok później ukazał się drugi album - "Frolic Through The Park", który dał Death Angel dużą popularność oraz kontrakt z wytwórnią Geffen. To w niej właśnie grupa wydała swoją trzecią - przez wielu uważaną za najlepszą - płytę "Act III". Wydawać by się mogło, że przyszłość Death Angel rysuje się w jasnych kolorach, biorąc pod uwagę, jak zmieniała się ich muzyka i jak wielu fanów zespół zdobył. Niestety, krótko po ukazaniu się "Act III" Death Angel - ku rozpaczy wszystkich thrashmaniaków - zniknął ze sceny. Jak się miało okazać, na szczęście nie na zawsze.
Okres uśpienia zespołu był bardzo długi. Death Angel nie dawał znaku życia przez kilkanaście lat. Iskierka nadziei zabłysła, gdy muzycy dali się namówić na udział w koncercie "Thrash Of The Titans" (2001), z którego dochód przeznaczono na leczenie chorego na nowotwór Chucka Billy'ego, wokalisty Testament. Koncert wypadł znakomicie i chyba wszyscy gdzieś głęboko wierzyli, że ogłoszenie reaktywacji Death Angel jest tylko kwestią czasu.
I rzeczywiście. Kilka miesięcy później ogłoszono, że formacja powraca i zamierza nagrać nowy materiał. Niestety, już bez Gusa Pepy, który powrócił do ojczyzny przodków, na Filipiny, i z muzyką ma już niewiele wspólnego. Jego obowiązki przejął Ted Aguilar.
Prace nad albumem "The Art Of Dying" trwały pod okiem Briana Josepha Dobbsa w studiu SF Soundworks w San Francisco. Trafiło na niego 12 kompozycji, nie tak wyszukanych, jak na "Act III", bo muzykom - jak się okazało - zależało głównie na tym, by pokazać wszystkim, że po tak długiej przerwie ciągle potrafią porządnie przyłożyć. Fani mogli to zweryfikować od końca kwietnia, gdyż wówczas płyta "The Art Of Dying" miała swoją premierę. Niedługo przed nią do Lesława Dutkowskiego zadzwonił Mark Osegueda, wokalista Death Angel, który z ochotą opowiedział o nowej płycie i powspominał wspaniałą przeszłość grupy.
Mark, powiedz mi, dlaczego po zniknięciu Death Angel ze sceny i po tym, jak Andy [Galeon, perkusista - red. ] doszedł już do siebie po wypadku, nie staraliście się grać razem?
Głównie z mojego powodu. Odszedłem z zespołu w 1991 roku. Byłem rozgoryczony tym, co dzieje się w przemyśle muzycznym. Zaczęliśmy przecież jako bardzo młodzi ludzie, jako młodzi ludzie podpisaliśmy wiele różnych papierków w swojej naiwności, a nie powinniśmy byli tego robić. Później te decyzje prześladowały nas przez resztę kariery.
Kiedy zdarzył się wypadek Andy'ego [1990 - red] byliśmy cały czas na drodze sądowej. Pozwy napływały niemal bez przerwy, z każdej możliwej strony. Coś takiego odebrało nam przyjemność, którą mieliśmy z grania muzyki. Zniszczyło to zespół od środka. Wyobraź sobie, że cały czas graliśmy koncerty, schodziliśmy ze sceny, wsiadaliśmy do autobusu, a potem mieliśmy spotkania dotyczące tych wszystkich spraw sądowych. Aż w końcu zdarzył się ten wypadek, który był dla nas niczym znak, że trzeba zrobić coś innego.
Teraz rozumiem, dlaczego miałeś dość biznesu muzycznego.
O tak, miałem go serdecznie dość.
Ale nie da się ukryć, że zniknęliście w czasie, gdy osiągnęliście artystycznie najwyższy poziom albumem "Act III". Do dziś on jest uważany za klasyk thrash metalu. Na pewno wszyscy wasi fani byli bardzo rozczarowani tym, że znikacie w takim momencie.
W sumie zgadzam się z tym, co powiedziałeś. Cały czas czuliśmy ich szacunek. Staraliśmy się działać i robić wszystko, aby nazwa zespołu nigdy nie została zmieszana z błotem. Zależało nam na szacunku fanów. Mogliśmy wówczas tylko zmienić nazwę albo pozostać przy starej i zacząć grać zupełnie coś innego. Nie mogliśmy zrobić żadnej z tych rzeczy po wydaniu trzech bardzo dobrych płyt i mając szacunek fanów. Lepiej, żeby patrząc w przeszłość mówili: Death Angel to był wspaniały zespół.
Tu masz rację. Ale ciekawi mnie, czy już po "Act III" napisaliście jakiś materiał, który był rozwinięciem stylu z tej płyty?
Nie. Po "Act III" na pewno nic nie napisaliśmy. W tamtych czasach pisaliśmy materiał na płytę tuż przed wejściem do studia nagraniowego. Skomponowaliśmy jednak całą masę muzyki z myślą o "Act III", która do tej pory nie została wykorzystana. Sporo z tych rzeczy ukaże się na początku przyszłego roku.
Naprawdę?!
Tak, na płycie z rarytasami.
Powiesz mi o tym coś więcej?
To będzie związane z reedycjami naszych dwóch pierwszych płyt. Pod koniec 2004 roku lub na początku 2005 działająca w USA wytwórnia Ryko Disc wyda nasze wcześniejsze płyty. W tej chwili pracujemy nad ustaleniem europejskiej dystrybucji tych materiałów.
Reedycje "Ultra-Violence" i "Frolic Through The Park" ukażą się z trzema bonusami każda. Na Ultra-Violence" będzie to m.in. wersja demo "Kill As One", zaś na "Frolic Through The Park" będą to trzy piosenki, które nigdy do tej pory się nie ukazały.
Poza tym ukaże się też 11-utworowy dysk z rarytasami. Żaden z tych kawałków nigdy wcześniej nie był publikowany. Przygotowujemy też box z wszystkimi płytami i półgodzinnym DVD z teledyskami oraz zdjęciami z wczesnego okresu działalności zespołu.
A co się stanie z waszym występem na "Thrash Of The Titans"? Z tego, co czytałem ten koncert był rejestrowany.
Jest zarejestrowany, ale więcej informacji na jego temat uzyskałbyś jak sądzę od promotorów, którzy przygotowali ten koncert. Jest z niego chyba trzygodzinny materiał wideo, który można było zobaczyć w magazynie "Tales From The Pit". Jest to naprawdę kapitalnie zrobione, są fragmenty poświęcone każdemu z zespołów. Fragment z nami trwa jakieś 20 minut, z Exodus 15 minut i tak dalej.
Rozmawiamy dopiero pięć minut, a powiedziałeś mi już tyle interesujących rzeczy. Mark, mówiłeś, że opuściłeś zespół w 1991 roku, o ile się nie mylę przeprowadziłeś się do Nowego Jorku. W ogóle zerwałeś wtedy z muzyką. Co wtedy robiłeś?
Pojechałem do Nowego Jorku, aby odpocząć po tym wszystkim, dobrze się bawić, poznać świat pozamuzyczny. Udało mi się to. Potem pojechałem do Europy i podróżowałem po niej mniej więcej przez rok. Zawarłem wiele przyjaźni w czasie tej podróży. To było niesamowite doświadczenie. Aż w końcu zabrakło mi kasy i musiałem wrócić do San Francisco. (śmiech)
Zdarzyło ci się odwiedzić Polskę w czasie tych europejskich wojaży?
Niestety nie. Ale na pewno chciałbym kiedyś tam pojechać.
Kiedy już wróciłem do San Francisco minął już na tyle długi czas dla mnie poza światem muzycznym, że na powrót zacząłem interesować się muzyką. Założyłem zespół z dwoma kolesiami z Nowego Jorku i jednym z San Francisco. Istniał krótko, może sześć miesięcy. Nazywał się on Silver Circus. Grał muzykę będącą połączeniem Iggy & The Stooges z Velvet Underground. Włożyłem w tę grupę sporo energii, ale inni spieprzyli sprawę i zespół się rozpadł. Widać inni też mieli dość muzyki. (śmiech) Potem cały czas tworzyłem jakąś muzykę, bo moi przyjaciele to w większości muzycy.
Jakiś czas później spotkałem ponownie Roba [Cavestany'ego, gitarzystę Death Angel - red.] i powiedziałem mu, że znów mam ochotę pograć koncerty, ale nie chcę reaktywowania Death Angel. Zależało mi na graniu takiej prostej rockowej muzyki. Coś w stylu Led Zeppelin, Aerosmith z lat 70. Tego typu rzeczy. Napisaliśmy z Robem kilka kawałków, ale potrzebowaliśmy do tego bębnów. Rob był w kontakcie z Andym, tak więc on zjawił się pograliśmy te kawałki z perkusją. W taki sposób narodził się zespół Swarm.
Wydaliśmy dwie EP-ki, graliśmy w USA jako support dla Jerry'ego Cantrella przez dwa i pół miesiąca, zaś później dostaliśmy telefon, że organizowany jest koncert dla Chucka Billy'ego, u którego stwierdzono raka. Chcieli, aby Death Angel reaktywował się i zagrał na tej imprezie. Wcześniej już się nas pytano, czy nie reaktywowalibyśmy Death Angel, żeby zagrać na festiwalach. Zawsze odmawialiśmy. Tym razem jednak cel był wspaniały. Nie mogliśmy się nie zgodzić.
Graliśmy więc trasę ze Swarm, wróciliśmy po niej do domu, mieliśmy dwa dni, przez które przygotowywaliśmy się do koncertu, a potem wyszliśmy na scenę i zagraliśmy. Wtedy po raz pierwszy zagrał z nami Ted. Byliśmy ostatnim zespołem, który potwierdził występ na "Thrash Of The Titans".
Kiedy staliśmy na scenie znów była między nami ta chemia, pomimo tego, że nie graliśmy tyle lat. Energia biegnąca od ludzi była elektryzująca. My oddaliśmy ją fanom. Dla nas to była magiczna noc. To miał być tylko jednorazowy występ, ale publiczność domagała się naszego powrotu i z tego powodu oraz z naszej miłości do wspólnego grania, znów jesteśmy.
Powiedziałeś przed rokiem w wywiadzie: "Gdyby nie Chuck Billy, Death Angel nigdy by się nie odrodził". Tak więc wielkie dzięki dla Chucka.
Dokładnie. (śmiech) Na szczęście Chuck wrócił, jest już zdrowy i to jest wspaniałe.
Wiele zespołów thrashmetalowych z Bay Area powróciło niedawno. Niektóre z nich nie grały przez wiele lat. Wiem, że w początkach kształtowania się sceny thrashmetalowej istniało swego rodzaju braterstwo pomiędzy członkami wszystkich zespołów. Czy tak jest do dziś?
Przez jakiś czas było krucho, bo scena się załamała i zamknięto kluby, w których można było grać, tak więc każdy poszedł swoją ścieżką. Ale w szczytowym momencie... Stary, to było niesamowite! Każdy chodził na koncert zaprzyjaźnionego zespołu, w ogóle wspaniale było być wówczas tutaj. Czułeś, że jesteś częścią czegoś wyjątkowego, czegoś naprawdę pięknego. Oczywiście była rywalizacja, ale na gruncie przyjacielskim. Chodziło o to, by po prostu być jak najlepszym.
Teraz zespoły powracają, a niektóre kluby ponownie się otwierają. Jest więc gdzie grać. To wspaniałe, bo znowu się chodzi na koncerty kolegów z innych zespołów. Dziś jesteśmy starsi, więc o rywalizowaniu nie ma już mowy. Jesteśmy szczęśliwi, że ponownie możemy się spotykać i grać muzykę, bo to jest wspaniałe uczucie.
Powiedz mi kilka słów o waszej obecnej publiczności. Czy dostrzegacie wśród niej sporo ludzi w waszym wieku, czy też jest sporo młodych fanów, którzy nie mieli okazji posmakować waszej muzyki sprzed lat w czasach kiedy powstawała?
To z pewnością jest mieszanka generacji. Jest sporo nowych fanów, którzy przychodzą na nasze koncerty, bo zapewne ktoś powiedział im, że jesteśmy dobrym zespołem. I to jest wspaniałe. Poza tym mamy nową publiczność w Europie, bo zagraliśmy nie tak dawno na "No Mercy Festival". Byli tam ludzie, którzy nigdy wcześniej nie widzieli nas na żywo. Latem tego roku znowu przyjeżdżamy do Europy i na pewno uda nam się zdobyć nowych fanów.
Wracając do albumu "The Art Of Dying", który jakby na to nie spojrzeć jest głównym tematem naszej rozmowy. Na początku wspomniałem o "Act III", który był kapitalną płytą, na której wznieśliście się na twórcze wyżyny, płytą bardzo zróżnicowaną. Nowa płyta jest z kolei bardziej bezpośrednia. Czy to był celowy zabieg, poprzez który chcieliście podkreślić, iż wracacie i jesteście mocno grającym thrashmetalowym zespołem?
Z pewnością tak właśnie jest. Jest to prostsza i o wiele bardziej surowo brzmiąca płyta. Tutaj jest zawarty w dużym stopniu pierwiastek koncertowy Death Angel, bo my przede wszystkim jesteśmy zespołem koncertowym. Zależało nam na tym, aby mieć produkcję kojarzącą się z nami siedzącymi w jednym pomieszczeniu i grającymi sobie muzykę. Zależało nam na zawarciu szczerości naszej muzyki. Chcieliśmy też dotknąć tutaj elementów znanych z naszych trzech poprzednich płyt, lecz również zachować pewien stopień zróżnicowania, bo cały czas jesteśmy muzykami, którym na tym zróżnicowaniu bardzo zależy. Chcieliśmy mieć pod względem struktury i dojrzałości muzycznej coś kojarzącego się z "Act III" i połączyć to z elementami znanymi z grania na żywo, które były na "The Ultra-Violence".
Tytuł płyty, jak i tytuły niektórych kompozycji na niej nie kojarzą się z niczym przyjemnym. Czy inspiracją dla ciebie do napisania tekstów były te wszystkie straszne rzeczy, które dzieją się wokół? Nie tylko w Ameryce, lecz również w innych częściach świata?
To, co się dzieje wokół nie pozostaje bez wpływu na nas. Taki dziś po prostu jest świat. Dla nas jednak ten tytuł ma nieco przewrotne znaczenie, bo dla nas sztuka umierania, to życie. Konkretne utwory na tej płycie mają różne źródła inspiracji. Niektóre z nich dotyczą świętowania. Część zaś na pewno ma związek z tym, jaki obecnie jest świat i jak czasami musisz się czuć bezużyteczny, bo chciałbyś coś zmienić, lecz jesteś tylko jednostką, a do zmiany potrzebne są grupy ludzi. Sporo się przecież dzieje bez nas. Niekoniecznie bez naszej wiedzy o tym, ale na pewno bez możliwości jakiegokolwiek wpływu na decyzje. Przez to musimy stawić czoła czemuś w co nie do końca wierzymy. Stąd w niektórych tekstach z płyty jest tyle frustracji.
Z tego, co mówisz mogę chyba wyciągnąć wniosek, że nie popierasz obecnej administracji amerykańskiej?
Spokojnie możesz wyciągnąć taki wniosek. (śmiech) Ale wiesz, ja pochodzę z San Francisco, w którym mieszkają ludzie chyba o najbardziej otwartych umysłach w całej Ameryce. Tutaj są największe protesty, tu mieszka najbardziej demokratyczna populacja Ameryki. Ja, a także żaden z moich przyjaciół nigdy nie głosował na Republikanów. W wyborach na jakikolwiek urząd.
Mark, zdecydowaliście się na współpracę z Brianem Josephem Dobbsem. Czy zanim weszliście do studia mieliście kogoś innego na myśli, czy może on był jedynym kandydatem?
W zasadzie Brian był dla nas jedynym wyborem. Miał czas wolny. Ja poznałem go lata temu i był wówczas inżynierem pracującym z Bobem Rockiem. Jest nim zresztą do dziś. Potrafi nadać naprawdę wspaniałe brzmienie. Wybraliśmy go dlatego, że jest inżynierem i producentem, jak również dlatego, iż nie jest kimś, kto by się starał zmienić to, co zaplanował sobie zespół. My pisaliśmy, my aranżowaliśmy utwory, zaś potem wchodziliśmy do studia, a on nadawał im brzmienie, którego od niego oczekiwaliśmy. Powiedzieliśmy mu, jakie brzmienie nas interesuje, a on potrafił je nadać. Od razu wyjaśniliśmy mu, iż zależy nam na brzmieniu kojarzącym się z koncertami. Dlatego, że dziś wiele płyt metalowych jest przeprodukowanych. Owszem, brzmią one znakomicie, ale my nie czegoś takiego szukamy. My naprawdę gramy prosto z serca i lubimy to surowe brzmienie gitar. Wydaje mi się, iż coś takiego udało nam się tutaj osiągnąć.
Wiem, że od lat przyjaźnisz się z Kirkiem Hammettem. Jak już jesteśmy przy temacie brzmienia i produkcji, powiedz mi, co sądzisz o brzmieniu "St. Anger"?
Jak dla mnie jest ono trochę dziwne. Ale z drugiej strony, kim ja jestem, aby oceniać taki zespół? O wiele bardziej podoba mi się brzmienie DVD niż płyty.
Mark, wiem, że miałeś okazję być na pierwszym koncercie Megadeth w San Francisco, gdy na gitarze grał z nimi Kerry King. Powiedz mi, jak oni wówczas brzmieli, jak to wszystko wyglądało? Miało się to jakoś do tego, co znane jest z pierwszej płyty Megadeth?
O tak, byłem na tym koncercie. Muzyka była bardzo podobna do tego, co jest na "Killing Is My Business...". Na żywo brzmienie było naprawdę bardzo intensywne. Wyglądali niesamowicie. Patrzyłeś na scenę i widziałeś Kerry'ego Kinga z burzą włosów i tymi wszystkimi kolcami, a obok stał sobie Dave Mustaine. Wspaniale było móc to zobaczyć.
Kerry już wtedy nosił kolce?
Tak. Już wtedy je zakładał. Wyglądał jak w czasach wczesnego Slayer. Następnego dnia Mustaine wyszedł na scenę z gitarą a la Randy Rhoads i pasem z nabojami. To był nieprawdopodobny koncert.
A może udało ci się nagrać choć jeden z nich?
Niestety nie. Byłem na samym przodzie i waliłem piórami jak szaleniec.
Miałeś kiedyś okazję porozmawiać z Kerrym o tych koncertach?
Nie. Powiem ci szczerze, że wiele razy zdarzyło mi się mijać Kerry'ego Kinga albo być w jego pobliżu, lecz tak naprawdę nigdy nie mieliśmy okazji, aby siąść i pogadać dłużej.
Ciekawi mnie jak wyglądały wtedy jego relacje z Mustainem, bo rozmawiając z Kerrym kilka lat temu powiedziałbym, że wówczas były delikatnie mówiąc nie najlepsze?
No tak. Ale tak to już bywa, gdy masz obok siebie dwóch gości o takich osobowościach, które chcą mieć superwładzę i superkontrolę nad wszystkim. (śmiech)
Chciałbym po raz kolejny poruszyć wątek albumu "Act III". Wydała go duża wytwórnia, Geffen Records. Płyta do dziś się broni i jest fantastyczna, po tylu latach brzmi tak świeżo.
Mam jednak wrażenie, iż ludzie z Geffen nie za bardzo przyłożyli się do jej promocji. Czy rzeczywiście tak było?
Masz niestety rację. Pozytywną rzeczą było to, że nagraliśmy taki album, że dano nam taką możliwość. Mogliśmy bowiem pracować z Maxem Normanem, który ma na koncie choćby "Blizzard Of Oz" i "Diary Of Madman". Ale to tyle. Jak daliśmy im taśmy z nagraną muzyką, to powiedzieli: Nie wiemy, jak promować taki zespół, jak wy. Nigdy nie mieliśmy u siebie zespołu grającego tak ciężko. Zupełnie nie mieli o tym pojęcia. Wynajęli ludzi z zewnątrz od PR, którzy też nie za bardzo wiedzieli, co z nami począć. Generalnie wszystko, co związane z "Act III" sprzedało się dzięki pracy, którą sami wcześniej włożyliśmy w promowanie tej muzyki. Poprzez granie koncertów i poprzez uznanie, które zdobyliśmy płytami "Frolic Through The Park" i "The Ultra-Violence".
A czy macie prawa do "Act III" czy wciąż ma je Geffen?
Niestety, wciąż ma je Geffen.
Biorąc pod uwagę wszystko to, co mi powiedziałeś o promowaniu "Act III", jak długo rozważaliście oferty przed podpisaniem nowego kontraktu? Wiadomo, że wybraliście Nuclear Blast.
Zgłosiło się do nas naprawdę wielu ludzi. Zastanowiliśmy się wspólnie, co będzie dla nas najlepsze i doszliśmy do wniosku, iż właśnie oferta Nuclear Blast. Czasy się zmieniły i takie zespoły nie mogą już liczyć na duże wytwórnie. Nuclear Blast są najlepsi, ponieważ wiedzą jak dotrzeć do ludzi, jak promować taki zespół jak nasz. Poza wszystkim oni naprawdę są fanami heavy metalu i potrafią dotrzeć do prawdziwych fanów metalu. Tam każdy od dyrektora do szeregowego pracownika żyje metalem. Doskonale znają się na promocji metalu, wiedzą też, co należy zrobić, aby fani poczuli się wyjątkowo, aby zespoły czuły się wyjątkowo. Nigdy wcześniej w swoim życiu nie doświadczyłem takiego podejścia ze strony wytwórni do zespołu. To jest po prostu fenomenalne, niesamowite.
To dlatego mają u siebie Anthrax, Exodus i wiele innych znakomitych zespołów.
No właśnie.
Jak już wspomniałem przyjaźnisz się z Kirkiem Hammettem. Miałeś kiedyś okazję pojammować sobie z nim?
O tak, jammowałem z Kirkiem tyle razy, że nie byłbym w stanie tego zliczyć. (śmiech) Mieszkałem kiedyś przez cztery lata blisko jego domu.
Czy któreś z tych jam sessions zostało zarejestrowanych?
Nie. Wchodziliśmy po prostu do salki w jego domu i graliśmy bluesy. Nigdy nie pisaliśmy żadnych kawałków. To były po prostu takie spontaniczne jam sessions. Graliśmy standardy, sporo coverów.
Z tego, co czytałem i tego, co Ted publikował w swoich informacjach z sesji nagraniowej, zarejestrowaliście znacznie więcej utworów niż jest ich na płycie. Co się z nimi stanie?
W tej chwili to dla nas samych jest jeszcze tajemnica, lecz jestem przekonany, iż pewnego dnia jakoś one wypłyną. Na pewno wymyślimy coś, a Nuclear Blast też na coś wpadnie.
Wspomniałeś, że Death Angel zagra na letnich festiwalach w Europie, ale czy jest szansa, że pojawicie się na regularnej trasie koncertowej?
Oczywiście. Na pewno zagramy kilka koncertów między występami na festiwalach, w klubach, zaś potem wydaje mi się, iż wrócimy do Ameryki we wrześniu, pogramy tam bodajże do końca października, a później - w listopadzie i grudniu - ponownie zawitamy do Europy na pełną trasę.
W takim razie nie mogę się doczekać kiedy wreszcie zobaczę was na żywo, najlepiej w Polsce.
Stary, ja też się nie mogę doczekać. Naprawdę bardzo chciałbym do was przyjechać.
Zróbcie mi tylko przysługę i nie znikajcie już na tak długo.
Nie ma szans. Przysięgam, że nie będziesz musiał czekać 14 lat na kolejną płytę Death Angel. Podczas trasy cały czas będziemy pisać nowe kawałki, tak więc będzie z czego wybierać utwory na nową płytę.
No to pięknie. Może jak wpadniecie do Polski coś was zainspiruje do napisania jakiegoś kawałka?
A czemu nie? (śmiech)
W takim razie musicie tylko się zjawić. Czekam i dziękuję za miłą rozmowę.