"Jesteśmy staroświeccy"
Szwedzki duet Roxette powstał w jeszcze połowie lat 80., gdy spotkali się: wokalistka Marie Fredriksson i kompozytor-gitarzysta Per Gessle. Szybko podbili rodzinny kraj, ale długo nie mogli się przebić dalej. Udało im się to dopiero w 1989 roku, gdy pewien amerykański student przywiózł ze Szwecji drugi album duetu - "Look Sharp!" i wysłał go do lokalnej stacji radiowej. Pochodzący z niego utwór "The Look!" szybko zaczęły grać także inne radia amerykańskie i tak zaczęła się wielka kariera zespołu, która ma na koncie 40 milionów sprzedanych albumów i 15 milionów singli. Po dłuższej przerwie, w kwietniu 2001 roku Roxette powracają z nową płytą "Room Service". Z tej okazji z Marie i Per rozmawiał Piotr Metz (RMF FM).
Jak się wam podoba nasz kraj?
Per: Bardzo nam się podoba. Dobrze się tu bawimy. Ludzie są bardzo hojni
i przyjacielscy.
Moim zdaniem Roxette jest jednym z zespołów najbardziej przyjaznych rozgłośniom radiowym. Prawdopodobnie dlatego, że właśnie radio pomogło wam przebić się na przykład na rynku amerykańskim. Wasza nowa płyta również brzmi jak kolekcja radiowych przebojów. Czy sądzicie, że w czasach MTV, VH1 i tym podobnych, radio jest ważniejszym medium niż telewizja?
Per: Ciężko powiedzieć. Ale muzyka trafia do uszu i radio też trafia do uszu. To jest podstawowa rzecz. Oczywiście, dziś w muzyce pop liczy się całe opakowanie. Musisz kręcić świetne teledyski, grać świetne koncerty i udzielać świetnych wywiadów.
Ale wciąż pisząc piosenki zwracacie większą uwagę na dźwięki niż na stronę wizualną. Czy sądzicie, że za 10 lat będzie się zaczynać od obrazka, za którym dopiero będzie podążał dźwięk?
Per: Nie, nie wydaje mi się. To wszystko obraca się wokół dźwięków. Jeżeli jesteś w studio, otoczony dźwiękami, w tym momencie nigdy nie myślisz o stronie wizualnej.
Prawdopodobnie myślicie jednak o charakterystycznym brzmieniu Roxette. Bo moim zdaniem jest coś takiego, jak brzmienie Roxette, choć z różnymi wariacjami.
Per: To prawda. Nowy album "Room Service" jest pod tym względem klasycznym albumem Roxette. Jesteśmy razem już od piętnastu lat, to bardzo długo. Moim zdaniem musisz mieć tego rodzaju doświadczenie, żeby nagrywać klasyczne płyty. Ten album ma właśnie to charakterystyczne brzmienie Roxette, o którym wspominałeś. Po prostu nie robiliśmy niczego na siłę, staraliśmy się, żeby to, co nagramy, było naturalne.
Osią tego wszystkiego są klasyczne piosenki. Wasze piosenki mają klasyczną konstrukcję, klasyczne harmonie. Czy podzielacie opinię, że po tych wszystkich zawirowaniach związanych z techno, muzyką, w której liczy się tylko rytm, do łask wróci najważniejsza rzecz, czyli melodia - bo inaczej znajdziemy się ślepej uliczce?
Per: To nie jest ślepa uliczka. My należymy do innego pokolenia. Wywodzimy się z tradycji muzyki pop lat 60. i 70., kiedy wszystko podporządkowane było melodii. Dzisiejsi nastolatkowie, gdy zaczynają tworzyć muzykę, mogą obrać inną ścieżkę: hip hop, house, czy coś w tym stylu. To jest tylko różnica pokoleń. My jesteśmy staroświeccy, wydaje się nam, że melodia jest królem.
Mam nadzieję, że mylisz się mówiąc, że jesteś staroświecki. W odczuciu wielu ludzi Nirvana robiła tylko mnóstwo hałasu. Ale przecież oni układali piękne melodie. To samo Everlast - na jego nowej płycie dominują piękne melodie, cała reszta jest tylko dodatkiem. A jak rodzą się wasze piosenki? To znaczy, czy najpierw powstaje muzyka, czy teksty, a może jedno i drugie jednocześnie?
Per: To zależy. Pracujemy w różny sposób. Ja kolekcjonuję pomysły. To może być jakaś fraza, coś wziętego z rozmowy z taksówkarzem, czy na przykład z filmu. Zapisuję to lub staram się zapamiętać.
I polegasz na swej pamięci, czy masz specjalną księgę, gdzie zapisujesz wszystkie pomysły i potem starasz się przypomnieć sobie: o co w tym chodziło?
Per: Mam taką książeczkę. Zdarzyło się też, że nagrałem kawałek piosenki na swoją automatyczną sekretarkę. Zbierasz takie różne pomysły, a kiedy nadchodzi właściwy czas i masz na to ochotę, wracasz do studia i piszesz piosenki przy użyciu fortepianu lub gitary. Większość piosenek komponuję jednak z gitarą. Dla mnie najtrudniejsze jest pisanie żywiołowych piosenek, takich szybkich trzy-akordowych przebojów. To naprawdę trudne i właśnie dlatego zawsze staram się takie pisać. Z balladami i wolniejszymi utworami mam o wiele mniej kłopotów. Ale różnimy się między sobą. Marie, ty używasz głównie fortepianu...
Marie: Tak, dla mnie też dużo łatwiejsze jest komponowanie ballad. Ale bardzo różnimy się też w podejściu do pisania tekstów. Jeśli ja piszę tekst, to jest on zawsze o czymś, co sama przeżyłam - o mnie, o ludziach dookoła. Bardzo trudno jest mi pisać fikcyjne historie. Per jest dobry w wymyślaniu historii typu "Jefferson" czy "Cooper".
Czyli pisanych w trzeciej osobie...
Marie: Właśnie. U mnie jest to bardzo osobiste, zawsze tak do tego podchodziłam.
Czy potraficie tworzyć, mając nóż na gardle - dajmy na to w sytuacji, gdy płyta ma się ukazać za pół roku i za dwa miesiące musicie wejść do studia? A może potrzebujecie czegoś takiego, żeby móc się skoncentrować na pracy? Na przykład Nick Cave powiedział mi, że codziennie od 9-tej do 15-tej siedzi w biurze i po prostu pisze, co wydaje mi się niewiarygodne...
Marie: Moim zdaniem to jest wyjątkowo trudne. Ja nigdy tak nie pracuję. Muszę najpierw mieć pomysł - dopiero później siadam i go zapisuję. Tak powstaje piosenka.
Per: Ale jednak dobrze jest mieć deadline, o którym wspominałeś. Jeżeli wiesz, że album musi się ukazać w święta, łatwiej o dyscyplinę. Z drugiej strony trudno byłoby traktować to jak pracę w biurze. Ja też mogę tworzyć tylko wtedy, gdy czuję taką wewnętrzną potrzebę. Bardzo łatwo jest napisać piosenkę, ale nie jest łatwo napisać dobrą piosenkę.
Czy traktujecie każdą swoją piosenką jak odrębną całość, czy może bardziej w kontekście płyty, na której się znalazła lub czasów, w których powstała? Czy każda jest jak osobne dziecko? Bo fani często kojarzą utwór z albumem, danym rokiem, rozdaniem nagród MTV, koncertem, na którym byli lub czymś podobnym. Dla was są one pewnie pojedynczymi fragmentami?
P: Tak, to prawda.
A czy podczas nagrywania płyty myślicie w kategoriach koncertowych? Na przykład: ten numer będzie killerem na żywo, a z kolei ten trudno będzie zagrać? Czy w ogóle się nad tym zastanawiacie podczas nagrywania?
Per: Nie, nie robimy tego. Ale powinniśmy. Wiesz, to są dwie różne rzeczy. Piosenka rodzi się w studio. Dopiero potem musisz ją przełożyć na język koncertowy, razem z zespołem. Czasami bywa to trudne, szczególnie w przypadku piosenek, gdzie jest dużo nowoczesnej technologii, jak "The Centre Of The Heart" czy "I Wish I Could Fly" - tam jest duża orkiestra. Trudno to odtworzyć, musisz przearanżować utwór przed wykonaniem go na żywo.
Uważacie, że technologia jest pożyteczna? A może czasami obawiacie się, że możecie przedobrzyć, mając nieograniczone możliwości? Kiedy macie do dyspozycji pięć sampli, nie ma problemu. Kiedy jest ich czterysta, zawsze ma się takie poczucie, że można coś poprawić. Nie wydaje się wam to ryzykowne?
Per: Zdecydowanie tak. Bardzo łatwo jest przeholować. Myślę, że profesjonalista powinien umieć powiedzieć sobie "dość". Ale tak, jak powiedziałeś, możliwości jest mnóstwo, możesz robić, co tylko zechcesz. Na nowej płycie staraliśmy się nie przekombinować z produkcją. Mimo, że jest tam parę ballad, nie są to rzeczy w stylu "Listen To Your Heart" czy "It Must Have Been Love". Chcieliśmy, aby dominował w nich ludzki głos, więc produkcja jest o wiele skromniejsza. Żeby zrobić coś takiego, musisz mieć doświadczenie i wiarę w siebie. Musisz polegać na piosence, a nie na produkcji.
Muszą być jakieś anegdoty czy historie związane z poszczególnymi utworami z tej płyty. Moglibyście opowiedzieć o paru z nich?
P: Popatrzmy na listę utworów... Nic nie mogę sobie przypomnieć!
Czy one wszystkie pochodzą mniej więcej z tego samego okresu? Może część z nich przez parę lat czekała na swą kolej?
Marie: "The Centre Of The Heart" jest stare. To było napisane jakieś cztery, pięć lat temu. Nagraliśmy tę piosenkę na płytę "Have A Nice Day". Ale nie podobała nam się tamta wersja, była wolniejsza. Zatrzymaliśmy ją, bo sama piosenka nam się podobała, tyle, że nie byliśmy do końca usatysfakcjonowani.
A ten riff na początku, wzięty z Giorgio Morodera, to był żart?
Per: Tak, ten cały utwór jest jak collage różnych stylów. Jest tam coś z Morodera, z Frankie Goes To Hollywood, coś z "The Look".
A więc w pewnym sensie jest to taki powrót do korzeni...
Per: Tak.
To robi fajne wrażenie, kiedy po raz pierwszy słucha się płyty.
Per: "Milk And Toast And Honey" jest jedną z moich ulubionych piosenek z tego albumu. To jeden z tych utworów, które nosiłem w głowie przez pół roku, zanim nagrałem demo, bo był taki mocny. On jest jakby specjalnie stworzony dla Marie, ale mieliśmy duże problemy z jego nagraniem. Oboje bardzo lubiliśmy tę piosenkę i mieliśmy względem niej duże oczekiwania. I kiedy wreszcie trzeba było ją nagrać, nic nam nie pasowało. Musieliśmy więc ciężko pracować, ale w końcu wokal wyszedł fantastyczny. To jeden z tych utworów, w których wokal jest zdecydowanie najważniejszy. Co jeszcze? "Little Girl" jest twoją piosenką, Marie...
Marie: Tak, napisałam ją bardzo szybko. To taki hołd złożony mojemu dzieciństwu. To jest fantastyczne, gdy czasami odbywa się to tak bezproblemowo. Po prostu usiadłam przy fortepianie i za chwilę piosenka była gotowa.
Taki swobodny potok wspomnień...
Marie: Tak. To była wspaniała chwila. Ucieszyłam się, że Per też polubił tę piosenkę i ją nagraliśmy.
Per: Jest jeszcze "Make My Head Go Pop"...
Marie: Ta piosenka w ogóle mi się nie podobała na początku.
Per: Mnie też.
Marie: Dopiero gdy posłuchaliśmy jej gotowej, zmiksowanej - wtedy mogliśmy się przekonać, o co w niej chodzi. Teraz uważam, że fantastycznie pasuje do tego albumu.
Per: To był zabójczy miks. Myślę, że to właśnie on stworzył tę piosenkę. Zwrot "Make My Head Go Pop" pochodzi z piosenki Franka Blacka. Pomyślałem sobie, że to będzie fajny tytuł.
Ale to świadczy też o tym, że produkt końcowy czasami ogromnie różni się od pierwotnej wersji demo.
Per: Tak, to prawda. Inny utwór z tego albumu, "Fool", był kompletnie inny, zanim pojawił się w nim nasz były gitarzysta solowy, który w przeszłości zrobił dla nas mnóstwo świetnych rzeczy. On ma taki stonesowski styl gry na gitarze. Mieliśmy kompletnie inną aranżację. Kiedy zagrał nam ten riff, powiedzieliśmy: wywalmy wszystko i zacznijmy od tego riffu. Zróbmy z tego numer w stylu Stonesów. I powstało coś naprawdę fajnego, choć zupełnie innego od pierwotnej wersji. To było fascynujące, ale gdy jesteś w studio wszystko może się zdarzyć.
Można więc powiedzieć, że traktujecie studio jak jeszcze jeden instrument, wszystko może się tam zdarzyć. Ale to działa w obie strony. Czasami po prostu nie można skończyć jakiejś piosenki w studiu. Nie da się jej zostawić w formie demo, z samym tylko fortepianem i głosem. Czy zdarzają się wam problemy z odtworzeniem takiego wizerunku piosenki, jaki macie w głowie?
Per: Tak naprawdę to nie sądzę, aby kiedykolwiek w pełni się to udawało. To znaczy, zawsze próbujesz osiągnąć ten poziom, masz określoną wizję, jak to ma brzmieć. Ale nigdy jej nie realizujesz. Docierasz do połowy drogi, najdalej do sąsiedztwa. Nawet jeśli słucham piosenek Roxette w radiu, zawsze towarzyszy temu znak zapytania. Dlaczego zrobiliśmy to akurat tak? O nie, to solo jest fatalne, intro powinno być krótsze.
To bardzo interesujące. To znaczy, że jako twórcy nigdy nie jesteście w pełni usatysfakcjonowani?
Per: Tak, to jest po prostu niemożliwe.
Czyli doskonałe piosenki istnieją tylko w waszych głowach.
Per: Doskonałe mogą być wyłącznie piosenki napisane przez kogoś innego. Takie, z którymi nie jesteś związany emocjonalnie. Jesteś tylko słuchaczem. Kiedy słyszę "She's Leaving Home" czy "Whole Lotta Love" Led Zeppelin - jest to doskonały numer gitarowy.
Nie da się tam już nic dodać.
Per: Tak, to jest doskonałe. Ktoś, kto się tego tknie, może to tylko zepsuć.
Ciekawe, że kiedy rozmawiałem dwa lata temu z Princem, powiedział mi, że słyszy w głowie dźwięki, których nie da się odtworzyć w studio - coś, jak głosy aniołów śpiewających bez oddechu. I on jest tym sfrustrowany. Czuje, że kiedyś będzie odpowiednia technologia, aby to odtworzyć, ale na razie jej nie ma. On jest trochę dziwny, ale akurat to było wyjątkowo szczere wyznanie z jego strony. Jeszcze coś?
Per: "Jefferson" jest takim popowym numerem, który prawdopodobnie bym ułożył, gdybyś mnie obudził w środku nocy i kazał napisać piosenkę. To mój ulubiony styl. To jest też historia napisana w trzeciej osobie. Zastanawiałem się, jaki dać jej tytuł i akurat usłyszałem w radiu numer zespołu Jefferson Airplane. Pomyślałem: "Niech będzie Jefferson".
Tak się to odbywa?
Per: Starzeję się.
A propos, czy sądzisz, że termin pop ma dziś inne znaczenie niż kiedyś? Patrząc z innej perspektywy, można by was nazwać zespołem rockowym, porównując was do innych grup popowych grających w 2001 roku. To cały czas się zmienia. Jak oceniacie obecny stan przemysłu muzycznego w porównaniu z tym, co było 15 lat temu? Nie chcę wyjść na zgreda, ale dla mnie ustawianie się w kolejce po płytę, która miała wyjść akurat tego dnia, miało swój urok. Teraz można ją zamówić przez Internet dwa tygodnie wcześniej.
Marie: Moim zdaniem jest w tym coś smutnego.
Per: Nie ma w tym już tej całej mistycznej otoczki.
Marie: Tak, zdecydowanie. Kiedy dowiedziałam się, że "The Centre Of The Heart" jest na Napsterze, byłam bardzo rozczarowana. Ale nic nie możesz z tym zrobić.
Prawdopodobnie musimy z tym żyć. Nie lubię mówić, że teraz jest gorzej, ale z pewnością jest inaczej. A gdybyście mieli nad tym kontrolę, zatrzymalibyście to, prawda?
P: Tak, to prawda. W dzisiejszym przemyśle muzycznym, jak wiesz, dominują sztaby producentów i zespołowi grającemu tradycyjną muzykę naprawdę trudno jest podpisać kontrakt płytowy i uzyskać odpowiednią promocję. Pod tym względem Napster był dobry, bo mogłeś dzięki niemu dotrzeć do rzeczy, których nie znalazłbyś w sklepach. To była pozytywna strona Napstera. Mogłeś sobie zrobić swoją własną kompilację z muzyką alternatywną, z czym tylko chciałeś. Bo komuś, kto nie mieszka w dużym mieście, jest naprawdę trudno dotrzeć do muzyki. Każdy sprzedaje płyty, które są na liście przebojów, czyli to akurat było dobre w Napsterze i całym Internecie.
Z drugiej strony, czy nie wydaje się wam, że teraz ukazuje się zbyt dużo muzyki?
Per: Prawdopodobnie tak.
Co tydzień dwieście nowych płyt. To zbyt wiele. Być może dlatego mamy teraz tyle coverów. Jeżeli ukazuje się tyle rzeczy, nie możesz obejść się bez używania piosenek innych.
Marie: Bardzo się cieszę, że jesteśmy już zespołem o ustalonej pozycji. Dziś naprawdę ciężko się przebić nowym artystom. Musisz mieć naprawdę dobre piosenki.
Per: To, że jest tyle coverów, bierze się też stąd, że obecna generacja muzyków nie najlepiej radzi sobie z pisaniem piosenek. Oni wychowali się na innej muzyce. Każdy, kto chce zaistnieć na scenie pop, musi mieć jakiś przebój. A przebojem może być tylko coś melodyjnego, chwytliwego, unikatowego.
Z perspektywy 15 lat - czy oceniacie swoje początki jak zrządzenie losu? Byliście szwedzkim zespołem, który przełamał anglo-amerykański monopol, brzmiąc jak Amerykanie. Teraz jest to praktycznie niemożliwe.
Per: Tak, dziś nie mogłoby się to zdarzyć. Moim zdaniem to jest jak bajka. To zabawne, bo kiedyś rozmawialiśmy o tym, jak nagrywaliśmy płytę "Look Sharp". Szczególnie przy "Listen To Your Heart" śmialiśmy się, że teraz musimy nagrać coś naprawdę amerykańskiego. Tak dla zabawy, żeby się przekonać, jak nam się to uda. Potem okazało się, że to doszło do pierwszego miejsca w Stanach Zjednoczonych.
Wyjątkowo się udało...
Per: Daj spokój, to było niesamowite! Przeżyliśmy wtedy kilka naprawdę niezłych dni.
Ale nie wydaje się wam, że nawet gdyby akurat ten student nie przywiózł waszej płyty do Stanów, i tak doczekalibyście tego? Może tylko nieco później...
Marie: Myślę, że tak. To już wtedy zaczęło się w Europie, w tym samym czasie jedna stacja z Los Angeles zaczęła grać "The Look". Myślę więc, że prędzej czy później to by się stało.
Per: W każdym razie wolimy tak myśleć.
To piękna bajka. Dziękuję za rozmowę.