"Jesteśmy dźwiękowymi ćpunami"

Twórczość kalifornijskiej formacji Neurosis to w ostatnich latach jedno z najciekawszych zjawisk na metalowej scenie. O ile to, co tworzy zespół, można w ogóle nazwać metalem - fale onirycznych dźwięków przywodzą na myśl złote dni rocka psychodelicznego, brzmieniowe eksperymenty kojarzą się raczej z dorobkiem sceny industrialnej, a zapierająca dech w piersi ekspresja przypomina młodzieńczy gniew adeptów hardcore'a. Metalowy jest za to z pewnością miażdżący ciężar gitarowych riffów i przytłaczająca potęga brzmienia. Steve Von Till, gitarzysta i jeden z wokalistów Neurosis, opowiada o nowej płycie, zatytułowanej "The Eye Of Every Storm", oraz o tym, skąd pochodzi zespół i dokąd zmierza. Sprawia przy tym wrażenie człowieka, który dobrze wie, o czym mówi.

article cover
INTERIA.PL

Ile czasu zajmuje wam przygotowanie materiału i nagranie płyty? Słuchając "The Eye Of Every Storm" nie mogę się oprzeć wrażeniu, że takie dźwięki muszą dojrzewać miesiącami, może nawet latami...

Trudno to jednoznacznie określić. Nagrywamy bardzo szybko, bo lubimy wchodzić do studia dobrze przygotowani. Ale i proces komponowania utworów przebiegał w przypadku tej płyty raczej szybko i bez zakłóceń. Przez te wszystkie lata nauczyliśmy się jednego - jeśli zamierzasz spędzić zbyt wiele czasu na myśleniu o piosenkach, będzie to czas stracony.

Tworzenie nie jest aktem w który zaangażowany byłby intelekt. Nie myślimy o muzyce, ale pozwalamy się otoczyć duchowi, który ją napędza. Dzięki temu muzyka po prostu z nas wypływa, to takie naturalne. Kiedy już udało nam się otworzyć i pobudzić własną kreatywność, praca nad płytą była łatwa i szybka. Sama sesja nagraniowa zajęła nam chyba osiem dni.

Osiem dni? Spodziewałem się raczej ośmiu miesięcy!

Nie po to wchodzimy do studia, by się obijać. Większość instrumentów rejestrujemy razem, grając jak na koncercie. Potem dochodzą jeszcze ścieżki wokalne i złożenie tego wszystkiego w całość. Od kiedy nasze płyty produkuje Steve Albini, nie ma żartów. Rozkładamy sprzęt i gramy, szkoda czasu na sztuczki i wygłupy.

Co oznacza, że raczej nie zostawiacie sobie miejsca na improwizacje? Kolejna niespodzianka, bo myślałem, że kto jak kto, ale wy lubicie puścić wodze fantazji.

No cóż, rzeczywiście przystępując do sesji mamy wszystko dopięte na ostatni guzik, każdy szczegół zaplanowany w stu procentach. Nie dysponujemy takim budżetem jak duże rockowe kapele, które wchodzą do najdroższego studia i zaczynają wymyślać piosenki. To prawdziwy luksus o którym w naszym przypadku nie ma mowy. Wszystko przygotowujemy więc na próbach.

Teksty Neurosis pełne są metafor, które trudno jednoznacznie interpretować. Z drugiej strony, nadają one waszej twórczości bardzo uniwersalnego wymiaru. Łatwiej jest mi bowiem utożsamić się z waszymi wizjami, niż na przykład z całkiem konkretnym "Walking In Memphis". Nigdy nie byłem w Memphis i mam gdzieś czyjeś spacery po mieście, którego nie widziałem...

(śmiech). Rzeczywiście, unikamy faktów, łatwych do zidentyfikowania szczegółów czy jednoznacznych historyjek, jak choćby ów spacer po Memphis.

Naszych tekstów nie wolno odczytywać dosłownie, nie będą miały wtedy zbyt wiele sensu. Za słowami najczęściej kryją się emocje, siły drzemiące w ludzkiej psychice. A także w świecie nas otaczającym, bo istnienie zespołu postrzegamy właściwie jako swoistą manifestację sił natury.

Duch Neurosis jest niczym jeden z żywiołów. Jest tak naturalny i silny. Nie jesteśmy zwykłym zespołem, nie spotykamy się, by planować karierę, nie rozmawiamy o muzyce. Mam wrażenie, że Neurosis istnieje niezależnie od nas. Nam tylko przypadła w udziale funkcja przekaźników, naszym zadaniem jest przełożyć tę moc na język dźwięku. Myślę, że właśnie dlatego udaje nam się dogłębnie poruszyć ludzi.


Udaje wam się ich poruszyć również dlatego, że bez białych rękawiczek grzebiecie w ich najbardziej intymnych lękach i przerażających koszmarach.

To prawda, penetrujemy ciemną stronę ludzkiej natury, ale wyciągamy z tego jak najbardziej pozytywne wnioski. Stajemy z tymi wszystkimi przerażającymi rzeczami twarzą w twarz, uważnie się im przyglądamy i akceptujemy je takimi, jakie są.

Wiemy, że mamy na tyle siły, by dzięki tej konfrontacji rozwijać się, stawać kimś więcej niż byliśmy wcześniej. Potrafimy przełożyć na język muzyki lęki towarzyszące życiu w trudnych czasach czy dyskomfort powodowany powierzchowną naturą większości naszego społeczeństwa. Ta świadomość daje mi siłę, nastraja mnie pozytywnie.

Jak można interpretować tytuł waszej najnowszej płyty?

"Oko każdej burzy" to wieloznaczne wyrażenie. Można odczytywać je jako zachętę do odnalezienia takiego miejsca na ziemi, w którym będziemy czuć się dobrze, będziemy bezpieczni, bez względu na napierającą zewsząd negatywną energię.

Inna interpretacja tytułu może być związana z samym zespołem, który jest centrum naszego życia od 20 lat, od kiedy weszliśmy w dorosłość. Dzięki niemu płonie w nas niemożliwy do ugaszenia ogień inspiracji. On jest studnią, która nigdy nie wyschnie. Zespół jest dla nas potrzebą, sposobem na pozbycie się złej energii w formie sztuki.

To tylko dwa sposoby na odczytanie tytułu albumu, z całego wachlarza mniej lub bardziej logicznych możliwości.

Świat według Neurosis to wrogie, bardzo niebezpieczne miejsce. W wielu utworach powraca motyw szukania schronienia, że wspomnę tylko "Shelter" i "No River To Take Me Home" z najnowszej płyty, czy "Crawling Back In" z poprzedniej.

Świat jest taki, jaki jest i nie martwi nas żadne fizyczne zagrożenie. Życie jest niebezpieczne, taka jest jego natura i nie ma co udawać zaskoczonych. Poszukujemy więc spokoju i owszem, schronienia, ale przed burzą, która rozgrywa się w naszych umysłach. Ech, gdybyśmy głosom w naszych głowach mogli kazać siedzieć cicho, choć na chwilę (śmiech).

Poprzez naszą muzykę rzeczywiście szukamy miejsca w którym moglibyśmy zaczerpnąć głęboki oddech, pozwolić zabliźnić się ranom. Tyle tylko, że to miejsce ukryte jest gdzieś w nas samych.


Muzyka Neurosis, choć piękna, nie jest najłatwiejsza w odbiorze. Prawdę mówiąc, przy pierwszym kontakcie sprawia wręcz wrażenie odpychającej.

Zdaję sobie z tego sprawę. Każda nowa płyta Neurosis prowokuje taką reakcję. Po pierwszej płycie nasz publiczność wywodziła się z kręgów hardcore / crossover, ale szybko przestały im się podobać elementy progresywne, które przemycaliśmy do muzyki.

Kiedy w 1991 roku zaczęliśmy używać klawiszy, wywołaliśmy prawdziwe zgorszenie. Nikt wówczas tego nie robił, ani na scenie metalowej, ani tym bardziej hardcore'owej. Tymczasem my nawiązywaliśmy do klasyki rocka, takich grup jak Deep Purple, a z drugiej strony na przykład do Killing Joke, którzy za pomocą tego instrumentu dodawali swym kompozycjom epickiego wymiaru. Ogromna część naszej publiczności uważała jednak, że nie mogliśmy zrobić nic gorszego (śmiech).

Ten scenariusz powtarza się za każdym razem, ale nie martwi nas to. Nie gramy dla recenzentów, ani dla potencjalnych nabywców płyt. Nasza muzyka jest bardzo egocentryczna. Gówno nas obchodzi, co inni o niej myślą.

Pomożesz mi prześledzić ewolucję waszego stylu? Bo dziś Neurosis to zespół ze wszech miar oryginalny, ale przecież nikt nie rodzi się mistrzem...

Szukamy nowych rozwiązań, odkrywamy muzyczne rejony do tej pory nie eksplorowane. To proces, który trwa nieprzerwanie od początku istnienia zespołu. W połowie lat 80. odkryliśmy, jaka moc tkwi w gniewie. Potem odnaleźliśmy siłę w natężeniu dźwięku, otaczającego zewsząd nasze zmysły.

Następnie odkryliśmy potęgę zniszczenia, chcieliśmy brzmieć tak, jakbyśmy mieli zmieść z powierzchni ziemi wszystko, co stanie nam na drodze. Później odnaleźliśmy moc w kontraście, w połączeniu światła z ciemnością, ekstremalnego hałasu z ekstremalną ciszą.

No i dopiero potem zrozumieliśmy, że mniej to tak naprawdę znaczy więcej. Uspokoiliśmy naszą grę. Dokładnie wiemy, jakimi środkami ekspresji dysponujemy i kiedy należy ich używać.

Są zespoły, które podchodzą podobnie do muzyki, jak choćby Tool, ale udaje im się jakoś przebić na szczyt. No chyba, że świadomie skazaliście się na egzystencję w czeluściach muzycznego undergroundu?

Nigdy świadomie nie uciekaliśmy przed popularnością. Oczywiście, zawsze chcieliśmy być niezależni, ale też nikt tak naprawdę nie dał nam szansy wypłynięcia na szerokie wody. Nie stanęliśmy przed wyborem, czy chcemy być popularni, czy nie... Zawsze związani byliśmy z niezależnymi wytwórniami, zawsze cieszyliśmy się wolnością twórczą.

Teraz, kiedy nasza własna firma - Neurot Recordings - radzi sobie coraz lepiej, jesteśmy bliscy osiągnięcia pełnego komfortu. Bo w muzycznym biznesie, mówię głównie o dużych firmach, ale nie tylko, zbyt wiele decyzji nie ma kompletnie nic wspólnego z muzyką. Dzięki własnej firmie możemy trzymać się od tego z dala...

Wracając do twojego pytania, z pewnością byłoby fajnie, gdybyśmy byli bardziej popularni, ale jeżeli trzeba by było zrobić coś nieszczerego, by to osiągnąć, na pewno nie zrobilibyśmy tego. Zresztą zbyt wiele zależy tu od szczęścia, a nie od tego, czy jesteś naprawdę dobry w tym, co robisz. Popularnością cieszy się przecież tyle absolutnie okropnych zespołów (śmiech).


Nagraliście płytę wspólnie z Jarboe, byłą wokalistką legendarnej grupy Swans. Jak się poznaliście?

Gdzieś na początku lat 90. Jarboe usłyszała w radiu nasz numer, w jakiejś niezależnej, pewnie studenckiej stacji. Bardzo spodobało jej się to, co robimy, więc razem z Michaelem [Gira, drugą połową Swans - red.] przyszła na nasz koncert w Atlancie. To było chyba na trasie promującej "Enemy Of The Sun".

Po koncercie długo rozmawialiśmy, a przez następne lata nie tylko udało nam się podtrzymać kontakt, ale wręcz zaprzyjaźnić. Nie muszę chyba dodawać, że zawsze uwielbialiśmy Swans? (śmiech) Kiedy zakończyli działalność, wspólnie doszliśmy do wniosku, że możemy coś spróbować razem zrobić. Chyba nawet Jarboe to zaproponowała... Pomysł na ten projekt długo w nas dojrzewał.

Pierwszy dźwięk powstał chyba w 1999 roku, bo nie chcieliśmy nagrywać po prostu następnej płyty Neurosis, tyle że z wokalistką. Przyjęliśmy więc odmienny sposób pracy, a muzyka którą pisaliśmy przybierała zgoła abstrakcyjne formy. Potem na to wszystko nałożyły się jeszcze improwizacje. Kiedy powstał szkielet materiału, wysłaliśmy go Jarboe.

Napisała teksty, dograła swoje wokale i odesłała na płytę. To co usłyszeliśmy, rozwaliło nas na kawałki! Niewiele równie dobrych rzeczy słyszeliśmy w życiu. Doszliśmy jednak do wniosku, że jakoś na jej śpiew musimy zareagować, dodać ostatecznego szlifu tym kompozycjom. Zrobiliśmy więc jeszcze parę dogrywek, a potem zmiksowaliśmy wszystko, na pierwszy plan wysuwając oczywiście jej głos.

Wiesz, praca nad tą płyta była interesującym doświadczeniem również dlatego, że po raz pierwszy użyliśmy studia jako instrumentu czy narzędzia kompozytorskiego. Gra zespołu miała drugorzędne znaczenie dla ostatecznego efektu, o wiele ważniejsze było to, co wyrzeźbi w już zarejestrowanym materiale człowiek, który go miksował.

Myślisz, że nagracie jeszcze coś z Jarboe?

Nie wiem. Mamy w planach zorganizowanie wyjątkowego koncertu, na którym oprócz materiału z regularnych płyt Neurosis, moglibyśmy wykonać utwory z tamtej płyty z gościnnym udziałem Jarboe.


Może warto pomyśleć o utrwaleniu takiego wydarzenia na płycie DVD?

Wątpię, czy się na to zdecydujemy. Kamery, dodatkowa ekipa, dodatkowe światła - wszystko to bardzo rozprasza, odwraca uwagę od istoty koncertu. A nam zależy na tym, żeby był jak najlepszy, żeby dla wszystkich jego uczestników był niezapomnianym przeżyciem.

Zaintrygował mnie eksperyment "A Resonant Sun", który znaleźć można na waszym DVD "A Sun That Never Sets". Skąd ten pomysł?

Wpadł na niego przed nami pewien artysta w latach 60. Nazywał się Alvin Lucier. Nagrał swój głos w pustym pokoju. Potem puścił tę taśmę i za pomocą tego samego mikrofonu co wcześniej, zarejestrował nagranie swojego głosu, wydobywające się z głośników. Następnie puścił to, co się nagrało i znów rejestrował.

Zrobił jeszcze kilka powtórzeń, które miały za zadanie wychwycenie relacji, zachodzących pomiędzy głosem i pokojem. Częstotliwości głosu wchodziły w interakcję z naturalnymi właściwościami rezonansowymi pomieszczenia. W końcu dochodzi się do kolejnej generacji nagrania, w której nie słychać już ludzkiej mowy, ale harmonię.

Postanowiliśmy przeprowadzić ten sam eksperyment, ale zamiast głosu użyć całej płyty z piosenkami o miłości (śmiech). W pomieszczeniu o dobrej akustyce puściliśmy na niezłym sprzęcie "A Sun That Never Sets" i nagraliśmy to. Potem puściliśmy to co nagraliśmy i tak w kółko. O ile pamiętam, doszliśmy do ponad trzydziestu generacji...

Na płycie zamieściliśmy różne etapy, by uzmysłowić słuchaczom, jak dźwięk zmienia się w czasie. Wiesz, że najbardziej drastyczne zmiany zachodziły w obrębie pierwszych 10, może 20 generacji? Słychać jak rytm i melodia rozpadają się i powoli przechodzą w tony. Cały wysiłek, który włożyliśmy w skomponowanie tego materiału, całą tę energię zaangażowaną w wykonanie utworów, wydestylowaliśmy do jednego czystego tonu. Dokładnie tak, jak destyluje się whisky (śmiech).

Innym eksperymentem, na który odważyliście się w ramach projektu Tribe Of Neurot, było nagranie albumu na dwóch płytach, przeznaczonych do puszczania równocześnie, z dwóch niezależnych źródeł dźwięku. Czyżbyście uznali standard jednej płyty i dwóch głośników za ułomny?

Jesteśmy dźwiękowymi ćpunami, uwielbiamy eksperymentować z dźwiękiem i... rzeczywiście, standard stereo uważam za nadmiernie ograniczający. Oczywiście, rozumiem wygodę systemy stereofonicznego i zdaję sobie sprawę z tego, jak trudne technicznie byłoby stosowanie systemów wielokanałowych, ale sam wolę, kiedy dźwięk dobiega z różnych kierunków.

Często puszczam sobie równocześnie różne rzeczy i słucham, jak wchodzą z sobą w reakcję, jak brzmi ich wypadkowa. Kiedy spacerujesz po mieście, słyszysz jak robotnicy pracują na budowie, ich maszyny generują pewien rytm. Nagle z daleka dobiega cię dźwięk kościelnego dzwonu, a z bliska, ale z innej strony, słyszysz nadjeżdżający samochód. I jeszcze dzieci, bawiące się na podwórku. Te dźwięki mają w sobie coś trójwymiarowego, coś żywego. Są zaklęte w chwili i nigdy nie będzie można ich powtórzyć w identycznej kombinacji. W eksperymentach z różnymi źródłami dźwięku próbuję się zbliżyć do tego ideału...


To może trzeba było nagrać "The Eyes Of Every Storm" w standardzie 5.1, sześciokanałowym DVD audio?

Nie uważam, żeby to było rozwiązanie dobre dla muzyki, szczególnie muzyki gitarowej. Standard 5.1 wymyślono i rozwijano dla filmu, wystarczy przyjrzeć się głośnikom, by to zrozumieć. Dużo bardziej przemawia do mnie wymyślona w latach 70. kwadrofonia, z czterema identycznymi, zestrojonymi ze sobą głośnikami.

Płyty Neurosis robią wrażenie, ale wasze koncerty to już w ogóle wyrywają z butów. Kiedy dorobiliście się tej oszałamiającej oprawy wizualnej?

Projektorów zaczęliśmy używać chyba w 1991 roku, ale dużo czasu minęło, zanim ewoluowały w coś naprawdę wspaniałego. Wtedy byliśmy jeszcze młodzi, nie mieliśmy pojęcia, jak się za to zabrać. Pierwsze koncerty były zwyczajne, po prostu wchodziliśmy na scenę, by odegrać utwory.

Wszystko zmieniło się, kiedy uświadomiliśmy sobie, że powinniśmy poświęcić się czystości emocji. Dopiero dzięki temu doszliśmy do punktu, w którym jesteśmy dzisiaj.

Efekty wizualne opracowuje dla was Josh Graham. Dajecie mu wolną rękę czy narzucacie własne pomysły i oczekujcie wiernego ich odtworzenia?

Oczywiście, musimy wyrazić zgodę na jego propozycje, musimy czuć się z tym dobrze, ale tak naprawdę Josh robi, co chce. Doskonale rozumie ducha tego zespołu i nic nie trzeba mu tłumaczyć. Dołączył do nas pod koniec 1999 roku, więc zdążyliśmy się dobrze poznać. Josh ma wiedzę i talent do sztuk wizualnych na takim poziomie, jaki nam nigdy nie był dostępny. Na DVD "A Sun That Never Sets" najlepiej widać, że dzięki niemu zrobiliśmy kolejny krok do przodu. Daliśmy więc Joshowi pełną swobodę działania, bo całkowicie mu ufamy. Czasem mamy jakieś sugestie, ale najczęściej obywa się nawet bez tego.

Kiedy możemy spodziewać się Neurosis w Polsce?

Może w przyszłym roku, a może jeszcze później... Nie sądzę byśmy odważyli się jeszcze raz wybrać na wielomiesięczną trasę koncertową, podczas której przemieszczalibyśmy się z miasta do miasta. Bardzo chcielibyśmy zagrać w Europie, ale rzeczywistość jest brutalna. Nie mamy już po dwadzieścia lat i nie możemy rzucać pracy za każdym razem, kiedy mamy ochotę trochę pograć rocka (śmiech).


Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas