"Jesteśmy grupą przyjaciół"
Każda kolejna płyta amerykańskiej formacji Red Hot Chili Peppers odnosi spory sukces komercyjny i każda jest kopalnią przebojów. Od 1991 roku grupa sprzedała na świecie 26 milionów płyt. Największym powodzeniem cieszył się album "Californication" (1999), który znalazł ponad 13 milionów nabywców! Charyzma wokalisty Antony'ego Kiedisa czy też basisty Michaela Balzary, ukrywającego się pod pseudonimem Flea, powoduje, iż grupa zdecydowanie jest jednym z najbarwniejszych wykonawców w muzycznych show biznesie. Trzy lata po wydaniu albumu "Californication", w połowie 2002 roku Red Hot Chili Peppers powrócili z płytą "By The Way". O pracach nad nią, planach związanych z naszym krajem, koszykówce i twórczości Bułhakowa, z wokalistą Anthonym Kiedisem i perkusistą Chadem Smithem w Paryżu rozmawiał Marek Gładysz (RMF FM).
Kiedy zagracie w końcu w Polsce?
Anthony Kiedis: Próbujemy wybrać się do Polski, ale to bardzo trudne. Kiedy jesteś w trasie, ciężko jest zagrać wszędzie. Nie istnieje taka struktura koncertowa... Polska nie znajduje się na mapie rockowych tras koncertowych. Mówimy sobie: "Czy tym razem zagramy w Polsce? O tak, zagrajmy tam". Po czym patrzymy w rozkład i znów nie ma w nim Polski. Ale nie poddajemy się i w końcu do was dotrzemy.
Chad Smith: O tak! Bardzo chcemy zagrać w Polsce. Wiemy, że Warszawa to ładne miasto. W Polsce żyją jedne z najpiękniejszych kobiet na świecie, na pewno bardzo dobrze byśmy się tam czuli. Sprawa wygląda jednak tak, że najpierw ktoś musi nas do Polski zaprosić i jak na razie nikt taki się nie znalazł.
Czy macie jakieś szczególne powiązania z którymś z krajów europejskich?
AK: Nie mamy takich powiązań. Jesteśmy przywiązani do wielu miejsc na świecie i każde z nich jest w jakiś sposób szczególne. Nie jestem Włochem, ale jestem przywiązany do Włoch. Ja z kolei jestem Litwiniem, ale nigdy nie byłem na Litwie. Kiedyś poznałem piękną dziewczynę z Austrii - to kolejne szczególne przywiązanie. Ona jest malarką, bardzo bystra dziewczyna. Mam też odrobinę polskiej krwi...
Jakie jest pochodzenie twojego nazwiska?
AK: Litewskie. Ale w mojej rodzinie pomieszało się wiele różnych dziwnych pierwiastków - polski jest jednym z nich. Zawsze mile wspominamy podróże do Danii. Jej mieszkańcy są bardzo przyjaznymi ludźmi. Poza tym pomysł zastąpienia samochodów rowerami jest świetny - chciałbym, aby przyjął się na całym świecie. Tak więc jesteśmy przywiązani do wielu miejsc, na przykład do Australii, Brazylii - przyjmują nas tam z wielką miłością. Jesteśmy więc "rozłożeni" po całej mapie świata.
Słuchając waszych piosenek mam wrażenie, że Los Angeles, gdzie mieszkacie, jest dla was bardzo ważnym miastem, miejscem, gdzie zawsze dzieje się coś ciekawego...
AK: Zdecydowanie tak. Mieszkanie tam rozpala w nas ogień. Ja mieszkam w tym mieście od 1973 roku - spacerowałem po jego ulicach, jeździłem po nich na deskorolce, na rowerze, na motocyklu, autostopem, własnym samochodem. Los Angeles to miejsce, gdzie trzeba się dużo przemieszczać. W tym mieście surfowałem i chodziłem na piesze wycieczki, mieszka w nim mój pies i oddycham jego powietrzem. Mój dom znajduje się na wzgórzu, z którego widać całe miasto, więc wciąż na nie patrzę. Przenika ono wszystko, co robimy. Interesujące w Los Angeles jest to, że jest to jak gdyby sto miast w jednym. Poszczególne jego części zupełnie się od siebie różnią. To coś jak wielkie puzzle - w dowolnym momencie możesz stać się częścią któregokolwiek z jego kawałków. Oczywiście, że jest to dla nas ważne miejsce. To nasz dom. Kocham cały świat, ale mój dom jest właśnie tam. Jestem jak mała kaczuszka podążająca za swoją mamą - to właśnie jest moja mama.
Anthony, wiadomo, że jesteś wielkim fanem koszykówki, a szczególnie drużyny Los Angeles Lakers. Tym razem w finale grała przeciw drużynie New Jersey Nets, która pierwszy raz w historii doszła do finału rozgrywek NBA. Czy w tym przypadku też byłeś za Lakersami?
AK: Tu nie ma żadnych wątpliwości. Kocham całą koszykówkę, ale jeżeli ktoś gra przeciw Lakersom, musi zostać pokonany. Nieważne, czy jest to twój pierwszy czy ostatni raz. Życzę powodzenia. Może następnym razem... Lakersi są moją drużyną, niezależnie od tego, czy grają jak patałachy, czy jak geniusze. Wielu ludzi nie lubi Lakersów, bo graczom czasem brakuje pokory, stają się aroganckimi świniami. Ale ja ich wciąż kocham, bo to moja drużyna, nie odwrócę się do nich plecami. Dają mi mnóstwo radości. Są jak balet, to najlepsza rozrywka, jaką możesz znaleźć w Los Angeles. Zamiast iść do kina, czy pojeździć na deskorolce, lepiej pójść na mecz Lakersów. To szaleństwo, niesamowita zabawa - siedzisz w tłumie ludzi, doświadczających tego samego co ty. Niektórzy się z tego śmieją, ale oni nawet nie przypuszczają, ile radości nam to daje.
Twoje teksty na nowej płycie "By The Way" przepełnione są miłością, ale i swoistą niewinnością. Co o tym zadecydowało?
AK: Myślę, że jeśli potrafisz otworzyć swe serce - a czuję, że z jakiegoś powodu przez ostatni rok moje serce pozostaje niezwykle otwarte - wtedy jest to niewinne. Niezależnie od tego, ile masz lat, jakie masz doświadczenia i jak długo coś robisz, pozostaje to świeże. Miłość zawsze jest świeża, to rodzaj energii, która nigdy się nie znudzi, nie wypali, nie straci znaczenia, zawsze pozostanie potężna. Połączenie miłości do mojej dziewczyny, do zespołu, do mojego zdrowia, do wszystkiego, co mnie otacza, z możliwością dzielenia się z innymi fortuną, która na mnie spadła, otwiera mi umysł i mam ochotę o tym pisać. Również sama muzyka popchnęła mnie w tym kierunku. Wiele razy pisałem tekst piosenki, który przynosiłem na próbę zespołu i proponowałem, abyśmy coś z niego zrobili. Chłopcy zaczynali grać, a w mojej głowie pojawiały się jakieś skojarzenia, za którymi podążałem - wiele razy zainspirowali mnie w ten sposób do napisania czegoś. Kiedy zerwałem z dziewczyną, z którą byłem przez trzy lata, również wniosło to coś pięknego do mojego serca. Pojawił się w nim smutek związany z utratą czegoś, ale jednocześnie nie ustała moja miłość do życia. Wszystko to razem sprawiło, że nagraliśmy bardzo emocjonalną płytę. To najlepsze połączenie: radość tworzenia i ból towarzyszący śpiewaniu po rozstaniu z kimś. Tak naprawdę ona zrobiła mi więc przysługę przy nagrywaniu tej płyty.
Mnie RHCP zawsze kojarzyło się z czymś więcej niż tylko muzyką - z pięknymi okładkami płyt, ze sposobem, w jaki zachowujecie się na koncertach, ze wspaniałymi teledyskami. Czy ty również postrzegasz RHCP jako wielopłaszczyznowy projekt artystyczny?
AK: Muzyka jest dla nas na pierwszym miejscu. Przede wszystkim jesteśmy grupą przyjaciół, kochamy się nawzajem. Wszystko to, co związane jest z działalnością w zespole, robimy najlepiej jak potrafimy. Ale nie wkładamy tyle samo zaangażowania i energii w teledyski, okładki płyt, czy generalny wizerunek, co w muzykę. Bo jeśli zaangażujemy w muzykę całą swoją energię, cała reszta przyjdzie w naturalny sposób. W przypadku tej płyty mieliśmy dużo szczęścia, jeżeli chodzi o różne aspekty sztuki. Dziewczyna Johna, o imieniu Stella, ma ojca malarza - nazywa się Julian Schnabel. Pewnego razu zadzwonił do nas i powiedział: "Zrobię okładkę waszej nowej płyty". My na to: "Naprawdę?". A on: "Tak, zrobię projekt, jeśli wam się nie spodoba, nie musicie jej wykorzystywać. Ale myślę, że się wam spodoba". Powiedzieliśmy: "OK. Spróbuj". Zaczął mi przysyłać przez Internet swoje obrazy. Moim zdaniem jest to najpiękniejsza okładka, jaka kiedykolwiek się ukazała. Widzieliście te obrazki? Uwielbiam je, tchną wolnością, dokładnie oddają ducha naszych piosenek. Potem powiedział: "Zrobię też parę zdjęć na tę płytę" i przyleciał do Los Angeles. Tak więc zamiast obcego fotografa, zdjęcia robił nam teść Johna. Są świetne, on ma wspaniałe oko i wspaniałe pomysły. Prawdopodobnie nakręci też dla nas teledysk, bardzo się w to zaangażował, uwielbia naszą muzykę. Wysłaliśmy mu robocze wersje piosenek, które nagrywaliśmy, potem zadzwoniłem do niego, aby zapytać o obrazy, a on tylko śpiewał mi te piosenki. Bardzo dobrze mu szło, znał teksty i melodie, myślałem: "Cholera, on śpiewa nasze piosenki!" Na dodatek śpiewały je też jego dzieci, a także żona i gosposia. Tak więc była to bardzo owocna współpraca. Poza tym pomagali nam reżyserzy Jonathan Dayton i Valerie Faris, którzy zrobili teledysk do "By The Way". To nasi dobrzy przyjaciele, możemy im zaufać. Znaleźliśmy kogoś, kto jest w stanie stworzyć obrazy pasujące do naszego zespołu - to bardzo trudne, znaleźć kogoś, komu można tak bardzo zaufać. Ci ludzie naprawdę nas rozumieją i cenią, przyszli do studia, gdzie nagrywaliśmy płytę, posłuchali naszej muzyki, rozpłakali się, bardzo im się podobała. Powstał naprawdę dobry teledysk, bardzo zabawny, będziecie się śmiać oglądając "By The Way", gwarantuję to.
Parę lat temu śpiewałeś w jednej z piosenek: "Udaję, że jestem wolny i silny". Wasze nowe piosenki brzmią bardzo świeżo i optymistycznie, ty sam wyglądasz na pewnego siebie. Czy dziś również mógłbyś powiedzieć o sobie, że udajesz wolnego i silnego?
AK: Nie, to były zupełnie inne czasy. Przeżywałem ciężki okres, kiedy to pisałem, przebyłem wówczas parę zakrętów życiowych. Najważniejsze w tej piosence i w tym tekście jest to, że byłem wystarczająco szczery wobec siebie, wobec kolegów z zespołu i wobec wszystkich, którzy tego słuchali, aby przyznać, że robię dobrą minę, ale tak naprawdę jestem w rozsypce. Czasami wyznając tego typu tajemnicę odbierasz moc truciźnie, która zatruwa twoje życie. To było trudne, ale pomogło mi pozbyć się tej klątwy, która na mnie ciążyła. Teraz czuję się już zupełnie inaczej. Być może zauważyliście, że nie gramy na koncertach piosenek z tej płyty, z "One Hot Minute". Mimo to, że jest tam kilka dobrych utworów, ich granie obecnie nie miałoby sensu. Odkąd John znów gra z nami, nie zagraliśmy ani jednej z tych piosenek. Nawet nie śmiałbym go poprosić, aby je zagrał. Nie było go z nami, gdy je pisaliśmy. To taka niepisana umowa, że nie będziemy wracać do tej muzyki. Lubię jednak, gdy ktoś mi mówi: Bardzo mi się podoba ta piosenka z płyty "One Hot Minute", bo tak naprawdę nie była to kompletna katastrofa, nie wszystko było tam złe.
W waszej muzyce można doszukać się wielu różnych wpływów, choć już po kilku dźwiękach dowolnego utworu słychać, że to gra zespół Red Hot Chili Peppers. Jak to robicie?
AK: To proste. Nasz zespół zawsze bazował na niezwykle szerokim spektrum kolorów. Prawdziwe wyzwanie polega na ich umiejętnym pomieszaniu i stworzeniu czegoś w rodzaju płynącej dynamiki uczuć, natężeń. Jako wokalista mam za zadanie ustalić listę utworów, które zagramy na koncercie, tak, aby tworzyły zwarty strumień. Spędzam dużo czasu na obmyślaniu, w jaki sposób dana piosenka może przejść w następną, kiedy powinniśmy przywalić, a kiedy rozluźnić atmosferę. Jako RHCP zawsze wykorzystywaliśmy różnorodne uczucia, style i emocje. Dzięki Bogu, bo gdybyśmy przejmowali się ograniczeniami, tym, że dany zespół może grać wyłącznie jeden gatunek muzyki, szybko by się nam to znudziło. Dobrze jest mieć świadomość, że wszystko nam wolno.
Jak w takim razie dobieracie utwory, które gracie na koncertach? To musi być dość trudne.
AK: Sam zdałem sobie z tego sprawę. Teraz przy układaniu tej listy mam 16 nowych kawałków, które muszę wziąć pod uwagę, co oznacza, że o 16 więcej muszę odrzucić. Coraz trudniejszy staje się wybór z trzech czy czterech płyt, które nagraliśmy, do tego dochodzą covery, które chcielibyśmy zagrać. Ostatniego wieczoru zagraliśmy jedną z piosenek Ramonesów, która znajdzie się na poświęconej temu zespołowi płycie, planowanej do wydania za parę miesięcy. Piosenka nazywa się "Havana Affair". Johnny Ramone to dobry przyjaciel naszego Johna, zrobiliśmy to dla niego. Na tej płycie pojawi się wiele zespołów, to przedsięwzięcie stało się bardzo popularne. Po jednej piosence nagrają między innymi U2, Metallica, Eddie Vedder, Green Day - wszyscy oni są fanami The Ramones.
W co wierzysz w życiu - w miłość, przyjaźń, muzykę, przyjemność, Boga, diabła?
AK: W co ja wierzę? Wierzę w miłość i poświęcenie, to jest coś, co pomaga mi dobrze się czuć w codziennym życiu. Nie wierzę jednak w żadną zorganizowaną religię, czy coś w tym stylu - to nie dla mnie. Szanuję wierzenia innych ludzi, nie mam nic przeciwko temu, uważam, że każdy ma prawo rozwijać swoje własne pojmowanie Boga, świadomości, uniwersalnej miłości i inteligencji. Ja sam wierzę w to, co robię, moje podejście do spraw duchowych polega na koncentrowaniu się na codziennych doświadczeniach, na tym, jak traktuję innych ludzi, jak sobie radzę w realnym świecie. Nie zastanawiam się nad tym, co mogę osiągnąć podczas medytacji, ale raczej, czy mogę te zasady przenieść do prawdziwego życia i w każdej chwili żyć w zgodzie z nimi. Tylko to ma dla mnie sens. Energia, w którą wierzę, jest całkowicie bezstronna, nie dzieli ludzi na dobrych i złych, wszyscy oni są częścią tej samej całości.
Czy historia o tym, że spotkanie z Dalajlamą zmieniło twoje życie, jest prawdziwa, czy wymyślona przez media?
Wymyślona przez media. Uważam, że jest on kochanym człowiekiem, spotkanie z nim było pięknym przeżyciem, płakałem, zainspirowało mnie to do podróży do Indii, ale zmienić może mnie tylko moje własne życie, a nie spotkanie z jakimś człowiekiem. Gdyby to miało być takie proste, niewiele byłoby to warte. Gdybyś mógł po prostu spotkać się z kimś, kto rozwiązałby twoje wszystkie problemy, nie mógłbyś się niczego nauczyć. Odebrałem lekcję miłosierdzia i poświęcenia czasu komuś, kto naprawdę chce się z tobą przywitać. Pojechałem bowiem zupełnie sam do miejsca jego zamieszkania w Indiach, zapukałem do drzwi jego małego królestwa i zapytałem: "Czy mogę się przywitać z Dalajlamą?" Wyśmiali mnie, zapytali: "Zwariowałeś? Cały świat chciałby się przywitać z tym człowiekiem!" Odpowiedziałem: "OK, macie rację, powiedzcie mu w takim razie, że chciałem się z nim przywitać". Gdy wróciłem do hotelu, czekała tam już na mnie wiadomość: "Przyjdź znowu jutro". Kiedy przyszedłem następnego dnia, powiedzieli mi: "Właściwie to on nie może się z tobą przywitać, ale pomacha ci, kiedy będzie szedł nauczać swoich mnichów". Powiedziałem: "W porządku, może być". Kiedy stałem czekając, aż mi pomacha, on po prostu podszedł do mnie, wziął mnie za rękę i odprowadził na bok. Jego ludzie zastanawiali się: "O co tu, do diabła, chodzi?" On mnie zapytał, czy chcę sobie z nim zrobić zdjęcie, był bardzo hojny i miły. Uświadomił mi, jak ważną rzeczą jest bycie do dyspozycji innych, poprosił mnie, abym zawsze pozostał otwarty. Zgadzam się z tym, ale nie można powiedzieć, że to spotkanie uleczyło mnie albo odmieniło moje życie. To była po prostu jedna z wielu dobrych rzeczy, które mi się przytrafiły.
Czy pisząc teksty piosenek, pracujesz nad nimi przez długi czas, czy też powstają one on razu, przy pierwszym podejściu?
AK: Różnie. Czasami udaje mi się już przy pierwszym podejściu. Czasem wystarczy wsłuchać się w kosmos, opisać swoje uczucia i wychodzi z tego dobry tekst. Kiedy indziej muszę poprawiać go miesiącami. Wiem, że pomysł jest dobry, ale nie umiem go sprecyzować, przedstawić w ekonomiczny sposób, czegoś mi brakuje. Czasami potrzebuję bardzo dużo czasu, aby dotrzeć do sedna tego, co chcę powiedzieć. Zdarza się, że do końca mi się to nie udaje. Czasem patrzę na gotowy tekst i myślę: "Gdybym miał na to choć jeden dzień więcej, mógłbym to jeszcze poprawić, mógłbym użyć słów, które bardziej, by tam pasowały". Tak więc odbywa się to na wiele różnych sposobów. Czasem pisanie tekstu zaczyna się od tytułu - przychodzi mi do głowy jakiś fajny tytuł, zapisuję go w notesie i on tam sobie siedzi. Potem podczas próby, gdy słyszę muzykę, mówię: "Wiecie co, wezmę ten tytuł i dopiszę do niego tekst do tej piosenki".
A jak było w przypadku "By The Way"?
AK: Pierwsza część refrenu "By The Way" powstała w bardzo prosty i naturalny sposób - kiedy po raz pierwszy usłyszałem to "da da da da da da da", usiadłem i zacząłem śpiewać i jednocześnie notować, od razu wiedziałem, jaka będzie moja partia. To wspaniałe uczucie, bo nie muszę wtedy iść do domu i myśleć: "Co ja, u diabła, tam zaśpiewam?" Drugą część refrenu napisałem w hotelu, w dniu, kiedy miałem to zaśpiewać w studiu, podczas nagrywania wokalu. Tak więc długo się do tego zabierałem. Podczas pisania zwrotek musiałem przedrzeć się przez całe mnóstwo rymów i słów, aby znaleźć te odpowiednie. Zgromadziłem wcześniej dużo poezji, składającej się z wyłącznie z dwuwyrazowych zwrotów. Musiałem przekopać te zbiory i wybrać to, co chciałem.
Czy twórczość któregoś z poetów inspiruje cię w jakiś szczególny sposób?
AK: Nie widzę związku pomiędzy sposobem, w jakim piszę swoje teksty, a tym, jak piszą moi ulubieni pisarze. Inspiruje mnie sam proces pisania, ale nie widzę powiązania pomiędzy tym, co piszę, a tym co czytam. Książka Bułhakowa była jedną z najlepszych, jakie czytałem w czasie, gdy powstawały te teksty, ale nie widzę tu żadnego związku.
Jaka to była książka?
Zapomniałem jej tytuł...
Może "Mistrz i Małgorzata"?
AK: Właśnie! "Mistrz i Małgorzata" - uwielbiam tę książkę, jest wyjątkowo magiczna. Muszę przyznać, że zainspirowała mnie w jakiś sposób, kiedy się nad tym zastanowię. Obrazy, które pozostawiła w mojej głowie, pojawiły się w piosenkach takich jak "Midnight", kiedy wyobrażałem sobie, jakie to uczucie fruwać sobie po nocy.
Jak wygląda twój normalny dzień w czasie, kiedy nie pracujecie nad żadną płytą? O której wstajesz, co porabiasz w ciągu dnia? Uprawiasz jakieś sporty?
AK: Nie, zrobiłem sobie roczną przerwę w uprawianiu sportu. To był marny pomysł. Ale rozpoczęły się próby, byłem bardzo zajęty i na rok odpuściłem sobie wszelkie fizyczne ćwiczenia. Ucierpiała na tym moja energia. Jakieś dwa miesiące temu, kiedy mieliśmy wyruszyć w trasę, pomyślałem: "Cholera, muszę coś z tym zrobić!" Zacząłem więc biegać po pagórkach w Hollywood razem z moim psem. Powiedziałem: "Chodź psie, pobiegamy trochę" - jemu się to bardzo spodobało, jest dobrym biegaczem. To duży i silny pies. Biegaliśmy po bardzo stromych zboczach, brakowało mi tchu w piersiach. W normalny dzień wstaję wcześnie - podczas trasy to niemożliwe, bo bardzo późno kładę się spać, wtedy śpię do jedenastej, dwunastej. Ale będąc w domu wstaję wcześnie, staram się dopasować swój dzień do rytmu słońca, wtedy lepiej się czuję.
To oznacza, że nie kładziesz się późno spać...
AK: Nie bardzo, zazwyczaj - kiedy nie jestem w trasie - ląduję w łóżku przed północą. Gdy jestem w trasie, kładę się o piątej nad ranem.
A jak zaczynacie pracę nad nową płytą? Ktoś ma jakiś pomysł i dzwoni do pozostałych członków zespołu?
CS: Można powiedzieć, że wszyscy teraz pracujemy nad materiałem. Sprawa wyglądała trochę inaczej kiedy w zespole był Dave Navarro. On angażował się w proces twórczy tylko pod warunkiem, że pracowaliśy nad jakimś jego pomysłem, w przeciwnym razie prawie go nie obchodziło co robimy. To była dla nas spora przeszkoda i pewno dlatego wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej. Teraz już nie mamy takich problemów. John jest znów z nami i ponownie mamy ochotę coś robić. Nie jest tak, że jesteśmy Red Hot Chili Peppers, więc przeboje same się piszą. Z nim znów wiemy, że to my tworzymy i że to jest nasze dzieło.
AK: To jedna z możliwości. Może się to odbywać w dowolny sposób, nie ma żadnej ustalonej formuły, to otwarta sprawa. Kilka niezapomnianych chwil związanych z powstawaniem nowej płyty zdarzyło się po tym, jak John zadzwonił do mnie, prosząc, abym do niego przyjechał i abyśmy razem popracowali nad muzyką. To zawsze jest bardzo produktywny czas. On jest niezwykle entuzjastycznym kompozytorem, kiedykolwiek przychodzę do niego z jakimś tekstem czy linią melodyczną, zawsze to akceptuje i pomaga mi tchnąć w to życie. Jest pod tym względem bardzo zaangażowany i produktywny. Czasem zdarza się, że on chce mi coś zagrać. Podchodzi do muzyki z wielką pasję, lubi grać. Ja to nagrywam, mówię: "OK, mam parę pomysłów, co z tym zrobić", idę do domu, siadam w kuchni, puszczam to sobie i śpiewam. Następnego dnia spotykamy się na próbie i pracujemy nad tym dalej całym zespołem. Tak było w przypadku piosenki "Cabron". Kojarzycie tę piosenkę?
Oczywiście. Brzmi trochę w hiszpański lub południowoamerykański sposób.
AK: Ostateczna wersja tak właśnie brzmi. Na początku był to instrumentalny utwór gitarowy, brzmiało to prawie jak muzyka klasyczna. Gdy zacząłem śpiewać do tego hiszpańskie słowa, na tę dziwną melodię, zaczęło to brzmieć jeszcze bardziej ekstremalnie. W przypadku piosenki "I Could Die For You" również zaczęło się od kilku gitarowych akordów. Były to bardzo ładne akordy, wzruszyły mnie i postanowiłem stworzyć na ich podstawie piosenkę. Powstała ona więc na jednej z tych sesji. Czasami zdarza się też, iż zbieramy się wszyscy na próbie, chłopcy zaczynają coś grać, a ja to nagrywam. Nieraz nagrywam dwie godziny muzyki, a potem w nocy jeżdżę sobie samochodem, słucham tego i wychwytuję rzeczy, które gdzieś się zagubiły, jakieś improwizacje, do których mógłbym dopasować wokal. Następnego dnia wracam i pytam: "Pamiętacie ten kawałek?", oni mówią: "nie", więc puszczam im to i zaczynamy nad tym pracować. W ten sposób powstały piosenki "Midnight" czy "Tear". Były to takie zagubione fragmenty prób, które odszukałem i przyniosłem. Czasami Flea zaczyna grać jakieś nuty na basie, powstaje jakiś podkład, do którego się podłączamy.
Tak pewnie powstał utwór "Throw Away Your TV"?
AK: To doskonały przykład.
Po wysłuchaniu piosenki "This Is the Place" doszedłem do wniosku, że mówi ona o miejscu, w którym nie chciałbym się znaleźć - są tam tylko narkotyki i zbrodnie...
AK: Wiele można się nauczyć również z ciemnej strony życia. Narkotyki nie zawsze oznaczają upadek, czasem mogą cię czegoś nauczyć. Ta piosenka mówi o tym, że niezależnie od tego, czy się to komuś podoba czy nie, w naszym życiu i w świecie są mroczne obszary. I one również mogą być inspirujące, nieszczęście może być inspiracją. W tym przypadku tekst okazał się dłuższy niż sama piosenka. W pierwszej zwrotce są takie słowa: "Oto miejsce, gdzie chodzą wszystkie ćpuny", w następnej: "Oto miejsce, które chronią diabły"; dalej miało być: "Oto miejsce, gdzie pływają transi" - chodziło mi o transseksualistów. Ta piosenka mówi o różnych alternatywnych pierwiastkach, z których składa się świat. W każdym z nich jest miłość, jest Bóg, tyle, że czasami jest tam nieco ciemniej. Ale w gruncie rzeczy chodzi o to, aby to wszystko przeżyć i zamienić to w ożywiające doświadczenie. Z tych mrocznych miejsc pochodzi mnóstwo kreatywności.
Jakiej muzyki słuchacie?
AK: Słucham wszystkiego. Gdybym sporządził jakąś listę, byłaby ona bardzo długa. Znaleźliby się tam tacy artyści, jak Marvin Gaye, Roberta Flack, Electronic Music Square Pressure, niedawno kupiłem pierwszą w życiu płytę Beach Boys..., przepraszam Bee Gees - pochodzi z 1968 roku. Wczesne Bee Gees jest niesamowite, nawet sobie z tego nie zdawałem sprawy. Słucham muzyki codziennie, uwielbiam Beatlesów, lubię wyszukiwać ich stare nagrania, nowe wydania płyt z alternatywnymi wersjami, tego typu rzeczy, nagrania z prób, kiedy słychać, w jaki sposób powstawała ich muzyka. To bardzo zabawne.
CS: To prawda słuchamy wszystkiego. Nawet The Beatles i Beach Boys. To wszystko za sprawą naszego gitarzysty Johna, który jest bardzo inspirującym facetem. Kiedy jesteś w jego pobliżu to bez przerwy czegoś doświadczasz, on potrafi inspirować ludzi. Ma ogromną wiedzę i charyzmę.
Dziękuję za rozmowę.