"Jesteśmy prawdziwym zespołem"

Mylą się ci, którzy widzą miejsce grupy Asia, rockowego giganta z poprzedniej epoki, w muzycznym skansenie. Dowodem na wysoką formę zespołu jest nowy album grupy, zatytułowany „Aura”, który potwierdza nie tylko wirtuozerskie umiejętności członków zespołu i zaproszonych gości, ale również wyobraźnię i twórczy potencjał wciąż drzemiący w autorach „Aqua”. O pełnej sukcesów i porażek przeszłości, stabilnym dniu dzisiejszym i niepewnej przyszłości z obsługującym instrumenty klawiszowe Geoffem Downesem i wokalistą Johnem Paynem rozmawiał Jarosław Szubrycht.

article cover
INTERIA.PL

Geoff, zanim powstała Asia, skomponowałeś ze swoim wcześniejszym zespołem - The Buggles - utwór “Video Killed The Radio Star”. Czy miałeś wówczas poczucie, że powstaje przebój, który przetrwa co najmniej dwie następne dekady?

Geoff Downes: Prawdę mówiąc nie mieliśmy pojęcia, co robimy. Po prostu wpadliśmy na pomysł skomponowania kolejnej piosenki. Wiedzieliśmy, że jest niezła, ale to wszystko. Z pomocą przyszedł nam również kontekst, który towarzyszył jej premierze - okazało się, że “Video Killed The Radio Star” było pierwszym teledyskiem, który zaczęła puszczać MTV. Tego nie mogłem się spodziewać.

Asia uważa się za pierwszą rockową supergrupę lat 80. Czy powołując ten zespół do życia zdawaliście sobie z tego sprawę?

Geoff Downes: Raczej nie. Wszyscy znani byliśmy z gry w dużych progresywnych zespołach i to w naturalny sposób wzbudziło zainteresowanie fanów i mediów. Prawda jednak była taka, że Steve Howe pracował już wcześniej z Johnem Wettonem, ja z kolei grałem przez jakiś czas ze Stevem w Yes, a Johna i Carla Palmera miałem okazję spotkać raz czy drugi. Asia założyło więc paru znajomych, którzy mieli ochotę trochę razem pograć, nie był to pomysł menedżerów, którzy wymyślają sobie supergrupę i wyszukują muzyków z różnych znanych zespołów. Nam po prostu zależało na stworzeniu zespołu, który grałby dobre piosenki, korzeniami tkwiące w rocku progresywnym. Wytwórnia płytowa nie omieszkała jednak wykorzystać naszej przeszłości przy reklamowaniu płyty, ale chyba trudno mieć im to za złe.

Wielkimi krokami zbliża się dwudziesta rocznica powstania Asia. Jak zamierzacie to uczcić?

Geoff Downes: Dopiero w przyszłym roku minie 20 lat od ukazania się naszej debiutanckiej płyty, jednak już w tym roku zamierzamy uczcić to grając jak najwięcej koncertów. Może zorganizujemy również jakąś naprawdę wyjątkową uroczystość...

Jaką na pewno byłby koncert Asia w oryginalnym składzie. Czy to możliwe?


Geoff Downes: Wątpię... Zbyt dużo narosło pomiędzy nami nieporozumień, zbyt dużo napsuto krwi. Zaczęło się od konfliktu pomiędzy Johnem i Stevem, ale ostatnio sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. John Wetton daje wyraźnie do zrozumienia, że nie akceptuje kierunku, w którym rozwija się Asia i właściwie odmawia nam prawa do istnienia. Czy wyobrażasz sobie w takiej sytuacji nasz wspólny koncert?

Fakt, sprawa jest trudna. Przynajmniej Steve zdaje się wam sprzyjać, nagrał nawet z wami dwa utwory na “Aura”?

Geoff Downes: To prawda. Zawsze miałem świetny kontakt ze Stevem, od dni, kiedy graliśmy razem w Yes. Chociaż odszedł z Asia, nigdy tak naprawdę nie zakończyliśmy współpracy. Zagrał przecież na “Aqua”, ja z kolei pomogłem mu przy jego solowych projektach. Z tego samego powodu zagrał z nami w dwóch utworach na “Aura”, ale raczej nie myślał nigdy o powrocie do Asia. Nie chcę wypowiadać się w jego imieniu, ale wydaje mi się, że serce Steve’a zostało w Yes, że tak naprawdę w jego życiu liczył się tylko ten jeden zespół i żadnemu innemu nie jest w stanie poświęcić się z takim zaangażowaniem. Asia to moja działka i należy cieszyć się z faktu, że nasze drogi wciąż się czasami przecinają, ale nie wyciągałbym z tego zbyt pochopnych wniosków.

Na “Aura” wspomógł was jeszcze jeden były członek Asia - Pat Thrall.

Geoff Downes: To jeszcze jeden muzyk, z którym zawsze doskonale się rozumiałem, również na płaszczyźnie prywatnej. Nie grał z nami długo, bo zaledwie 18 miesięcy w okresie tras promujących album „Then And Now”, ale muszę przyznać, że jest jednym z lepszych gitarzystów, jakich miałem szczęście spotkać. Kiedy okazało się, że będziemy potrzebować pomocy z zewnątrz przy nagrywaniu „Aura”, od razu zadzwoniłem do Pata.

Czyli Asia to w chwili obecnej właściwie duet?

Geoff Downes: Właściwie tak, ten zespół to ja i John. Od niedawna mamy jednak stałego perkusistę w osobie Chrisa Slade’a. Za pełnoprawnego członka zespołu uważamy również gitarzystę Guthrie Govana, który przystąpił do nagrywania płyty jako muzyk sesyjny, ale zdecydował się dołączyć do nas na stałe. Bardzo się cieszę, że Asia znów jest prawdziwym zespołem.


John Payne: Dwuosobowy skład Asia miał swoje dobre i złe strony. Przeszkadzało to nieco w życiu koncertowym zespołu. Chociaż nie mieliśmy nigdy trudności z wynajęciem odpowiednio dobrych muzyków, czasem czułem na scenie, że to nie jest prawdziwy zespół. Z drugiej strony, nawet te zespoły, które mają stabilny, wieloosobowy skład, tak naprawdę kierowane są przez jedną, najwyżej dwie osoby. Weź na przykład Aerosmith – tam wszystko zależy wyłącznie od Tylera i Perry’ego. W naszym zespole wiele zmieniło się po dojściu Chrisa Slade’a i Guthrie Govana. Na pewno wezmą udział nie tylko w koncertach, ale również w przygotowywaniu materiału na następną płytę. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

Czterech ludzi to chyba za mało, żeby oddać klimat waszych utworów na koncertach?

Geoff Downes: Nie przypuszczasz nawet, jak wiele hałasu potrafimy wydać z siebie we czterech. (śmiech) Mamy już za sobą kilka koncertów w tym składzie i wydaje mi się, że brzmieliśmy naprawdę dobrze. Prawdę mówiąc zauważyłem, że zawsze kiedy zaczyna w tym zespole grać zbyt wielu ludzi, pojawiają się problemy.

To znaczy, że „Aura” będzie promowana koncertami?

Geoff Downes: Jak najbardziej! Najpierw przez dwa tygodnie będziemy jeździć po Niemczech otwierając koncerty Kansas, potem szykuje się długa trasa po Stanach Zjednoczonych, a w lecie zamierzamy skupić się głównie na Wielkiej Brytanii. Jesienią natomiast zamierzamy dotrzeć do Japonii. Szykuje się całkiem pracowity rok. Bardzo chcielibyśmy dotrzeć również do Polski, bo nigdy w twoim kraju nie grałem.

Jako Asia sprzedaliście łącznie ponad 10 milionów płyt, z czego ogromna większość to nakład w jakim rozszedł się wasz debiut. To sukces czy przekleństwo?

Geoff Downes: Prawda jest taka, że nasz debiut wciąż najlepiej się sprzedaje. Wiem o tym dobrze, ale nie spędza mi to snu z powiek. Od lat staram się po prostu nagrywać płyty, które zawierają dobrą muzykę, których sam lubię słuchać. Sprzedaż nigdy nie była dla mnie najważniejszą rzeczą.


Czy nowy album jest w stanie obudzić fanów Asia?

Geoff Downes: Myślę, że tak. Uważam, że „Aura” udowodni, że Asia wciąż jest wartościowym zespołem, z którym trzeba się liczyć. W dodatku gramy muzykę jedyną w swoim rodzaju i nikt inny nie brzmi podobnie do nas. To również ma znaczenie.

John Payne: Nowa płyta przynosi sporo zmian. Skoncentrowaliśmy się bardziej na komponowaniu niż kiedykolwiek, starając się przy tym, by wszystko to brzmiało w miarę współcześnie. Nie chcieliśmy nagrywać materiału, który już w chwili wydania trąciłby myszką. Wierzę więc, że „Aura” nie tylko obudzi naszych starych fanów, ale również pozwoli nam znaleźć nowych.

Nagrywacie teraz dla niewielkiej wytwórni Recognition. Jak porównałbyś ich pracę do giganta z którym współpracowaliście do tej pory, czyli Geffen?

Geoff Downes: Czasy się zmieniły. Chociaż wielkie wytwórnie, takie jak firma Davida Geffena, wciąż istnieją i działają w podobny sposób, nie interesują się raczej rockowymi zespołami. Dzisiaj ta machina pracuje dla boysbandów i wykonawców tego typu, w nich pompowane są pieniądze. Dla takiej grupy jak Asia podpisanie kontraktu z mniejszą wytwórnią to przejaw racjonalnego myślenia. Przy okazji zyskaliśmy bardziej osobisty stosunek do ludzi, którzy dla nas pracują, no i pełną swobodę artystyczną. W dużej wytwórni nie sposób uniknąć wpływu menedżerów i innych urzędników na twórczość zespołu, czego skutkiem jest często rozpad grupy. W Geffen również zdarzały się takie rzeczy.

Dlaczego tytuły wszystkich płyt zaczynają się i kończą na literę A?

Geoff Downes: Sam nie wiem skąd to się wzięło. A dzisiaj robimy to po prostu z przyzwyczajenia. (śmiech) Nie trzeba się doszukiwać w tym żadnej mistyki, chociaż akurat „Aura”, tytuł ostatniej płyty dobrze koresponduje z duchowością muzyki. Nie twierdzę, że nagraliśmy płytę religijną, ale ładunek duchowej mocy zawarty w dźwiękach i tekstach jest większy niż zazwyczaj.


Dlaczego w 1997 roku wydaliście aż cztery płyty koncertowe? Nie lepiej było wybrać najlepsze utwory i wypuścić to na jednym, choćby nawet podwójnym albumie?

Geoff Downes: Zdecydowaliśmy się na ten krok, bo zbyt dużo wówczas krążyło podłej jakości bootlegów i w ten sposób chcieliśmy przejąć nad tym kontrolę. Nie ma się co oszukiwać – wcale nas nie bawiło, że ktoś zbija na naszej muzyce kasę, a my nie widzimy złamanego centa. Nie jestem na tyle bezczelny, żeby twierdzić, że te płyty koncertowe mają wielką wartość artystyczną, ale lepsze to niż nagrane amatorskimi sposobami piraty.

Wkrótce ukaże się książka poświęcona Asia. Czego możemy się po niej spodziewać?

Geoff Downes: Pracują nad nią nasi przyjaciele i jestem przekonany, że znajdziesz w niej bardzo szczegółowy opis tego, co działo się w zespole i wokół niego przez te wszystkie lata. Niektóre jej fragmenty, niektóre zawarte w niej wypowiedzi z pewnością będą dla naszych fanów bardzo interesujące.

Jeden z rozdziałów będzie nosił tytuł „Walka z falą”. Nie sądzicie, że właśnie tak mogłaby się nazywać cała książka?

Geoff Downes: Myślę, że tak. Nasza historia to rzeczywiście historia walki.

John Payne: Każdy zespół, który przetrwał tyle lat i w takich okolicznościach, co Asia, może mówić o zwycięskiej walce z falą sukcesu. Sting kiedyś powiedział, że jeśli zaczynasz karierę od sukcesu, nigdy nie uwolnisz się od porównań do niego i tak jest również w naszym przypadku. Mimo to istniejemy i stawiamy czoła dominacji boysbandów i wszelakich zespołów alternatywnych, które za dwa czy trzy lata będą tylko wspomnieniem. Prowadzimy walkę, ale jestem przekonany, że walka może być inspirująca, czego dowodzi chociażby historia bluesa.

John, a jak nazwałbyś rozdział poświęcony twojej osobie?

John Payne: Trudno powiedzieć. Asia przed moim dołączeniem i Asia z moją osobą to dwa różne zespoły. Myślę, że Geoff postąpił słusznie, decydując się na wokalistę o całkiem innym rodzaju głosu niż John Wetton. Dzięki temu uniknął porównań, które nie służą rozwojowi grupy. Wiem, że ten problem mają teraz w Journey, którzy zaangażowali gościa, którego śpiew do złudzenia przypomina Steve’a Perry’ego. Bardzo się cieszę, że tego uniknąłem i mam już za sobą więcej płyt nagranych pod szyldem Asia niż Wetton. Nie czuję się więc nowym człowiekiem w zespole, chociaż wiem, że John jest wciąż do mnie bardzo negatywnie nastawiony i odmawia mi prawa do śpiewania w tym zespole.


Zaczynałeś karierę od śpiewania chórków na płytach takich wykonawców jak Roger Daltrey, Erasure czy Mike Oldfield. Czy nigdy nie wkurzało cię robienie za tło dla artystów, którzy śpiewają gorzej od ciebie?

John Payne: Nie zamierzam być tym razem dyplomatą – wkurzało i to nawet bardzo! (śmiech) Odpowiadałem na podobne pytanie już wiele razy i nigdy nie zdobyłem się na szczerość, bo wydawało mi się, że nikt po mnie szczerości nie oczekiwał. Owszem, muzycy u których śpiewałem w chórkach to prawdziwi profesjonaliści, ale prawdę mówiąc nienawidziłem tego zajęcia, bo od początku chciałem być frontmanem. Przyznaję, że właśnie wtedy poznałem tajniki pracy w studiu, poznałem wielu utalentowanych producentów i muzyków, tak naprawdę jednak robiłem to dla pieniędzy. Zawsze miałem swój własny zespół, grałem na przykład z Clivem Burrem, późniejszym perkusistą Iron Maiden i Andym Nye, który grał potem na klawiszach u Michaela Schenkera. Pieniądze, które zarabiałem śpiewając w chórkach inwestowałem w sprzęt i opłaty za salę prób naszego zespołu. Wydaje mi się, że nie byłem prostytutką, ale szedłem na kompromisy, aby jak najszybciej zostać niezależnym artystą, który funkcjonuje na własnych prawach. Poza pieniędzmi nie ma mowy o jakiejkolwiek satysfakcji ze śpiewania chórków. Nie urodziłem się muzykiem sesyjnym.

Przez pewien czas byłeś bliski objęcia posady wokalisty w Electric Light Orchestra. Dlaczego do tego nie doszło?

John Payne: Współpracowałem wówczas z Beven Bevanem, który zawsze był perkusistą ELO oraz gitarzystą Pete Haycockiem. Byliśmy pierwszym składem Electric Light Orchestra po odejściu od zespołu Jeffa Lynne’a. Wzięło się to stąd, że moim menedżerem był wówczas Don Arden, który również opiekował się ELO i Black Sabbath. To był niesamowity gość, angielski menedżer w starym stylu, bardziej przypominający mafijną grubą rybę, niż faceta z branży muzycznej. Mówiło się, że kiedyś by odzyskać pieniądze wystawił gościa za okno, trzymając go tylko za nogi. Dzięki Donowi pojechałem do Stanów i rozpoczęliśmy pracę nad płytą. Po kilku tygodniach zaczęły się jednak problemy z nazwą. Okazało się, że nie możemy nazywać się Electric Light Orchestra i musimy zmienić szyld na Electric Light Orchestra Part II, co było zwiastunem problemów, które nadeszły później. Siedziałem w Ameryce przez rok i w końcu zdałem sobie sprawę z tego, że nikt jeszcze nie wynajął studia nagraniowego, nie wiadomo, jaka wytwórnia miałaby to wydać i cała sprawa zaczynała wyglądać podejrzanie. Wtedy pojawił się Geoff i zaproponował mi śpiewanie w Asia. Trafił w dobry moment, bo już na drugi dzień powiedziałem ludziom z ELO, żeby szukali sobie nowego wokalisty.


Znałeś wcześniej muzykę Asia?

John Payne: Tak. Słuchałem Asia i Yes, ale prawdę mówiąc bardziej odpowiadał mi styl reprezentowany przez takie zespoły jak Foreigner, Boston i przede wszystkim Journey.

Granie w Asia nie jest chyba dzisiaj wdzięcznym i opłacalnym zajęciem. Nie macie zbyt wiele wspólnego z Eminemem i Westlife, którzy rządzą listami przebojów.

John Payne: Święta prawda. (śmiech) Muzyka rockowa zatoczyła wielkie koło i wróciła do swoich korzeni – to znów jest underground. Na palcach obu rąk jestem w stanie policzyć stacje radiowe, które w ogóle wykazują cień zainteresowania naszą muzyką. Ponad 70 procent brytyjskich radiostacji ostrzegło nas, żebyśmy nawet nie tracili czasu i nie przysyłali im naszych płyt. Nie chcą ich słyszeć. Wkurza mnie to zaślepienie, ale właściwie mogłem się tego spodziewać. Tak naprawdę w brytyjskim radiu nie usłyszysz nic spoza pierwszej czterdziestki najlepiej sprzedających się singli. Mnóstwo dobrej muzyki znajduje się poza nawiasem i ludzie często nie mają pojęcia, że naprawdę dobre wydawnictwa przechodzą im koło nosa.

Dziękuję za wywiad.