"Kocham każdy rodzaj sztuki"
Wykonawcom spoza USA rzadko udaje się zdobyć popularność w tym kraju. Pochodzący z Wenecji włoski gitarzysta Alex Masi należy do grona szczęśliwców, którym udało się odnieść sukces w Stanach Zjednoczonych, a dowodem była między innymi nominacja do nagrody Grammy w 1989 roku. Później sława Alexa nieco wyblakła, ale pomimo to ze stałą częstotliwością raczył on fanów swoimi nowymi nagraniami. W 2001 roku Masi podpisał kontrakt z fińską wytwórnią Lion Music, co zaowocowało nagraniem i wydaniem płyty "Eternal Struggle", oraz reedycjami czterech wcześniejszych albumów. Był to dobry powód do porozmawiania z Alexem o przebiegu jego kariery i planach na przyszłość. Z okazji skorzystał Lesław Dutkowski.
Musiało minąć kilka lat zanim zdecydowałeś się na wydanie "Eternal Struggle". Co działo się z tobą, gdy nie nagrywałeś?
Po wydaniu płyty "In The Name Of Bach" zacząłem pisać piosenki z wokalistą i miały one znaleźć się właśnie na mojej nowej płycie. Po blisko roku pracy zdałem sobie sprawę, że ten facet nie był odpowiedni, tak więc skontaktowałem się z Kylem Michaelsem i od nowa napisałem wszystkie melodie i teksty. Z tego dopiero wyszedł materiał na płytę.
Jaki rodzaj walki masz na myśli? Między dobrem z złem, walką niedocenianego muzyka o zdobycie uznania, a może walkę o zdobycie serca ukochanej kobiety?
Kiedy teraz myślę o tym tytule, mam na myśli długą drogę, którą musiałem przebyć, aby nagrać tę płytę. Początkowo miała się nazywać inaczej, lecz po całym tym zawirowaniu, którego doświadczyłem podczas tworzenia tej płyty, słowo "walka" wydawało się całkiem ładnie pasować. Zaś wyraz "wieczna" zawsze pasował do walki, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że w moim przypadku trwała ona tak długo. Mam wrażenie, że tytuł można odnieść do każdego rodzaju walki. Zaraz po 11 września ludzie pytali mnie, czy ma on coś wspólnego z zamachami, walką z terroryzmem itd. To jednak ma związek z każdą walką, o której mógłbyś pomyśleć w dowolnym czasie w historii ludzkości.
"Eternal Struggle" wydała fińska wytwórnia Lion Music. Oznacza to zapewne, że nie jesteś już związany kontraktem z wytwórnią Metal Blade, która przez lata wydawała twoje płyty. Nie byłeś z nich zadowolony? I czemu wybrałeś właśnie Lion Music?
Prawda jest taka, że mój kontrakt z Metal Blade wygasł w 1991 roku. Na swój sposób byli w porządku, lecz pracowali tam również goście o niezbyt czystych intencjach. Ja zaś poszukiwałem innych dróg do wyrażenia siebie, bo byłem znudzony metalem lat 80. Album "Vertical Invader" jest moją odpowiedzią na to znudzenie. A umowę z Lion Music podpisałem po tym, jak jej szef Lasse zainteresował się w 2000 roku wydaniem albumu "In The Name Of Bach".
Niektóre twoje płyty firmowane są tylko nazwą Masi, inne zaś jako Alex Masi. "Eternal Struggle" ukazał się z nazwą Masi. Czy to oznacza, że po latach grania doszedłeś do wniosku, że wolisz grać w zespole niż robić wszystko na własną rękę? A może to czysty przypadek i twoja następna płyta będzie już nagrana przez Alexa Masi?
Zazwyczaj, kiedy nagrywam z zespołem, płyta ukazuje się jako dzieło stworzone przez Masi. Natomiast Alex Masi dotyczy moich płyt solowych. Obie sytuacje mi odpowiadają. Teraz na przykład pracuję nad wspólną płytą z Johnem Macaluso, tak więc dostaniesz do rąk coś podpisanego zupełnie inaczej.
Na liście podziękowań znalazłem nazwisko Liama Howletta, lidera The Prodigy. Taka muzyka też jest dla ciebie inspiracją?
Masz dobre oko! Tak, uwielbiam The Prodigy i Liama, który jest mózgiem całego projektu. Naprawdę jestem zdania, że ich płyta "Fat Of The Land" to kamień milowy w rozwoju muzyki. Jeśli wsłuchasz się uważnie w ich kompozycje, to wychwycisz tę wielość warstw, z których każda doskonale pasuje, tak jak to się dzieje na przykład w fudze Bacha. Nie sposób zaprzeczyć, że Liam to geniusz. Problem w tym, że ludzie odrzucają ich wizerunek i syntezatory, ale oni są naprawdę niesamowici i tak ciężko brzmią. Nie mogę się doczekać ich nowej płyty.
Skoro już jesteśmy przy liście podziękowań, to proszę wyjaśnij mi zdanie: A gigantic F. U. To Legacy Partners Corporation?
Zabawne, że o tym wspomniałeś. To długa historia, ale spróbuję opowiedzieć ją w skrócie. W połowie 2000 roku musiałem wyprowadzić się z budynku, w którym mieszkałem przez dziewięć lat. Wszystko przez to, że wielka korporacja, która go wykupiła, zamierzała go zburzyć i na tym miejscu wybudować coś znacznie droższego, aby móc inkasować większe pieniądze za wynajem. Pozwolili ludziom pomieszkać jeszcze miesiąc, a potem wszyscy musieli sobie znaleźć inne mieszkanie w Los Angels. A musisz wiedzieć, że w tym mieście to naprawdę mało czasu. Każdego traktowali jak gówno, a ja chciałem nawet zaciągnąć ich do sądu. Na szczęście udało mi się znaleźć ten miły dom, w który teraz mieszkam, ale wciąż nienawidzę ich za to, co zrobili wielu ludziom w imię czystej chciwości. Jedyne, co mogłem zrobić, to powiedzieć im, żeby się pier***ili z okładki mojej płyty. Wysłałem im nawet egzemplarz.
Czy po raz pierwszy pracowałeś z muzykami, którzy wraz z tobą nagrali "Eternal Struggle"? Jeśli tak, to przybliż trochę ich sylwetki.
Pracowałem już wcześniej z wokalistą Kylem Michaelsem na moich dwóch poprzednich płytach ["The Watcher" i "Tales From The North", które ukazały się w bardzo małym nakładzie i dziś są trudno dostępne - red.]. Kyle śpiewał również na koncertach z Geezerem Butlerem. Greg Young pojawił się na płycie "The Watcher". Całkowicie nową postacią jest jedynie Paul Marangoni, perkusista pochodzący z Kanady, z Toronto.
Trochę mnie zaskoczyłeś umieszczając na nowej płycie przeróbkę kompozycji grupy Foreigner - "Blue Morning Blue Day". Czemu ten zespół i ta piosenka?
Uwielbiam sposób śpiewania Lou Gramma, tak uduchowiony, a czasami taki ciężki. Nawet gdy śpiewa ballady, słychać, że to prawdziwy rockman, jest niesamowity. Życzę mu, żeby uporał się z problemami zdrowotnymi i by kontynuował karierę.
"Blue Morning... " to świetna piosenka, z klasycznymi zmianami brzmienia, co z kolei wiąże się ze znakomitą aranżacją.
Musisz przyznać, że album "Eternal Struggle" to najostrzejsza pozycja w twoim dorobku. Przyznam też, że na tej płycie grasz chyba lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Czy to, co zawarłeś na tym albumie, jest wskazówką, że teraz będziesz podążał właśnie w tym kierunku, czy też można się spodziewać od ciebie w przyszłości czegoś stylistycznie odmiennego i nagranego zupełnie z kimś innym?
Dzięki za komplement. Tak, też uważam, że gram coraz lepiej, odkąd przestałem robić różne szalone rzeczy i znów na poważnie wziąłem się za muzykę. Zamierzam nagrywać ostre albumy, ale mój następny projekt to będzie współpraca z Johnem Macaluso z ARK, o której wspomniałem wcześniej. On przyleciał niedawno do mnie z Nowego Jorku, aby się przekonać, nad czym będziemy pracować. A będzie to odległe od tego, co ludzie mogliby oczekiwać. Totalne szaleństwo.
O ile wiem, nie mieszkasz już w Ameryce i wróciłeś do swojej rodzinnej Wenecji. Czy rozważałeś powrót do Ameryki, zwłaszcza, że teraz powracają tam lepsze czasy dla muzyki, którą grasz, a ty przecież jesteś tam znaną osobą?
Masz nieaktualne informacje. Mieszkam cały czas w Los Angeles i tak jest od 1986 roku. Do Wenecji przyjeżdżam jedynie po to, by zobaczyć się z rodziną. Podoba mi się w Los Angeles. To szalone miasto, ale ja też jestem szalony, więc dobrze pasujemy do siebie.
Wiele osób porównuje twój styl gry do Ritchiego Blackmore?a i Yngwiego Malmsteena. Nie obraź się, ale można nawet zauważyć pewne fizyczne podobieństwo do Szweda. Czy takie porównania dodają ci energii, czy też w ogóle nie mają dla ciebie znaczenia, bo i tak robisz to, na co masz ochotę i nie słuchasz tego, co mówią inni?
Wszyscy pochodzimy z Europy. Ja dorastałem słuchając Ritchiego Blackmore?a, a cała nasza trójka pozostaje pod wpływem muzyki klasycznej. Nie mam nic przeciwko porównaniom z Yngwiem, on jest przecież znakomitym muzykiem, ale chciałbym, aby więcej ludzi wiedziało, że ja grałem taką muzykę na długo przed tym, zanim w ogóle usłyszałem o Yngwiem Malmsteenie. Mój sposób grania to wypadkowa stylów Ritchiego Blackmore?a, Alana Holdswortha, Johna McLaughlina. Co zaś do podobieństwa fizycznego, to mogę dodać, że oboje z Yngwiem lubimy piwo. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Wenecję wspomniałem nieprzypadkowo. Swojemu miastu dziękujesz za "oceany inspiracji". Chciałbym wiedzieć, co jest takiego w tym mieście, czego nie mógłbyś odnaleźć na przykład w Los Angeles czy Tokio?
Jeżeli kiedykolwiek zdarzy ci się spędzić kilka miłych dni w Wenecji, nie biegając trasami turystycznymi, zauważysz nastrój, specyficzne powietrze. Atmosfera jest tam inna niż gdziekolwiek indziej na świecie. Możesz wręcz wyczuć barok w powietrzu. Wszystko wokół jest stare. Gdy dorastasz w takim miejscu, klimat zostaje w twojej krwi i DNA. Kiedy słyszę Vivaldiego, przed moim oczami natychmiast pojawiają się obrazy konkretnych ulic w Wenecji zimą, spowitej mgłą. Obrazy, z którymi dorastałem jako mały chłopiec. To jest dla mnie bezcenna inspiracja.
Wiem, że od dzieciństwa interesujesz się malarstwem. Specjalnie mnie to zresztą nie dziwi, bo twój ojciec jest malarzem. Na okładce "Eternal Struggle" umieściłeś obraz Williama Blake?a. Czy to twój ulubiony malarz? Co szczególnie ujmuje cię w jego twórczości?
Szukałem obrazu, który symbolizowałby słowa "wieczna" i "walka", a wizerunek anioła Michała walczącego ze smokiem wydawał się być doskonały, zwłaszcza ze względu na ten okrągły motyw. Kocham każdy rodzaj sztuki - wizualną, akustyczną, kino, literaturę itp. Wszystko, co kreatywne, stanowi dla mnie inspirację.
Masz już własne studio, zajmujesz się także produkcją i nagrywaniem dźwięku. Nagrywasz tylko swoją muzykę, czy również inne zespoły?
Głównie nagrywam moją muzykę, ale również innych, który przysyłają mi nagrania. Takie sesje na długi dystans. Posiadanie studia i sprzętu to coś magicznego, co pozwala mi zapisywać swoje pomysły wtedy, gdy mam na to ochotę i to w sposób profesjonalny. To spełnienie marzenia. Technologia to wspaniała rzecz.
Zaczynałeś we Włoszech, w czasach, gdy twój kraj kojarzył się ludziom z zewnątrz z takimi wykonawcami, jak Drupi, Adriano Celentano czy Al Bano i Rominą Power, a nie z rockmanami. Obecnie wielu wykonawców z Włoch, by wymienić choćby Rhapsody, Lacuna Coil, Death SS, Dario Mollo i jego Voodoo Hill, są znani i uznani również poza swoją ojczyzną. Co twoim zdaniem stało takiego się, że twoi rodacy pokochali rock i metal? Coś się zmieniło?
Cóż, nie mieszkam już we Włoszech od wielu lat, tak więc trudno jest mi się wypowiadać. Wiem jednak, że zawsze było tam wielu fanów dobrego rocka. Byłem nastolatkiem, gdy takie zespoły jak PFM, Orme, Area czy Banco del Mutuo Soccorso kasowały wiele angielskich zespołów swoją muzyką, więc sądzę, że Włosi zawsze lubili dobry rock. Problem pojawia się, gdy zaczynamy brać pod uwagę pop, który jest zarazą dotykającą ludzi wszędzie na świecie. Jest beznadziejny niczym jedzenie z fast foodów. Wiele gatunków muzycznych jest znakomitych, nie tylko metal i rock. Fani metalu mogą stać się bardzo ograniczeni słuchając tylko tego gatunku, istnieje takie ryzyko. W latach 80. był okres, w którym fani metalu byli otwarci na różne style - hard rock, muzykę klasyczną, jazz itp. Miejmy nadzieję, że takie podejście powróci. Co wykonawców włoskich, których wymieniłeś, obawiam się, że nie znam ich twórczości, ale jestem pewny, że są dobrzy skoro zostali zauważeni.
Zaczynałeś swoją karierę w zespole Ruins. Możesz coś powiedzieć o jego muzyce? Nagraliście coś? Jeśli tak, to czy jest jakaś szansa, że to zostanie wydane?
Muszę przyznać, że odrobiłeś pracę domową. (śmiech) Ruins to był zespół eksperymentalny, w którym grałem w latach 70., miałem wtedy chyba 16 albo 17 lat, a słuchaliśmy wówczas takich zespołów, jak Soft Machine, Henry Cow itp. Robiliśmy wiele szalonych rzeczy. Mam trochę nagrań z tamtych czasów, ale nie jestem pewien, czy zostałyby dobrze przyjęte przez publiczność. Powiedzmy, że są baaardzo eksperymentalne.
Gdy zakończyłeś naukę w konserwatorium muzycznym w Veronie, zdecydowałeś się jednak szukać inspiracji w Londynie. Potem wróciłeś do Włoch i wtedy właśnie narodził się Dark Lord. Dlaczego nie założyłeś zespołu w Londynie?
Ponieważ w Londynie była wtedy [początek lat 80. - red.] silna konkurencja, a ja uważam, że lepiej być większą rybą w małym basenie, niż małą rybką w oceanie. Poza tym mój przyjaciel, perkusista Sandro Rosso Bertoldini, mieszkał w Wenecji, a ja uwielbiałem z nim grać.
Z tego co wiem, Dark Lord wydał jedną EP-kę. Czy jest możliwe, że wydasz ją ponownie, skoro masz podpisany nowy kontrakt płytowy?
Dark Lord nagrał dwie EP-ki - "Dark Lord" i "State Of Rock". Ta druga była swego czasu, pod koniec lat 80., bardzo popularna w Brazylii. Chciałbym kiedyś zremiksować i zremasterować niektóre nagrania Dark Lord. W tamtych czasach miało to taką dziką, naturalną energię.
Należysz do tych szczęśliwców, którzy mieli okazję współpracować ze swoimi idolami. Allan Holdsworth zagrał na płycie "Attack Of The Neon Shark". Jak do tego doszło i z kim jeszcze chciałbyś popracować?
Wbrew pozorom wszystko było bardzo proste. Mój menedżer zapytał mnie: Alex, kogo chciałbyś mieć jako gościa na nowej płycie?, a ja odpowiedziałem: Allana Holdswortha!. Myślałem jednak, że na tym cała sprawa się zakończy, lecz dwa dni później zadzwonił sam Allan i zapytał, nad czym mielibyśmy razem pracować. Chętnie nagrałbym coś z Terrym Bozzio, bo uwielbiam jego grę i bardzo mnie ona inspiruje. Czasami wpadam na pomysły nowych zagrywek gitarowych, słysząc jak on gra na perkusji. On jest niczym skarb narodowy. Marzyłoby mi się zagranie razem z Jaco Pastoriusem, geniuszem o wspaniałej duszy. Sposób gry i podejście do instrumentu Eddiego Jobsona też robią na mnie wrażenie. Joni Mitchell rozwala mnie swoją prostotą. List jest zbyt długa, by wymieniać dalej.
Wspomniałem album "Attack Of The Neon Shark", ponieważ moim zdaniem to twoja najbardziej zróżnicowana płyta. Są tu niesamowite solówki gitarowe, np., w "DFWM", "Wasted In The West (Idiots) ", jest trochę jazzu w "La Lattaia", mamy też rockową piosenkę "Under Fire". Oprócz tego jest plejada fantastycznych gości - poza Allanem Holdsworthem jeszcze Frankie Banali z Quiet Riot i WASP, Jeff Scott Soto, David Michael Phillips z King Kobra i japoński wirtuoz gitary Kuni.
Czy ty też uważasz ten album za wyjątkowy w twojej dyskografii? O ile się nie mylę, to właśnie za niego byłeś nominowany do nagrody Grammy?
Lubię tę płytę, sadzę, że przede wszystkim dlatego, że była dość odważna, biorąc pod uwagę fakt, że ukazała się po "Downtown Dreamers", która była promowana w MTV. Graliśmy dużą trasę promocyjną, a na każdym koncercie piękne dziewczyny śpiewały "God Promised A Paradise". Jednak zrezygnowałem z tego świadomie, aby zrobić coś tak radykalnego, jak "Attack Of The Neon Shark" Nie uważam jej za moją najlepszą płytę, momentami gram bardzo niechlujnie, ale z nią wiąże się duży nakład dobrego ducha i pozytywnej energii. To, że była nominowana do Grammy, było miłe, ale specjalnie wiele dla mnie nie znaczyło.
Jeżeli już jesteśmy przy Grammy, to czy ta nominacja nie miała żadnego wpływu na twoją karierę? Nie było ci potem łatwiej realizować własne pomysły, zapraszać ciekawych gości do studia, grać koncerty?
Raczej nie. Czasami aktor dostanie Oscara, a zaraz potem znika i więcej o nim nie słychać. Sądzę, że te wszystkie nagrody są sposobem ludzi show biznesu na pogratulowanie samym sobie, a to wcale nie oznacza, że ma to coś wspólnego z wartością artystyczną.
Wracając do "Attack Of The Neon Shark". Nie jest to płyta łatwa w odbiorze i nie jest dla każdego odbiorcy. Rok przed jej wydaniem, w 1988, ukazał się album Masi "Downtown Dreamers", z zupełnie inną muzyką, hard rockiem w stylu amerykańskim, czyli muzyką bardzo popularną w tamtym czasie. Prędzej oczekiwałbym, że to właśnie ta płyta przyniesie ci nominację do Grammy, bo Amerykanie kochają ten sposób grania. Zgadzasz się?
Wiesz, historia związana z moją nominacją do Grammy wygląda tak, że jedna dziewczyna z wytwórni Warner, powiedzmy, że bardzo mnie lubiła. Zrobiła więc wszystko co w jej mocy, aby przekonać kogo trzeba, że powinienem być nominowany w kategorii "najlepsze instrumentalne nagranie rockowe". To było naprawdę bardzo miłe z jej strony i ze strony tych ludzi, że przyznali mi nominację, lecz i tak nie miałem żadnych szans na zwycięstwo, skoro moim rywalem był Jeff Beck.
Mam wrażenie, że teksty z "Downtown Dreamers" opisują to, czego doświadczyłeś wówczas w USA. Wygląda na to, że miałeś tam wspaniałe momenty, lecz również i bardzo ciężkie chwile. Czy tak rzeczywiście było?
Muszę ci się przyznać, że nie miałem na teksty większego wpływu, bo napisał je nasz producent. Wtedy bardziej zajmowało mnie to, by grać i wypić parę drinków. Ja wymyśliłem tylko tytuł. Ale to prawda, że "Downtown Dreamers" oddaje to, kim wówczas byłem, czyli niedoświadczonym kolesiem, który przyjechał z Wenecji do Los Angeles, smakującym wszystkie owoce, które to miasto ma do zaoferowania.
Zdobyłeś uznanie w USA a niewielu Europejczyków ma to szczęście. Czy te osiągnięcia zadowalają cię?
Tak, zadowala mnie to co osiągnąłem, ale chciałbym, by moja nowa muzyka była częściej prezentowana w USA. Sądzę, że to nastąpi w odpowiednim czasie.
Na płycie "Vertical Invader" umieściłeś kompozycję "A Tribute To T.B. ". Kim był T.B. i co znaczył dla ciebie?
Nie mogę ujawnić, kto kryje się za tymi inicjałami, bo mogłoby to stworzyć wiele problemów. Dla mnie był on psychotykiem, który stracił panowanie nad sobą, a później starał się nadać sens swemu szaleństwu. Jednak w ostatecznym rozrachunku nie udało mu się to. Oddałem tą kompozycją hołd szaleństwu i próbie wyjścia z chaotycznej sytuacji.
Alex, potrafię sobie wyobrazić, że grasz koncerty z Motorhead, Saxon, Blue Oyster Cult, Joe Satrianim czy Garym Moorem. Moja wyobraźnia jednak zawodzi, gdy mam sobie wyobrazić ciebie otwierającego koncerty Slayer. Jak to się stało, że grałeś przed nimi i jak wyglądały twoje relacje z muzykami Slayera?
To było złe doświadczenie. Pierwszy koncert graliśmy w Hollywood Palladium, a przed nami grał jeszcze Danzig. Przed salą były zamieszki i jedna osoba została zabita. Slayer zawsze przyciągał fanatycznych fanów, którzy musieli rozładowywać swoją negatywną energię i robili to najczęściej kosztem ludzi. Zespół powinien jakoś kierować tą energią i zamieniać dobrą w złą, tak aby wszyscy dobrze się bawili. Slayer jednak dbał głównie o to, by było gorzej, zwłaszcza zespołom otwierającym. W Dallas, w Teksasie, graliśmy na scenie pierwszą piosenkę, a po jakiś 30 sekundach dostałem w klatkę dużym kawałkiem metalu. Pamiętam, że Tom Araya stał z boku sceny i śmiał się z tego. Po tym koncercie wycofaliśmy się z trasy.
Powiedz mi, czy masz jeszcze kontakt z opiekunką twojej młodszej siostry, która jest w dużym stopniu odpowiedzialna za to, że pojawił się taki talent, jak Alex Masi? Dzięki niej poznałeś rocka i pop. Czy ona zna w ogóle twoją muzykę?
Ona cały czas jest w kontakcie z moją rodziną, a najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że wtedy była niezłą laską i pozostała niezłą laską do dziś. To chyba potęga muzyki sprawiła. (śmiech) Być może odwiedzi mnie kiedyś w Los Angeles.
Uwielbiasz muzykę klasyczną. Złożyłeś nawet hołd Janowi Sebastianowi Bachowi płytą "In The Name Of Bach". Myślałeś może o podobnym hołdzie dla innego kompozytora
Tak, rozważam nagranie albumów w hołdzie Beethovenowi, Mozartowi i kilku innym kompozytorom. Także Wagnerowi. Na to musi jednak być odpowiednia chwila, tak jak w przypadku albumu w hołdzie Bachowi. Ta płyta była dla mnie wspaniałym doświadczeniem.
Do twoich ulubionych kompozytorów należy Fryderyk Chopin. Ciekawi mnie, czy znasz jeszcze jakichś innym polskich kompozytorów? I w ogóle co kojarzy ci się z Polską?
Chopin był wielki. Lubię też Góreckiego oraz kilku pianistów, np. Wandę Landowską czy Ignacego Paderewskiego. Przykro mi, ale nie wiem za dużo o Polsce, ale bardzo chciałbym tam kiedyś przyjechać. Macie też niezłą drużynę piłkarską.
Zamierzasz promować "Eternal Struggle" trasą koncertową? Jest szansa, że zobaczymy cię w Polsce?
Na razie czekamy. Chcemy się przekonać, czy w Europie jest zainteresowanie naszą muzyką. Jeśli przyjedziemy, postaram się wywrzeć nacisk na to, byśmy zagrali w Polsce.
Dziękuję za rozmowę.